Quantcast
Channel: Kryształowy Wszechświat
Viewing all 175 articles
Browse latest View live

Słowiańska historia Hiszpanii. Zacznijmy od nazw

$
0
0
Słowiańska historia Hiszpanii. Zacznijmy od nazw

Hiszpania kojarzy się nam raczej z przyjemnymi rzeczami. Dla jednych z urlopem, słońcem i relaksem, dla innych z piłką nożną.
Ale przeszłość tego kraju ma i swoje ciemne strony, które dotknęły również naszych słowiańskich przodków.

Tu jednak nasuwa się pytanie, jakie postawi sobie zapewne wielu czytelników: co wspólnego ma Hiszpania ze Słowianami?

Odpowiedz na nie nie jest prosta, bo te związki sięgają tysięcy lat wstecz i ich ślady zostały już częściowo zatarte.

Spróbujmy jednak podążyć tym tropem i odsłonić prawdziwą historię tego kraju.

Już sama nazwa Hiszpania powinna być dla nas zastanawiająca. Wprawdzie podawane są liczne wytłumaczenia tej nazwy, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że są to tylko wymysły, nie odpowiadające w najmniejszym stopniu rzeczywistości.


Moim zdaniem nazwa tego kraju wiąże się z tym, że już od najdawniejszych czasów tereny Hiszpanii były zasiedlane przez kolejne fale słowiańskich osadników z obszaru Europy Środkowej. Ta napływowa ludność była wprawdzie nieliczna, ale przejęła najwyższe pozycje w hierarchii społecznej i przez następne tysiąclecia kształtowała historię tego kraju.

Ponieważ byli to Słowianie, to i język słowiański ukształtował nazewnictwo geograficzne tego rejonu Europy.


Nazwa Hiszpania składa się ze złożenia dwóch określeń. His i Pania.

O ile dla „Panii” znajdziemy łatwo wytłumaczenia znaczenia tego słowa, pochodzi ono jednoznacznie od naszego słowa „Pan” w znaczeniu „Władca” „Właściciel” „wolny obywatel”, od tego wywodzi też nasze określenie „państwo”, o tyle pierwsza część tego wyrazu jest trochę zagmatwana.

Wynika to z tego, że pierwsza litera „H” jest podmieniona i pierwotnie w tym miejscu występowała litera „W”. Kiedy greka i łacina zdominowały piśmiennictwo w Europie, to musiało dojść do wyeliminowania litery „W”, bo ta nie występuje w greckim ani w łacinie. Z jakichś tam względów nie zastąpiono jej literą „B”, co czyniono najczęściej, ale literą „H”.


Tak więc pierwotnie Hiszpanię nazywano Wispania, a dokładniej Wiśpania.
W polskich gwarach ludowych do dzisiaj ostało się słowo „wiśta” jako określenie kierunku na lewo. Podobnie określano również kierunek zachodni, bo patrząc prosto w kierunku gwiazdy polarnej kierunek zachodni znajduje się dokładnie po naszej lewej stronie. Tak więc nazwa ta oznaczała kraj „Zachodnich Panów”.

Potwierdzenie tej interpretacji znajdziemy również w określeniu „Wizygoci”.
Również i tu tzw. nauka rozpowszechnia wierutne kłamstwa wiążąc ten lud z niemieckojęzycznymi Germanami, których tam naprawdę nigdy nie było.


I w tym przypadku mamy do czynienia ze złożeniem dwóch określeń. Pierwsze już znamy, to omówione powyżej „Wis”.
Określenie „Goci” to temat na osobny artykuł.


Wspomnę tutaj tylko krótko, że występuje ono również w nazwie plemienia Ostrogoci. U tych ostatnich pierwszy człon nazwy pochodzi jednoznacznie od słowiańskiego określenia na wyspę - „Ostrów”. Musimy więc wnioskować, że nazwa Ostrogoci oznaczała po prostu Goci z wysp.
Jeśli skojarzymy to np. z wyspą Gotlandią, to oznacza to, że chodzi tu o skandynawskich Słowian zamieszkujących wyspy na Bałtyku.


Pozostaje wyjaśnienie nazwy Goci. Nazwa ta, lub nazwami pokrewnymi, określano liczne plemiona i to w wielu zakątkach Europy. Spotkamy ją w Skandynawii jak i na Bałkanach.
Moim zdaniem odnosi się ona do plemion świętujących „Gody” czyli święto zimowego przesilenia, przejęte następnie przez chrześcijaństwo jako „Święta Bożego Narodzenia”.
Do tego tematu wrócimy jednak kiedy indziej.

Zastanawiające jednak jest to, że historycy zachodni i ich polskie pieski z upartością maniaków obstają przy germańskim (to znaczy niemieckojęzycznym) pochodzeniu Wizygotów.

Jeśli byłaby to prawda, to musiałoby to pozostawić jakieś ślady w języku hiszpańskim, a szczególnie w nazewnictwie geograficznym. Jednak czegoś takiego w Hiszpanii nie ma.
Tylko z dużym wysiłkiem i z dużą dozą dobrej woli można znaleźć parę nazw gdzie możemy mieć jakieś skojarzenia z językiem niemieckim.

Jak to jest jednak możliwe, że całe wieki obecności „niemieckojęzycznych” Wizygotów, Wandali, Suewów i Alanów nie pozostawiło w tym kraju po sobie żadnych śladów?

Odpowiedz na to pytanie jest bardzo prosta. Wszystkie te plemiona nie mają z Niemcami ani z językiem niemieckim nic wspólnego, bo byli to Słowianie i nasi bezpośredni przodkowie z terenów między Renem a Dnieprem, włączając w to wybrzeże Bałtyku łącznie z południową częścią Skandynawii.

To właśnie ta ostatnia fala słowiańskiego osadnictwa pozostawiła największe ślady w języku hiszpańskim a szczególnie w nazewnictwie geograficznym tych terenów.

Dlaczego jednak nikt na to nie zwraca uwagi?

Również i w tym przypadku odpowiedz jest prosta. To nasze umysłowe lenistwo i wiara w oszukańcze autorytety nie pozwala nam zobaczyć podobieństw z naszym językiem, mimo że są one tak naprawdę nie do przeoczenia.

To stwierdzenie spotka się pewnie z niedowierzaniem, bo znamy przecież wiele przykładów na to, że nazewnictwo geograficzne Hiszpanii nie pasuje do języków słowiańskich.

Jest to jednak wynikiem tego, że od czasów reconquisty i dominacji Inkwizycji i Kościoła w polityce tego kraju, świadomie starano się zatrzeć wszystkie ślady powiązań Hiszpanii ze Słowiańszczyzną.
Te starania uwieńczone zostały sukcesem i hiszpanizacja tego kraju, czyli wyparcie dialektów słowiańskich przez nowe języki oparte na łacinie, oraz tworzenie hiszpańskobrzmiących neologizmów, zatuszowało skutecznie słowiańskość tego kraju.

Całe szczęście ta akcja nie we wszystkich przypadkach była skuteczna. Po prostu w przypadku największych miast, gór, czy ważnych rzek nie tak łatwo nakłonić ludzi do używania nowego nazewnictwa i stare nazwy zachowują się na przekór staraniom rządzących w formie tylko niewiele zmienionej od pierwotnej.

Temu właśnie zjawisku zawdzięczamy to, że szczególnie wśród największych miast hiszpańskich słowiańskie nazwy są jeszcze powszechne.

Przykłady te są tak oczywiste, ze nie mogę się temu nadziwić dlaczego nikt tych związków nie podejmował.

Zanim przejdziemy do przykładów muszę jeszcze kolejny raz zwrócić uwagę czytelników na metodykę zacierania słowiańskich śladów językowych.

Metodyka ta została zastosowana we wszystkich krajach Europy Zachodniej. Polegała ona na nadaniu poszczególnym literom innego brzmienia niż to było pierwotnie. W angielskim czy francuskim posunięte to jest do skrajności ale i w hiszpańskim udało się zmienić wymowę wyrazów poprzez takie triki jak np. literę „C” wymawia się częściowo jako „S” lub „K” a np. literę „H” nie wymawia się w ogóle, za to literę „J” zaczęto wymawiać jako „H”.
Wystarczy wprowadzić zaledwie parę takich zmian i trochę neologizmów i już mamy nowy język, nie podobny w niczym do pierwotnego.


Niekiedy jednak słowiańskie nazwy ostały się w Hiszpanii w całej okazałości.

Np. w nazwie miasta Cordoba.

Tu wymawia się „C” jak w łacinie i otrzymujemy wyraz KORDOBA. Jest on niczym innym jak złożeniem wyrazu KOR DOBA. W przeszłości miasto to nazywano jednak trochę inaczej: KOR DUBA,


a to oznacza po prostu „Kora Dębu”.

Jest to tym bardziej oczywiste, bo Kordoba znajduje się w centrum uprawy dębu korkowego w Hiszpanii i otoczona jest milionami rosnących tam drzew.

Innym przykładem jest bliska Polakom, z racji wojen napoleońskich, Saragossa.
Po hiszpańsku nazwa tego miasta jest jeszcze bardzie związana ze słowiańskim, bo zapisuje się je jako ZARAGOZA i oznacza po prostu „Za ragoza”.
Ragoza to nic innego jak trochę fałszywie zapisane określenie „rogoża”. Oznacza ono roślinę bagienną nazywaną obecnie pałką szerokolistną. Nazwa „rogoża” jest jednak jej prawdziwą polską nazwą.


I w istocie tereny Saragossy w przeszłości były jednym wielkim bagniskiem porośniętym tą ważną rośliną jadalną.

Jeśli jedzie się z Madrytu do Saragossy to po przekroczeniu przełęczy otwiera się nam wspaniały widok na olbrzymią nieckę w której leży to miasto i przejeżdżając przez nie nie sposób nie zauważyć, że wiele nieużytków porośniętych jest trzciną i ragożą i tylko liczne kanały i system melioracyjny chroni to miasto przed zamienieniem się powtórnie w bagno.

Dla wędrujących między Hiszpanią i ojczyzną Słowian te bagniska były bardzo ważnym punktem orientacyjnym i ważnym źródłem pokarmu.

Stanowiły też jedno z ważniejszych centrów osadnictwa, co pozostawiło też dalsze ślady w nazewnictwie geograficznym tego zakątka Hiszpanii.

Przez Saragossę przepływa rzeka Ebro.

Nazwa tej rzeki jest dobrym przykładem tego jak Polakom i Słowianom robiona jest woda z mózgu i jak przez subtelne przemilczenia i kłamstwa odwodzi się ich od prawidłowych skojarzeń.

Jeśli przeczytamy hasło Ebro w wikipedii to wszystko to co mogło by nas skierować na słowiańskie tropy zostało z tego wpisu usunięte.


Wystarczy jednak zajrzeć na stronę niemiecką i nagle pojawiają się tam rzeczy, które każdego Polaka muszą tak naprawdę wprowadzić w osłupienie.


Nagle rzeka Ebro po łacinie nie nazywa się Hiberus ale Iberus i ma też swoja nazwę po baskijsku Ibar, którą z wersji polskiej skwapliwie usunięto.

Oczywiście nie bez przyczyny, bo ci co interesują się trochę historią Polski mogliby sobie przypomnieć to, że ta nazwa nie jest im obca. Nad rzeka Iber, tylko, że ta płynie przez obecną Ukrainę, doszło do jednych z ważniejszych bitew polskiego oręża.


Tak jak jej hiszpański odpowiednik, rzeka ta jest silnie zabagniona i to właśnie skłoniło Słowian napływających na tereny Hiszpanii do nadania rzece Ebro tej samej nazwy co podobnej rzece znanej im z ich ojczyzny.


Zresztą nie jest to ostatni tego typu przykład. Z polskiej wikipedii usunięto skwapliwie również wszystkie nazwy dopływów rzeki Ebro w których nazewnictwie na pierwszy rzut oka widzimy ich słowiańskie korzenie, no może poza rzeką Esera która jest oczywiście odpowiednikiem naszej Izery.
Takich rzek jak np. OCA (OKA) szukać tam jednak na próżno.
Inne dopływy to np. rzeka Bayas. Po baskijsku zwana Baia wypływając u podnóża góry GORbeia, czyli po naszemu Góry Białej.

Albo kolejna o nazwie RIBAGORZANA, czyli rzeka z górskimi rybami.

Te przykłady są tylko drobnym wycinkiem tego bogactwa słowiańskich nazw które tak naprawdę są jeszcze obecne na tym terenie, ponieważ na oficjalnych mapach nie podaje się oczywiście tych nazw, które używane są jeszcze lokalnie przez ludność tubylczą.


W Hiszpanii znajdziemy jednak jeszcze inne rzeki o zadziwiająco słowiańskich nazwach jak np. rzeka Lena, rzeka Ruecas, a nawet znajdziemy odpowiednik naszej Odry


Wracając do miast, to również miasto Granada zawdzięcza swoja nazwę Słowianom.
Oznacza ona po prostu „Grana da”. Słowo „grana” jest liczbą mnogą od łacińskiego „grano” - „ziarno”, możliwe również że od słowiańskiego grono, używanego jako zamiennik słowa kłos.

Tak więc miasto to otrzymało swoją nazwę od tego, że było (jest) centrum produkcji zboża w Hiszpanii i jego korzystne położenie wynikające z żyzności gleb i z dostatku wody zapewniało wyśmienite plony.

Ten dostatek wody wynikał z bliskości gór. Ich nazwa to Sierra Nevada.

O ile określenie Sierra jest późniejsze o tyle słowo Nevada (Newada) jest typowo słowiańskie i wywodzi się od określenia „Na woda”. Oznacza to więc, ze Słowianie nazywali je „Górami Nawadniającymi” co też jak najbardziej odpowiada rzeczywistości.

Kolejne miasto to Malaga. Miasto to należy do najstarszych w Hiszpanii i egzystuje co najmniej od 1 tys. przed nasza era. Jego nazwa w najstarszych zapiskach zapisana jest alfabetem starosłowiańskim interpretowanym jako fenicki i składa się z liter M,L i K.

Starożytni Grecy nazywali je MALAKA. Oczywiście nazwa ta pochodzi od naszego określenia Mleka. Słowianie nazwali więc to swoje miasto „Mleczna”.


Możliwe, że dotyczyło to białości ścian domostw tego miasta, ale jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że odnosiło się to faktycznie do tego, że było ono centrum hodowli bydła i owiec i jego mieszkańcy specjalizowali się w produkcji przetworów mlecznych.
Geograficznie jest to bardzo prawdopodobne, bo południowa Andaluzja jest bardzo górzysta i słabo nadaje się do uprawy roślin, ale za to doskonale do hodowli zwierząt.

Zresztą znajdziemy na to i inny przykład.

Niedaleko od Malagi znajduje się miejscowość Maclinejo czytamy ją jako Maklineho. Przynajmniej tak czyta się ja od czasu reform językowych przeprowadzonych w celu zamazania słowiańskich śladów.

W przeszłości zapisywano nazwę tego miasteczka alfabetem słowiańskim w którym literę „C” wymawiamy jako „S”, natomiast „J” tak jak przystało, a nie jak „H”, jak to czyni się obecnie.
Jeśli więc wymówimy nazwę tego miasteczka prawidłowo, to powinno się ono nazywać „MASLINEJO” i odpowiada naszemu określeniu Maślana lub tez bardziej z rosyjska „Maslinnaja”.

To potwierdza jak ważną rolę odgrywało mleko i produkty mleczne dla mieszkańców tego regionu Hiszpanii.

I jeszcze jedno powinno rzucić się nam w oczy. To nazewnictwo nie zostało dobierane chaotycznie ale podlegało dość sztywnym zasadom. Nasi przodkowie dobierali te nazwy zgodnie z tym, czym dany region się charakteryzował, Kordoba od Kory dębowej, Malaga od Mleka, Saragossa od ragoży. Jest to bardzo praktyczne podejście i może być użyte do odszyfrowania słowiańskich korzeni innych hiszpańskich miejscowości. Oczywiście jest to możliwe tylko w przypadku tych największych i najbardziej znanych. Hiszpanizacja nazw geograficznych była bardzo skuteczna i do dziś rząd centralny dba o to, aby odradzający się lokalny nacjonalizm nie doprowadził do przywrócenia starych zapomnianych już określeń geograficznych.

Oczywiście oprócz tych przykładów znajdziemy w Hiszpanii setki a może i tysiące podobnych, ale wykracza to już daleko poza zakreślone przez nas ramy.

W kolejnej notce odbiegniemy trochę od tematu aby nakreślić szerszą perspektywę zdarzeń historycznych.


Historia Hiszpanii. Uwagi ogólne

$
0
0
Historia Hiszpanii. Uwagi ogólne

Obowiązujący paradygmat historii Hiszpanii niezmiernie rzadko poddawany jest krytycznej analizie. Opracowany na zachodzie Europy zestaw bajek i legend jest skwapliwie podtrzymywany przez tamtejsze elity. Tylko ci którzy poświecą trochę więcej czasu na własne dociekania muszą zauważyć, że ten konsens bazuje na fałszywych (sfałszowanych) przesłankach.

Omówiony w poprzednim artykule źródłosłów ważniejszych nazw geograficznych jest właśnie przykładem takich przekłamań, ale nie wyczerpuje jeszcze wszystkich możliwości.

Generalnie można jednak stwierdzić, że zasadniczym problemem jest zawłaszczenie przez Niemców praw do reprezentowania spadku po antycznych Germanach w tym i po zdobywcach Hiszpanii Wizygotach i Wandalach,


jak i dążeniem Kościoła Katolickiego do zwalczania wszystkich wątpliwości co do ciągłości jego trwania, jak i praw reprezentowania jedynej prawdziwej interpretacji nauk Jezusa Chrystusa.


W tych dążeniach obie frakcje nie wahały się sięgać do podłych kłamstw i na bazie tych kłamstw wyrosła też legenda o inwazji Muzułmanów na Hiszpanię, jak i o niemieckojęzyczności plemion germańskich.

Aby zrozumieć przyczyny tej mistyfikacji trzeba się tylko zastanowić komu to oszustwo przyniosło największe korzyści.

Już od średniowiecza fałszowanie historii stało się popularną metodą zabezpieczania własnej władzy jak i rabowania cudzej własności. Było też bronią propagandową w walce z politycznymi przeciwnikami. Najbardziej znanym przykładem jest tak zwana „Donacja Konstantyna”


czy też podobny dokument dotyczący Polski



Ten ostatni mimo fałszerstwa ma o tyle ważne historyczne znaczenie, ponieważ jest wiarygodnym źródłem podającym zasięg terytorialny ówczesnego państwa Piastów.

Również Hiszpania stała się terenem na którym te metody znalazły zastosowanie i gdzie wypróbowano je najwcześniej i gdzie odniosły też największy sukces.

Trzeba zacząć od tego, że wbrew temu co twierdzi tak zwany Kościół Katolicki jego dominacja wśród chrześcijan Europy Zachodniej zaczęła się dopiero od środkowego średniowiecza.
Praktycznie od momentu wyeliminowania głównej linii Piastów z walki o sukcesję do korony cesarskiej.


Wcześniej w Europie dominowały różnorodne prądy religijne które obecnie uogólniamy pod nazwą Arianizm.

Wydaje się jednak, że arianizm nie był jednorodny i ten termin obejmuje kierunki religijne o których niewiele wiemy, bo działalność inkwizycji zniszczyła ich całą spuściznę.


W poniższym artykule zwróciłem uwagę na znalezisko które pozwala spojrzeć całkiem inaczej na początki chrześcijaństwa w Europie.


Okazuje się najwyraźniej, że najważniejszą rolę w rozpowszechnieniu chrześcijaństwa odegrała kobieta, którą możemy utożsamić z postacią Marii-Magdaleny.
Na jej dominującą rolę istnieje cały szereg poszlak i dowodów. Istnieje również legenda tłumacząca przyczyny jej znaczenia.

Ta legenda wiąże się z inną, opisującą tajemniczy Gral, czyli czarę do której zebrano krew Jezusa Chrystusa (Krasta, Polela, Wyrwidęba) po jego ukrzyżowaniu.



Istnieje wiele interpretacji tej legendy, ale najbardziej przemawia do mnie ta, że Gral symbolizuje kobiece narządy rozrodcze.
Była to zawoalowana forma przekazania informacji o tym, że Jezus nie umarł bezpotomnie i że w momencie jego śmierci Maria-Magdalena była w ciąży.

Uciekając przed represjami znalazła schronienie u swoich pobratyńców na Bałkanach, gdzie też rozpowszechniła nauki Jezusa wśród tamtejszych Słowian i stanęła na czele tej nowej religii.

W naszych rozważaniach nie jest istotne to, czy była to prawdziwa Maria-Magdalena, czy też osoba ta podawała się jedynie za towarzyszkę Jezusa i matkę jego dziecka.
Przekonanie o jej autentyczności było wśród Słowian tak silne, że powstał z tego kult którego objawem były ikony z wizerunkiem Marii-Magdaleny z dzieckiem. Ten kult został następnie zintegrowany w ramach Kościoła Katolickiego, ale już jako kult maryjny. Tradycje tego kultu są tak silne, że czasami ma się wątpliwości kto w Kościele Katolickim jest tak naprawdę czczony.

Ważne jest również to, że jej potomkowie, do których należy zapewne dynastia Merowingów, uzyskali szczególną pozycje wśród słowiańskich plemion i przejęli funkcje przywódcze zarówno w życiu cywilnym jak i religijnym.

Jeśli spojrzymy jeszcze raz na płożenie geograficzne sanktuarium w którym czczono szczątki Marii-Magdaleny oraz porównamy to z rozmieszczeniem żyjących tam w tym czasie ludów, to zauważymy tam bardzo ciekawe powiązania z których możemy wyciągnąć daleko idące wnioski.



Pierwsze co zauważymy to to, że na tym terenie występuje plemię o nazwie Varciani. Te nazwę jednoznacznie musimy skojarzyć ze słowem Warcianie oraz naszą rzeką Wartą, bo łacińska transkrypcja jest w tym przypadku bardzo precyzyjna, a tym samym z naszymi Goplanami (Goplidami) oraz z rzymskim odpowiednikiem tego imienia Gepidami.



W związku z tym Goplidzi musieli już bardzo wcześnie zetknąć się z religią chrześcijańską i należeli do najwcześniejszej generacji chrześcijan w Europie. Z naszej historii wiemy, że z Goplanami kojarzona jest dynastia władców określana mianem Popielidów.

Ta nazwa przewija się w historii również innych państw europejskich. We Francji ta nazwa określano zwolenników religii ariańskiej Poppelicani


Również inne nazwy występujących tam plemion są zaiste fascynujące.

Należy do nich np. plemię Latobitów. Można z dużą pewnością założyć, że chodzi tu o zdeformowane określenie „Ladowici” które możemy przetłumaczyć jako „Łady Wieść” lub „Wieszczacy Ładę”. Chodziło więc o plemię w którym rozpowszechniony był kult Łady.


Od tego określenia pochodzi też popularne imię Lodovico (po polsku Ludwig) które w przeszłości było bardzo popularne wśród władców europejskich.
Ta popularność wiąże się z tym, że założyciel dynastia Merowingów, Miro, wywodził się najprawdopodobniej albo z tego plemienia albo z sąsiadującego z nim plemienia Iasi, pod którą to nazwą ukrywa się określenie Lachy.

U wszystkich tych plemion które przejęły chrześcijaństwo, kult Łady został zastąpiony kultem Marii-Magdaleny i jej potomstwa.

Przykładem może być (Ch)lodwig którego biskup Remigiusz w trakcie jego chrztu określa mianem „Sicamber” a które to odpowiada określeniu mieszkańca miasta Siscia w Pannoni a więc na terenach przylegających bezpośrednio do siedzib „Latobitów”.



Jeszcze bardziej fascynujące jest to, że nazwa kolejnego plemienia Katari (Catari) wiąże się już bezpośrednio z historią Hiszpanii.

Kiedy w 5 i 6 wieku naszej ery plemiona z rejonu środkowych Bałkanów, a głownie z terenów zajmowanych przez poprzednio omówione plemiona, podjęły wędrówkę na zachód, to również plemię Katarów znalazło się wśród nich. Plemię to wyznawało szczególnie radykalny typ religii ariańskiej i w Hiszpanii Katarzy stali się synonimem Arian, natomiast inne, mniej radykale formy, zostały następnie wchłonięte przez Kościół Katolicki.

Do dzisiaj tak zwani historycy muszą posługiwać się wyszukaną werbalną ekwilibrystyką aby wyjaśnić silne wpływy a nawet jedność hiszpańskich Katarów i ariańskiej sekty Bogomiłów z terenów Bałkanów.

Oczywiście nie ma w tym nic tajemniczego, bo plemiona które podbiły Półwysep Iberyjski po upadku Rzymu były plemionami słowiańskimi i utrzymywały dalej ścisły kontakt ze swoimi pobratyńcami w ojczyźnie.

Ten wpływ nie odgraniczył się tylko do Bałkanów, ale z czasem religia ta zaczęła zdobywać coraz większą popularność wśród pozostałych mieszkańców Europy.

Szczególnie tam gdzie tradycje słowiańskie były jeszcze bardzo żywe coraz więcej naszych rodaków porzucało oficjalną wiarę ówczesnych elit na rzecz religii która lepiej odpowiadała mentalności słowiańskiej i słowiańskim zasadom moralnym.

W szczycie popularności olbrzymie tereny współczesnej Francji Niemiec, krajów Beneluxu, Skandynawii i oczywiście krajów słowiańskich znalazły się praktycznie we władaniu religii ariańskiej. Europa była na najlepszej drodze do tego aby zerwać z narzuconą jej ideologią wykorzystywania człowieka przez człowieka jak i do odrodzenia słowiańskich tradycji i słowiańskiego języka.

W tym właśnie momencie dziejowym dynastia Piastów zgłosiła swoje aspiracje do korony cesarskiej i do władzy nad chrześcijanami w Europie co zmobilizowało elity anglosaskie i Kościół Rzymski do zawiązania sojuszu i podjęcia krucjaty przeciwko Słowianom.

Ówczesne elity zarówno polityczne jak i religijne musiały zastosować najcięższe represje aby zdławić ten rewolucyjny ruch. Powołana w tym celu Inkwizycja obrała sobie za cel likwidowanie wszystkiego co słowiańskie w krajach Europy Zachodniej. Kto przyznawał się do swojego słowiańskiego pochodzenia ten kończył na stosie.


Dla ówczesnego Kościoła fizyczna likwidacja Słowian jak i niszczenie ich dorobku kulturalnego i odbieranie im pamięci o własnej przeszłości stało się najważniejszym celem, jeszcze przed celami doktryny religijnej.

Symptomatyczne jest to, że ostatnia ofiara która spłonęła na stosie na terenie ówczesnych państw Rzeszy Niemieckiej była Polką.

Po tym holokauscie naszych przodków


przyszła kolej na wymazywanie ich dziedzictwa i fałszowanie historii Europy.

CDN

Jak fałszowano historię Hiszpanii

$
0
0
Jak fałszowano historię Hiszpanii

Stawiając tezę o słowiańskiej przeszłości Hiszpanii nie można zignorować tego, że tak zwana „nauka” wyklucza taką ewentualność całkowicie, powołując się przy tym na mniej lub bardziej twarde „dowody”.

Do tych „dowodów” należą świadectwa pisane oraz dane genetyczne.

Nie sposób przejść obojętnie obok tych twierdzeń i w tym tekście zajmiemy się podważeniem tych „naukowych argumentów”.

To co wiemy o historii Hiszpanii zawdzięczamy tylko nielicznym źródłom.
Dwa z tych źródeł wywarły szczególnie silny wpływ na interpretację historii Europy.

Pierwszym z tych „źródeł” jest tzw. „Germania” „starożytnego” historyka Tacyta.
Tekst ten jest szalenie ważny, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo kształtuje poglądy naukowców, szczególnie tych którzy widzą siebie jako narzędzie niemieckiej nacjonalistycznej propagandy.

„Germania” jest przykładem fałszerstw podszywających się pod starożytnych autorów jakie z końcem średniowiecza zalały całą ówczesną Europę.

Okres średniowiecza nie był wcale okresem niepodzielnego panowania religii katolickiej w Europie ale odwrotnie, był okresem ciągłych walk z wybuchającymi co rusz schizmami i ruchami sekciarskimi.

Ta walka o rządy dusz wynikała z tego, że doktryna katolicka napotkała na opór licznej jeszcze w Europie Zachodniej ludności słowiańskiej, dla której niewolnicza, starotestamentowa etyka propagowana przez katolicyzm była nie do przyjęcia.

Spowodowało to potrzebę dodatkowego uzasadnienia przewag Kościoła Katolickiego.
Takim uzasadnieniem były też „antyczne” teksty potwierdzające praworządność istniejącego stanu rzeczy.

Do tego doszło również to, że narody Europy Zachodniej zaczęły szukać przyczyn swojej własnej odrębności oraz dowodów na swoją wyjątkowość i prawo do gnębienia i wykorzystywania swoich sąsiadów lub grup mniejszościowych w obrębie własnych struktur państwowych, a szczególnie Słowian.

Po czasach kulturalnego upadku, w okres środkowego średniowiecza nastąpił powrót do zainteresowań nauką i kulturą. Liczba ludzi wykształconych zaczęła dramatycznie rosnąc i umiejętność pisania i czytania przestała być czymś wyjątkowym, również dlatego, bo pismo stało się głównym narzędziem indoktrynowania europejskich Słowian jak i przyczyniało się do szybkiego ewoluowania nowopowstałych języków.

Wraz z tym, coraz więcej osób zaczęło interesować się swoją przeszłością, jak i przeszłością własnego rodu, plemienia czy też narodu.

Proces dyferencjacji języków europejskich spowodowany koniecznością zatarcia słowiańskich korzeni Europy oraz konieczność zapobieżenia odrodzenia ich zamierzchłej wielkości, stymulował jednocześnie zapotrzebowanie na nowe formy samoidentyfikacji powstających właśnie narodów Europy Zachodniej.

Powoływanie się na swoją słowiańską przeszłość stało się dla wielu panujących rodów w Europie niewygodne, bo rodziło w konsekwencji pytanie co do prawowitości zajmowanych przez nie czołowych miejsc w hierarchii społecznej.

Presja ta była tak wielka, że w przeciwieństwie do np. rodów słowiańskich, u Niemców rody arystokratyczne nie maja prawie że żadnych wczesnośredniowiecznych założycieli.
Jeśli spojrzeć na listę niemieckich arystokratycznych rodów to zauważymy z niedowierzaniem, że 99% tych rodów wywodzi swoje pochodzenie od założycieli którzy żyli dopiero w XIII lub XIV wieku. Znikoma ilość ma swoje korzenie w wieku XII i tylko rody królewskie mają starszą genealogię i mogą się porównywać z Piastami.

Kto nie wierzy może sobie sam sprawdzić w tej oficjalnej liście niemieckich rodzin arystokratycznych.


Jak to jest jednak możliwe, że istniejące jakoby od VI wieku niemieckojęzyczne Imperium „Franków” nie pozostawiło po sobie żadnych śladów w formie rodów arystokratycznych o nieprzerwanej wielowiekowej tradycji.
Po władzy Karolingów nie pozostało nic materialnego z tradycji rodowych, które od pradawnych czasów rządziły na tych terenach.

Oczywiście jest to niemożliwe i świadczy jedynie o tym, że w XII i XIII wieku doszło do dramatycznego przełomu kulturalnego na terenie obecnych Niemiec i Austrii w wyniku którego arystokracja słowiańska musiała wybrać pomiędzy prawdą o swoim słowiańskim pochodzeniu pod groźbą utraty swoich przywilejów, a pozostaniem u władzy pod warunkiem przyjęcia nowej, tym razem już niemieckiej tożsamości. Dokonało się to w ten sposób, że przyjmując niemiecką tożsamość arystokrata stawał się jednocześnie protoplastą już teraz niemieckiego arystokratycznego rodu. Starsze dzieje po prostu wymazano z pamięci.

Spowodowało to jednak wśród tych nowych „Niemców” olbrzymie zapotrzebowanie na legendy o własnym „germańskim” pochodzeniu jak i konieczność fałszowania całej, poprzedzające te wydarzenia, historii Europy. Zarówno władcy Niemiec jak i hierarchia kościelna starała się zachować przywódczą rolę w Europie i szukała historycznego uzasadnienia dla tych zamiarów.

Stworzyło to idealne warunki dla rynku produkcji fałszerstw antycznych i wczesnośredniowiecznych tekstów.

Rynek ten od samego początku borykał się z zasadniczym problemem braku autentyków.

Po prostu liczba manuskryptów ze średniowiecznymi i starożytnymi tekstami niewiele różniła się od zera. Tej presji poddali się też najznamienitsi humaniści tamtych czasów i zarówno z ideologicznych jak i z ekonomicznych powodów podjęli masowe ich fałszowanie. Dla wielu stało się to ich życiową pasją jak i źródłem fantastycznie wysokich dochodów.

Dla przykładu materialna wartość manuskryptów w posiadaniu Niccola Niccoliniego przewyższała w momencie jego śmierci kilkakrotnie budżet rady miejskiej jego rodzinnego miasta. Mimo to władca Florencji Medici, jako prawny spadkobierca, musiał najpierw wykupić te książki z rąk wierzycieli, bo nasz bohater zastawił je wcześniej u żydów, a pożyczone pieniądze przełajdaczył.

Tak na marginesie nazwisko Medici nie wywodzi się od określenia Medyk, tak jak to sugeruje zachodnia propaganda, ale od określenia „Med” - „Miód” i oznaczało po prostu Miodnik (Bartnik), a więc przodkowie tego rodu byli etruskimi pszczelarzami. Trzeba jeszcze raz podkreślić, że Włochy zamieszkiwane były w większości przez Słowian i język słowiański był językiem ludności wiejskiej. Do dziś ostały się jeszcze na terenie Włoch enklawy w których dalej mówi się po słowiańsku. To tylko zachodnia propaganda próbuje tę prawdę przemilczeć i rozsiewa co rusz kłamstwa o „germańskiej” przeszłości Europy.


Jeśli prześledzimy los odkrycia takich tekstów jak np. „Germania Tacyta” to zauważymy, że do jego spopularyzowania przyczyniły się osoby skupione wokół Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, późniejszego papieża Piusa II


oraz Gianfrancesco Poggio Braccioliniego


Do grupy tej należeli również Niccola Niccolini, Leonardo Bruni oraz Lorenzo Valla.


Wszystkich ich cechowało ponadprzeciętne humanistyczne wykształcenie, błyskotliwa inteligencja, jak i wybitny brak skrupułów oraz notoryczny brak gotówki.

Niccolini i Bracciolini byli do tego genialnie utalentowanymi kaligrafami i w olbrzymim stopniu przyczynili się do opracowania nowych form liter alfabetu łacińskiego.

Obaj opanowali do perfekcji sztukę ręcznego pisania manuskryptów i byli w stanie dokonać mistrzowskich podróbek antycznych tekstów. Pozostali z tej grupy a szczególnie Piccolomini wnieśli swoją wiedzę i erudycję a szczególnie dostęp do najwyższych arystokratycznych i kościelnych kręgów, aby zmonetaryzować te fałszerstwa antycznych tekstów na nie spotykaną w przeszłości skalę.

Korzystając ze ścisłych kontaktów z klasztorami na terenie Niemiec i Italii grupa ta podjęła akcję wprowadzenia na rynek fałszerstw antycznych tekstów wymyślając w nich zarówno osoby autorów jak i opisywane tam zdarzenia historyczne.

Oszuści ci posługiwali się wyjątkowo perfidną metodą wzajemnego koordynowania wymyślanych przez siebie „zdarzeń historycznych”.
Poszczególne teksty były wysyłane do każdego z uczestników tej zmowy, aby ten potwierdzał te zdarzenia w swoich własnych fałszerstwach.

Tak więc jedno fałszerstwo pociągało za sobą cały szereg następnych w „niezależnych” od niego źródłach.

Ponieważ nie wszystkie teksty udało się perfekcyjnie sfałszować stosowano jeszcze jedną wyrafinowaną metodę polegającą na wysyłaniu ich do innego uczestnika zmowy w celu „redagowania” go i przetłumaczenia na język nowożytny aby następnie sfingować jego spalenie, kradzież lub w inny sposób niszcząc dowody „zbrodni”.

Kopie takich tekstów udawało się spieniężyć równie łatwo jak teksty „oryginalne”.

Piccolomini był 23 lata na służbie cesarza Rzeszy Niemieckiej Fryderyka III, prawdziwego twórcy potęgi rodu Habsburgów w Europie. Władca ten w sposób wybitnie przemyślany i konsekwentny rozszerzał swoją władzę kosztem swoich słowiańskich sąsiadów. Prowadził też konsekwentną politykę germanizacji Słowian i to mimo tego, że był synem księżniczki piastowskiej Czcibory.



Dlaczego „polska” wikipedia łże jak najęta nazywając ją Cymbarka wydaje się być niezrozumiałe. Przecież jest to oczywiste, że imię Cymbarka jest tylko nieudolnym importem tego, jak tę władczynię przezywało niemieckojęzyczne pospólstwo.

Łatwiej to zrozumiemy jeśli zastanowimy się nad tym, co w tym imieniu jest tak niewygodne dla hierarchii kościelnej.

Dlatego warto zatrzymać się trochę przy tej postaci i jej imieniu, jak i przy pochodzeniu rodu Habsburgów.

CDN

„Wunderwaffe“ Cesarza Bolesława Chrobrego, miecze „Ulfberht“

$
0
0
 „Wunderwaffe“ Cesarza Bolesława Chrobrego, miecze „Ulfberht“

Już od wieków Niemcy skutecznie wykorzystują swoją ekonomiczną siłę i polityczne wpływy do pozytywnego kształtowania (z ich punktu widzenia) interpretacji zdarzeń historycznych.

Pozwoliło to stworzyć im cały szereg mitów i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, które to propagują istnienie ciągłości „germańskiej“ kultury w Europie od najdawniejszych czasów.

Prawie każde znalezisko archeologiczne interpretowane jest tak, aby potwierdzało ten niemiecki prymat w Europie.

Nawet wtedy kiedy jest to jednoznaczne kłamstwo, udało się Niemcom tak urobić opinię publiczną, że ta nie próbuje nawet zdobyć się na ślad samodzielnego myślenia i łyka te wymysły jak gęś kluski.

Również w przypadku ekspansji państwa Piastów wysuwane są przez Niemców, jak też przez ich „polskich” sługusów z kręgu tzw. „polskich historyków”, po..rąbane teorie.

Oczywiście nie sposób pominąć tu roli Kościoła Katolickiego który już od wieków propaguje antypolską propagandę na temat historii powstania naszego narodu.

To właśnie z kręgów katolickich wywodzi się metoda dezawuowania Słowian poprzez przypisywanie nazwom własnym Słowian pejoratywnych znaczeń. Tak na przykład, określenie Słowianie w wielu zachodnich językach wymawiane jest jako Slave, a to zostało przez Kościół Katolicki z premedytacją wykorzystane jako synonim nazwy niewolnika.

Było to oczywiste, bezczelne, przekręcanie faktów, bo społeczności słowiańskie należały do jedynych wolnych społeczności w historii Europy. To właśnie Słowianom zawdzięcza świat idee demokracji i wolności. Przypisanie Słowianom niewolniczego statusu przez tych którzy sami propagowali niewolniczy system, było szczytem chamskiej propagandy.

Podobną metodę zastosowano do pognębienia Słowian Południowych i to tylko dlatego, że nie chcieli się poddać niewolniczemu systemowi Kościoła i przez całe wieki pozostawali wierni ariańskim ideom Bogomiłów.

Imię własne Bułgarów zhańbiono używając je jako synonim zoofilii.

Również w przypadku Słowian, a szczególnie w przypadku państwa Piastów przypisano wzrost jego potęgi handlowi niewolnikami.
Powypisywano całe tony bzdur o tym jak to Polacy wysyłali tysiącami swoich własnych braci na targi niewolników w Hiszpanii i Bagdadzie.


Po prostu Zachód sam handlował niewolnikami i wiedział, że na tym handlu można zbijać największe zyski i widząc potęgę gospodarczą imperium Piastów nie wyobrażano sobie żadnej innej alternatywy jej powstania.

Do dzisiaj sugeruje się społeczeństwom, że czasy pierwszych Piastów to prymitywne państwo o zacofanej gospodarce, bez żadnych śladów rozwiniętego rzemiosła, nie mówiąc już o przemyśle. Jednym słowem prymityw i zacofanie.

Jednocześnie zachodni archeolodzy zachodzą w głowę jak to jest możliwe, że w tym samym czasie cała Skandynawia jak i zachód Europy zalewane były najwyższej jakości ceramiką z terenów Polskich i tubylcy nie byli w stanie wyprodukować czegoś porównywalnego. Również słowiańskie grody między Renem a Wisłą otaczały gleby o najwyższej jakości porównywalne z najlepszym czarnoziemem, co świadczy o tym, że rolnictwo osiągnęło u Słowian szczytowy poziom.


Znaczy się, ci prymitywni Polacy siedzieli na drzewach, po tym jak wyszli z bagien Prypeci, a jednocześnie produkowali najlepsze garnki w Europie, najlepsze łodzie pełnomorskie którymi docierali aż do Islandii i zbierali najwyższe plony zbóż i to bez kurateli kościelnej i związanym z tym niewolniczym systemem społecznym.

Prawda jest jednak taka, że przyczyny wzrostu potęgi Piastów nie były wcale związane głównie z ich imperialnymi ambicjami tylko odwrotnie, to wzrost gospodarczy i wprowadzenie wielu technologicznych innowacji spowodował, że Piastowie mogli sobie finansowo pozwolić na to, aby utrzymywać stałą armie w formie drużyny książęcej jak i uzbroić własnych poddanych tak, aby byli w stanie stawić czoło każdemu agresorowi oraz upomnieć się o swoje dziedziczne prawa.



Zarówno Zachód jak i niestety również tak zwani „polscy historycy” nie chcą tego przyjąć do wiadomości, że państwo to było w stanie wyprzedzić gospodarczo wszystkich swoich konkurentów.

Ówcześni ludzie widzieli to jednak inaczej i nie bez przyczyny Otton III koronował Bolesława Chrobrego na króla, a jednocześnie wyznaczył go na swojego następcę przekazując mu włócznię Św. Maurycego.


Miało to nie tylko przyczyny dynastyczne, ale również było akceptacją faktu, że Państwo Piastowskie stało się gospodarczym i militarnym Imperium na skalę Europejską. I to imperium miało potencjał do tego aby pokazać innym drogę do własnego rozwoju.

Swoje znaczenie Imperium pierwszych Piastów nie zawdzięczało oczywiście produkcji garnków, ale temu że państwo to było w stanie wyposażyć swoją armię w broń lepszą niż jej potencjalni przeciwnicy.

Ludność słowiańska ucierpiała w trakcie epidemii dżumy Justyniana najbardziej i powtarzające się przez okres ponad dwustu lat ciągłe jej nowe fale zdziesiątkowały tę ludność i wyludniły kraj.


Państwo Piastów nie mogło pokonać swoich przeciwników zwykłą przewagą w liczebności własnej armii. Po prostu dla tego celu zaludnienie było w tym czasie za małe i uniemożliwiało wystawienie licznej armii.

Tę słabość Piastowie zniwelowali stawiając na technologiczną przewagę uzbrojenia nad swoimi przeciwnikami.

Oczywiście tę opinię oficjalna „nauka” uzna za obrazę majestatu. Ale nie ma co dyskutować z głupkami i spójrzmy po prostu na twarde fakty.

Jednym z najbardziej fascynujących zabytków archeologicznych z IX i X wieku są znaleziska zagadkowych mieczy wyprodukowanych ze stali o wyjątkowych właściwościach.

Najlepsze z tych mieczy mają na swoim brzeszczocie napis który niemieccy archeolodzy (i oczywiście nasze rodzime naukowe półgłówki) odczytują jako „ULFBERHT”.


Ten miecz fascynuje również zwykłych ludzi, bo wykonany jest w tak zaawansowanej technologii, że przewyższa nawet w swoich własnościach najlepsze miecze damasceńskie.


Jest nie tylko wyjątkowo ostry ale jednocześnie wspaniale elastyczny tak, że nie pęka nawet pod wpływem znacznych obciążeń. Porównanie takiego miecza z innymi mieczami tamtych czasów to tak jak porównywać sportowy samochód z rowerem.

Okazało się, że swoje własności miecz ten zawdzięcza temu, że kowale używali w jego produkcji rożnego typu stal, przemyślnie łącząc stal wysokowęglową twardą oraz miękką, tak aby uzyskać pożądane własności. Jednocześnie aby wkuć napis na brzeszczocie użyto stali którą można spokojnie porównać do współczesnej stali nierdzewnej, co spowodowało, że napis te zachowywał się często lepiej niż sam miecz.

Jednocześnie nie zachowały się żadne zapiski które by wskazywały miejsce jego produkcji.

Prowadzi to do dzikich spekulacji i co rusz pojawiają się teorie sugerujące, a to jego semickie, a to nawet indyjskie pochodzenie.

Badania metalurgiczne obaliły jednak te teorie ostatecznie i ku zdziwieniu wszystkich „fachowców” pochodzenie tego miecza jak i opracowanie tak postępowych technologii trzeba przypisać europejczykom.

Oczywiście Niemcy nie omieszkali natychmiast przywłaszczać sobie to osiągnięcie i zrobiono wszystko, aby napis na mieczu zinterpretować tak, aby sugerował on ich „germańską” dominację w Europie.

Ponieważ ta teoria jest bardzo naciągana, z prostej przyczyny, bo liczba znalezisk tych mieczy na terenach pierwotnie „niemieckich” jest zdecydowanie mniejsza niż w Europie wschodniej czy też Skandynawii, ostatecznie przyjęto opinię, że miecze te mogli też produkować mityczni „Wikingowie”.

Tak do końca Niemcy nie dali jednak za wygraną i ostatnio lansują pogląd, że miecze te produkowali mnisi klasztorni w dwóch klasztorach na południu Niemiec w Fulda lub Lorsch, powołując się przy tym na badania metalurgiczne

Oczywiście wyniki badań zinterpretowane zostały tak, aby pasowały do niemieckiej teorii.

Moim zdaniem ta interpretacja jest fałszywa, co udowodnię poniżej.

Najpierw zajmiemy się samym napisem, bo to jest przecież klucz do tego aby zrozumieć pochodzenie tych mieczy.

Niemcy odczytali ten napis jako „ULFBEHT” ale niestety nie wiedzą co on oznacza. Wprawdzie brzmi on z niemiecka i można go kojarzyć z niemieckim imieniem, no ale tak naprawdę to nikt nie ma co do tego pewności i wydaje się to z psychologicznego punktu widzenia mało prawdopodobne.

Skoro już średniowieczni rycerze płacili za taki miecz fortunę, to nie po to, żeby oglądać na nim imię jakiegoś kowala albo nie wiadomo kogo. Jeśli już, to kazaliby sobie wkuć w brzeszczot swoje własne imię albo imię króla któremu służyli. Tylko że nic na to nie wskazuje, bo istnieją wprawdzie odmiany tej nazwy, ale tak naprawdę pozostała ona przez 200 lat prawie że identyczna.

Co w takim razie oznacza ten napis i czy napisany on jest w rzeczywistości w języku niemieckim?

Odpowiedz na to pytanie jest oczywiście negatywna i to z prostego powodu, bo w IX i X wieku język niemiecki po prostu jeszcze nie istniał. Zaznaczyły się wprawdzie już tendencje do jego tworzenia poprzez regionalną selekcję wyrazów słowiańskich i różną częstością ich używania na poszczególnych terenach, ale tak naprawdę Europa kontynentalna mówiła jeszcze tylko po słowiańsku, może poza miejscami o lokalnym znaczeniu, o których to opowiem przy okazji.

Tak więc żeby odczytać ten napis konieczne jest użycie języka słowiańskiego i to z uwzględnieniem tego, że piszący stosowali alfabet starosłowiański, jako ten który była w powszechnym użyciu wśród Słowian.

Zapomnijmy więc na moment tę niemiecką propagandę i spójrzmy na ten napis tak jak byśmy go wiedzieli po raz pierwszy.

W tym celu zapoznamy się z oryginalnymi przykładami takich napisów na mieczach, ponieważ zamieszczane powszechnie rysunki tych napisów to w większości manipulacje nie odpowiadające prawdzie.

Jako pierwszy weźmiemy przykład miecza z napisem w starosłowiańskim alfabecie.



Już na pierwszy rzut oka widzimy, że występujące tam litery to mieszanka rożnych znaków literowych. Występują tam litery łacińskie, etruskie jak i podobne do cyrylicy. Ta ostatnia wydaje się tu odgrywać już znaczną rolę.

W pierwszym rzędzie wydzielimy pojedyncze znaki od siebie, szczególnie, że są one ze sobą niekiedy połączone tworząc ligatury.



Te znaki możemy połączyć w poszczególne grupy znaczeniowe.



Pierwsza grupa składa się z trzech liter. Pierwsza litera to ligatura znaku krzyża oraz litery „N” zapisanej cyrylicą.

Następna litera to litera „A” wprawdzie bez typowej poprzeczki u góry litery ale i tak daje się ona rozpoznać jako „A” szczególnie, że na innych mieczach jest to jednoznacznie widoczne.

Ostatnia litera jest powszechnie interpretowana jako łacińskie „F”. Jest to jednak tylko pozorne podobieństwo i mamy w tym wypadku do czynienia ze starosłowiańskim (etruskim) „SZ”

Tak więc pierwszy wyraz czytamy jako „NASZ”.

Kolejny wyraz zaczyna się literą wyglądającą jak „B”. I w tym przypadku nie jest to litera łacińska ale odpowiada ona literze „W” w cyrylicy.

Dalej mamy litery „E” i „R”

Daje nam to słowo „WER” oznaczakace „Obrońca”, tak jak to już odkryliśmy w trakcie poszukiwań tajemniczego grodu „Wogastiburg” przy imieniu „Dagowar”


Po tym wyrazie występuje znak łączący w sobie zarówno wygląd krzyża jak i literę „H” a po nim litera „T”.

Z kontekstu możemy się domyśleć, że jest to skrót imienia Jezusa „Hrast” czyli „Dąb”




W całości napis ten tłumaczymy jako:

Nasz obrońca Hrast (Chrystus)

CDN

Miecz Czcibora i cesarskie klejnoty koronacyjne Bolesława Chrobrego

$
0
0
Miecz Czcibora i cesarskie klejnoty koronacyjne Bolesława Chrobrego

Odczytanie inskrypcji na mieczu „Ulfberht” jest kolejnym potwierdzeniem mojej tezy, że chrześcijaństwo stało się religią Słowian znacznie wcześniej niż wmawiają nam to historycy bo było, a trzeba to konsekwentnie stwierdzić, jedynie niewielką modyfikacją kultu herosów Lele i Polele. Inaczej nie można wytłumaczyć tego, dlaczego ten nawiązujący do Chrystusa napis stosowano na mieczach i to już od VIII wieku.


Te tezy uzyskują dodatkowo potwierdzenie dzięki analizie kolejnego napisu na mieczu znalezionym w miejscowości Schwedt nad Odrą.

Miejsce jest o tyle ciekawe, bo znajduje się jak kamieniem rzucił od miejscowości Cedynia, pod którą to doszło do bitwy Mieszka I z nacierającymi z zachodu Sasami. Bitwa ta była symbolicznym momentem w historii Polski, bo wykazała wyższość oręża polskiego nad Sasami i zapoczątkowała okres budowy Imperium Piastów.

Można być prawie pewnym tego, że miecz ten był świadkiem tych wydążeń, a analiza napisu wskazuje, że należał on do jednego z wojów Mieszka. Z racji wartości takiego miecza mógł go posiadać ktoś naprawdę znaczący, dlatego jestem prawie pewien tego, że mamy tu do czynienia z mieczem brata Mieszka I, Czcibora który zginał w tej bitwie.


Nie można nie zauważyć, a co skrzętnie pomijane jest przez historyków, że napis na tym mieczu wykazuje jednoznaczne powiązania z cyrylicą i to zdecydowanie większe niż w poprzednim przykładzie. Trzeba więc przyjąć, że powstał on przed czasem w którym zaznaczyły się wpływy kościoła zachodniego na obszarze jego produkcji.

O tym, że w Polsce Piastowskiej cyrylica i głagolica były bardzo rozpowszechnione i używane powszechnie przez ludzi wykształconych pisałem np. tu:


Wykorzystanie w tym napisie znaków cyrylicy oraz alfabetu starosłowiańskiego świadczy jednoznacznie o tym, że był to miecz słowiański i że musieli wyprodukować go nasi przodkowie.

Zacznijmy jednak od analizy napisu. 



Pierwsza litera to typowe „N” z cyrylicy. Następna to równie typowe „A” w formie identycznej zarówno z alfabetem łacińskim jak i cyrylicą czy też alfabetem starosłowiańskim.

Kolejna litera to „SZ” pisane tak jak w starosłowiańskim.

Wyraz czytamy tak jak poprzednio „NASZ

Następna litera jest bardzo ciekawa.



jest to oczywiście typowa litera „B” z cyrylicy ale jednocześnie jej górna cześć przekształca się w łacińskie „V” czytane jak nasze „W”. Jest to przykład litery tak jakby dwujęzycznej.

Zarówno w rosyjskim jak i w polskim występuje kompletne pomieszanie z poplątaniem przy wyrazach posiadających litery „W” lub „B”, również w tych dotyczących obrony lub walki.

Dla przykładu mówimy „bronić” z literą „B” na początku, ale określamy budowle obronne słowami „Warownia” lub „Obwar”.

Po polsku nazywany rycerzy „wojami” ale po rosyjsku to już „bojary”.

Najprawdopodobniej już w czasach Mieszka występował podobny problem i w tym przypadku literę „B” zapisano również tak by można ja było czytać równolegle jako „W”
Dalsze litery wyrazu są identyczne, poza ostatnią literą „Y” która odpowiada naszej „J” ale zapisana została w cyrylicy.

Cały wyraz czytamy więc jako „BERJ” lub „Werj”

ostatni wyraz to już wyżej omówiony symbol Jezusa „Hrast”.

Tak więc napis czytamy jako:

NASZ WERJ HRAST

i tłumaczymy na współczesny polski jako:

NASZ OBROŃCA HRAST (CHRYSTUS, WYRWIDĄB)


Czyli mamy tu do czynienia z identycznym napisem jak na poprzednim przykładzie, mimo pewnych różnic stylistycznych i językowych.

Odczytanie tych dwóch inskrypcji pozwala nam na wyciągniecie daleko idących wniosków.

Po pierwsze napisy te są w języku słowiańskim, na pograniczu polskiego i rosyjskiego. Nie jest to nawet zaskakujące, ponieważ w tym czasie nie było żadnych istotnych różnic językowych pomiędzy Rosjanami i Polakami i dopiero późniejsze stosowanie odrębnych alfabetów oraz przynależność do rożnych sekt chrześcijańskich podzieliło nasz naród tak znacznie, że ukształtowały się odrębne języki i oddzielne narody.

Po drugie musimy stwierdzić, że miecze te musiały powstać na terenach słowiańskich.

Po trzecie miecze te wywodzą się z kultury związanej ściśle z chrześcijaństwem i były świadkiem przemian religijnych w Europie Środkowej.
W początkowym okresie dominował obrządek ariański, potwierdzony obecnością znaków literowych alfabetu starosłowiańskiego,


następnie zaznaczył się wpływ obrządku słowiańskiego, co spowodowało użycie również znaków znanych nam z cyrylicy,


by na koniec przejść do liter łacińskich związanych z przejęciem przez mieszkańców Polski obrządku łacińskiego.

Ponieważ udało się nam zawęzić obszar powstania tych mieczy do terenów słowiańskich, czas teraz na uściślenie miejsca ich produkcji.

W tym celu zajmijmy się dowodami uzyskanymi w wyniku badań metalurgicznych jak i związanych z tym analiz chemicznych.

W trakcie tych analiz stwierdzono między innymi, że stal tych najlepszych mieczy, pomimo że bardzo czysta, zawiera jednak domieszki takich metali jak mangan i chrom. Metale te polepszają dodatkowo własności takiej stali.

Jednak nie we wszystkich rudach żelaza występują takie domieszki manganu i chromu.
Wyjątek stanowią rudy darniowe które z racji swoich filtrujących własności są w stanie pochłaniać znaczne ilości rozpuszczonych w wodzie metali rzadkich.

Potwierdzeniem tego jest użycie drutu stalowego o wysokiej zawartości niklu z którego wykonane zostały napisy na mieczach. Taki stop stali nie jest łatwy do uzyskania, bo domieszki niklu w rudzie żelaza nie są powszechne.

Dlatego więc aby ograniczyć teren produkcji takiej stali musimy poszukać miejsca w Europie, która spełnia warunki występowania tych wszystkich metali na relatywnie niewielkim obszarze, tak aby istniało tam prawdopodobieństwo wytworzenia tak wysokiej jakości stali.

Wskazówkę co do tego dają nam sami Niemcy, a konkretnie wyprawa uzurpatora Henryka II na Polskę w roku 1017.

W trakcie tej wyprawy Henryk II nie zaatakował ani Poznania, oni Wrocławia, a więc te miasta w których znajdowały się struktury rządzenia państwem i których przejęcie zapewniłoby mu kontrolę nad całym krajem, ale znacznie mniejszą miejscowość Niemcza.

Co skłoniło jednak uzurpatora Henryka II, władcę Niemców, do zaatakowania z olbrzymią jak na tamte czasy, bo 12000 tys. armią, tego leżącego na uboczu niewielkiego grodu.

Jego armia szła z zachodu od Magdeburga. Zarówno do Poznania jak i do Wrocławia było znacznie bliżej i Niemcza nie znajdowała się wcale na trasie takiego przemarszu. „Polska Wikipedia” kłamie kiedy sugeruje czytelnikom, że zdobycie tego miasteczka było koniecznością aby zaatakować Wrocław.


Dlaczego więc Heinrich II decyduje się na zaatakowania tego strategicznie, zdawałoby się, nieznaczącego gródka.

Oczywiście nie było to przypadkiem. Można się łatwo domyśleć, że celem Heinricha II było gospodarcze wyniszczenie imperium Piastów.

Na tym obszarze górnictwo i hutnictwo metali miało już w czasach Piastów tysiącletnią tradycję.

Rejon ten należy do nielicznych w Europie, gdzie na niewielkim obszarze występuje olbrzymia różnorodność rud metali, prawie że z całej tablicy Mendelejewa.

Już od czasów neolitu wydobywano tam najpierw nefryt, potem złoto, miedź, cynę, cynk itd. aby z nastaniem epoki żelaza podjąć produkcję i tego metalu. Na skutek wielowiekowych doświadczeń tutejszych hutników i wyjątkowego składu mineralnego użytych w produkcji rud,
udało się tutejszym hutnikom i kowalom wyprodukować stal o znakomitych własnościach.

Ten rewolucyjny wynalazek dokonał się gdzieś w początkach VIII wieku. W tym też czasie wzrosła konieczność obrony własnych terytoriów przez Słowian.

Nad Europą zawisło niebezpieczeństwo najazdów plemion Węgierskich. Sprowadzeni przez cesarzy Bizantyjskich do Europy Węgrzy bardzo szybko wyzwolili się spod ich kurateli i swoimi najazdami szerzyli panikę w całej ówczesnej Europie.

Bardzo ciekawie wygląda mapka tych napadów.



Jak widzimy tereny obecnej Polski tylko w początkowym okresie bytności Węgrów w Europie stały się celem ich napaści.

Najprawdopodobniej lanie jakie sprawili im nasi przodkowie było dla nich nauczką na zawsze i po roku 901 na tereny Polskie nie zapuściły się już nigdy zagony Węgrów
.
Przyczyniła się do tego zapewne również przewaga technologiczna broni używanej przez Polaków.

Te napady wymusiły jednak konieczność obrony ludności przez niespodziewanymi rajdami Węgrów. Stalo się to zaczynem budowy umocnionych grodów i te nagle zaczęły powstawać w Polsce od polowy VIII wieku jak grzyby po deszczu.

Jednocześnie zewnętrzne zagrożenie uświadomiło wszystkim plemionom konieczność stworzenia silnej władzy centralnej zdolnej do koordynacji obrony słowiańskiego terytorium i otworzyło drogę do władzy potomkom Merowingów.


Był to początek wzrostu znaczenia dynastii Piastowskiej.

Datowanie mieczy „ULFBERHT” zgadza się też z obserwacjami zmian społecznych w rejonie Niemczy. Produkcja tych mieczy zaczyna się w tym samym czasie co powstanie grodu.

Jednocześnie zaznaczają się zmiany w pochowku mieszkańców tego grodu i pochowki ciałopalne zostają wyparte przez pochowki szkieletowe. Świadczy to również o zmianach religijnych w tym czasie i rozprzestrzenieniu się na terenie Polski południowej Obrządku Słowiańskiego który wyparł wiarę ariańską.

Wraz ze zmianami religijnymi pojawia się charakterystyczne budownictwo sakralne w formie rotund wykonanych z nieregularnych i nieobrobionych skal miejscowego pochodzenia. Te rotundy należą do najstarszych budowli chrześcijańskich na naszych terenach, ale ponieważ przeczą dacie „Chrztu Polski”, to z premedytacja fałszowana jest data powstania tych budowli.

Wszystkie te fakty wskazują na to, że Mieszko I nie mógł ochrzcić Polski, bo ta już od wieków była ariańska. Jedyne co zrobił to wprowadził Polskę w obręb kultury bizantyjskiej, by następnie dokonać zwrotu w kierunku kultury łacińskiej, licząc na przejecie schedy po Ottonach.

Wykonana z wyjątkowej stali broń pozwoliła Piastom na rozszerzenie ich władzy i zbudowanie imperium z którym Cesarstwo Niemieckie o mało nie poniosło klęski.

Potwierdzenie takiego właśnie przebiegu historii znajdziemy również w nazewnictwie topograficznym tego rejonu.

W bezpośredniej bliskości Niemczy występują aż dwie miejscowości w których nazwie występuje słowo Tyniec - Tyniec Śląski i Tyniec Mały.

Słowo Tyn lub TYNA jest zniekształconym odpowiednikiem naszego określenia „CYNA”.

Powstało ono na skutek tego, że w pierwszym okresie Epoki Brązu znane złoża cyny w Europie ograniczone były tylko i wyłącznie do obszaru Sudetów. Do tego rejonu przybywali więc handlarze z całego ówczesnego antycznego świata aby zaopatrzyć się w ten bezcenny metal.

Oczywiście jak wiele ludów nie potrafili oni wymówić typowych słowiańskich zgłosek i zniekształcili nazwę cyny do określenia TYN lub „TIN”

Z takim określeniem spotkaliśmy się już u Etrusków.


i od niego pochodzą też nazwy miejscowości w których prowadzono handel tym surowcem.

Oprócz tych wymienionych, występują jeszcze dziesiątki miejscowość ze składnikiem Tyn(iec) na obszarze Polski i Czech.

Jaki jest jednak źródłosłów tego określenia?

Słowianie jako pierwsi rozpoczęli produkcje brązu, bo jako jedyni mieli dostęp do cyny jako niezbędnego składnika tego stopu.

W swoim nazewnictwie, nieznanych wcześniej materiałów, musieli się oczywiście posłużyć już istniejącym w ich języku wzorcem.
Taki wzorzec znaleźli w procesie, który przebiega bardzo podobnie do produkcji metalu, ale był im już znany od tysiącleci i tym procesem było pieczenie chleba.

Aby uzyskać chleb konieczne jest użycie drożdży do wytworzenia ciasta. Już od najdawniejszych czasów przygotowywano te drożdże na drodze sporządzania specjalnej mikstury którą nazywano „ZACZYN”, a więc środek który czynił z mąki chleb.

Ten sam wyraz zastosowano więc na określenia cyny bo „czyniła” ona z małowartościowej miedzi najlepszy stop do produkcji uzbrojenia.

Wśród starożytnych Górali, którzy w tamtych czasach zajmowali się gwarectwem i hutnictwem metali jako pierwsi, bo to na ich terenach można było je pozyskiwać, mamy tendencję do zastępowania zgłoski „CZ” przez „C” i ta tendencja ostała się do dziś. Tak więc tubylczy Górale nazywali ten cudowny metal cyna, i to określenie upowszechniło się następnie zastępując pierwotne „czyna” lub „czyn”.


Umiejętności metalurgiczne w rejonie Ślęży istniały więc już od tysiącleci i tutejsi hutnicy mieli najlepsze predyspozycje do tego, aby doprowadzić proces wytopu żelaza w dymarkach do perfekcji.

Z czasem wykształciły się na Dolnym Śląsku całe rejony, gdzie na skale przemysłową prowadzono produkcję metali i wytwarzano z nich różnorakie wyroby, po które przybywali handlarze z całego świata. Tym można również wytłumaczyć tak liczne znaleziska obcych monet od Afganistanu do Hiszpanii.

Heinrichowi II chodziło więc nie tylko o zniszczenie tego ośrodka przemysłowego, co o przechwycenie technologi produkcji tego wyjątkowego metalu. To wiedzieli również i Polacy i dlatego o ten niewielki gródek toczyły się tak bezpardonowe walki.


Podaję tu link do angielskiej Wikipedii bo oczywiście w polskiej jest tylko propaganda i przemilczanie wszystkich istotnych faktów.

Niemcza jest centrum regionu gdzie w promieniu dnia marszu występują złoża wszystkich tych metali, które znaleziono w trakcie analizy chemicznej tych mieczy.
W rejonie Szklar występują rudy niklu. Rudy darniowe z tego rejonu zawierają więc z konieczności zwiększoną ilość niklu, bo ten tworzy w tym rejonie znaczne złoża.

Na południu, w rejonie Złotego Stoku występują rudy arsenopirytu które można było wykorzystać bezpośrednio do wytopu żelaza.

Z kolei w Czernicy w masywie Ślęży występują złoża chromitu których wietrzenie wzbogacało okoliczny teren w pierwiastek chrom.

Mangan w rudach darniowych występuje powszechnie w całej Polsce.

Tak więc ten teren Polski spełnia, pod względem surowcowym, wszystkie założenia na to, aby to właśnie tu wytworzyła się technologia do produkcji takich mieczy.

Jeszcze jedno świadczy również o tym, że to Słowianie doprowadzili sztukę produkcji takich mieczy do doskonałości.

Dowodem na to jest to, że z początkiem XI wieku, po roku 1030, produkcja tych mieczy raptownie się kończy. Wprawdzie pojawiają się również i później miecze z takim napisem, ale często już z błędami w inskrypcji, tak że możemy tu mówić tylko o nieudolnych podróbkach. Zresztą i ich jakość w niczym nie przypomina starszego pierwowzoru.

Dlaczego jednak umiejętność produkcji takich mieczy zanikła.

Było to wynikiem kryzysu władzy Piastów.

Po śmierci Ottona III nie udało się Bolesławowi Chrobremu przejąc tronu cesarstwa. Matactwa Papieży i podłość Heinricha II spowodowały, że testament Ottona III nie został wykonany.

Bolesław Chrobry czekał do 1024 roku, do czasu śmierci Heinricha, na obiecany mu tytuł Cesarza i kiedy Heinrich II umarł i dynastia Ottonów ostatecznie wygasła, sam koronował się na Cesarza.

Nie uwzględnił jednak tego, że Kościół Katolicki miał już całkiem inne plany i z obawy o utratę władzy wolał poprzeć uległego sobie kandydata. Z rozkazu papieskiego Bolesław Chrobry został otruty przez mnichów katolickich na jego dworze.

Następca Heinricha II, Konrad II okazał się znacznie groźniejszym przeciwnikiem. W dążeniu do władzy nie przebierał w środkach.

Bolesław Chrobry został otruty zaraz po swojej koronacji a jego następcę Mieszka II udało się wplatać w konflikty ze swoimi braćmi.

Konrad II wiedział, że jego armia nie ma szans w bezpośredniej konfrontacji z armią Mieszka II, dlatego postawił na intrygi oraz zaczął tworzyć sojusze przeciwko Polsce.

Nie było to trudne. Bolesław Chrobry był wprawdzie genialnym wodzem i charyzmatycznym przywódcą, ale zabrakło mu instynktu politycznego aby oprzeć swoją władzę nie tylko na sile militarnej, ale związać swoich słowiańskich przeciwników sojuszami.

Niestety dążąc do przejęcia spuścizny po Merowingach i swoim przodku Dagowarze II, czyli do przejęcia władzy nie tylko nad Czechami i Rusią ale również nad Niemcami i Francją, próbował dokonać tego tylko przy użyciu militarnej siły.

Dopóki żył Bolesław strach paraliżował przeciwników.

Mieszko II po objęciu tronu próbował pójść w ślady swojego ojca, ale w osobie Konrada II znalazł niestety godnego przeciwnika. Ten wykorzystał waśnie wśród Słowian i zmontował koalicję Niemiecko-Czesko-Ruską, która dokonała straszliwego najazdu na ziemie polskie.

W wyniku tego ataku większość ludności Polski została wymordowana, a wraz z nią wymordowani zostali również ci, co posiadali tajemnicę produkcji tych zadziwiających mieczy. W tych latach niewiele brakowało aby nasz naród zniknął raz na zawsze z mapy Europy, tak straszliwe były zniszczenia dokonane przez wrogów.

W obliczu klęski i zdrady swoich braci Mieszko ucieka z kraju, a władzę przejmuje jego najstarszy brat. W zamian za prawo rządzenia Polską, z przyzwolenia Konrada, Bezprym wyrzeka się insygniów cesarskich i wysyła je do Niemiec. Za tę zdradę Polacy nazwali go Bezprym a więc ten co jest bez „priamy”, bez honoru.


To określenie priamoj ostało się w rosyjskim i oznacza kogoś szlachetnego, uczciwego, z zasadami.

O Bezprymie nie można było tego niestety powiedzieć. Jego władza trwała krótko, ale uczyniła wiele złego i w końcu dostał to na co zasłużył. Już po roku Bezpryma zabito a ścierwo rzucono na pożarcie psom.

To co wypisują tzw. „polscy naukowcy” na temat etymologii tego imienia to są kpiny w żywe oczy, przecież każdy widzi jego prawdziwe znaczenie.

Tylko bohaterstwu jakiegoś nieznanego nam z imienia rodaka zawdzięczamy to, że te insygnia cesarskie stały się dla Konrada bezużyteczne. W przypływie rozpaczy po zdradzie Bezpryma, nieznany nam z imienia bohater łamie ostrze Włóczni Świętego Maurycego na dwie części i w ten sposób pozbawia ją jej władzy duchowej nad ludźmi tamtych czasów.


Oczywiście opis w „polskiej Wikipedii” jest kłamliwy.

Jak ta włócznia naprawdę wygląda i w jakim jest stanie można przeczytać u Niemców.


Już nigdy żaden cesarz niemiecki nie mógł się powołać na tę włócznię jako symbol Boskiej Woli i oznakę władzy nad Chrześcijanami.

Był to też koniec prymatu cesarzy nad władzą papieską. Od tego momentu ta ostatnia zaczęła mieć coraz większy wpływ na przebieg zdarzeń politycznych w Europie.

W tym miejscu warto się zastanowić, co stało się z tymi koronnymi klejnotami zrabowanymi Piastom.

Dla Konrada straciły one znaczenie, gorzej jeszcze, bo złamany grot włóczni mógł być interpretowany jako znak Boski przeciwny objęciu przez niego władzy. Dlatego Konrad zrywa z tą tradycją i karze wykonać całkiem nowe insygnia koronacyjne.

Te prawdziwe insygnia cesarskie zniknęły w zamętach historii.

Wydaje mi się jednak, że nie wszystkie.

W katedrze w Essen znajduje się miecz o którym tylko tyle wiadomo, że pochodzi z IX wieku.

Polska Wikipedia wypisuje na ten temat tylko ogólniki i pomija najważniejsze fakty.

W niemieckiej jest znacznie ciekawiej.


Na pochwie widoczne są dwie postacie które interpretowane są jako święci Kosma i Damian.

W rzeczywistości są to postacie Ottona III i Bolesława Chrobrego a miecz ten był mieczem koronacyjnym Bolesława w trakcie Zjazdu Gnieźnieńskiego.



Jeszcze jedno potwierdza tę teorię jednoznacznie. Otóż na ostrzu miecza widoczna jest szczerba. Jest to tym bardziej zadziwiające, bo wykonany jest ze stali damasceńskiej, która jednak jak widać nie dorównywała jakością słowiańskim mieczom. 

Ten reprezentacyjny miecz na pewno nie był używany w walce, ale symboliczne jego użycie przez Bolesława Chrobrego dobijającego się do bramy kijowskiej, zrobiło na współczesnych piorunujące wrażenie. Niestety skończyło się to jego wyszczerbieniem.


Tak więc wszystko wskazuje na to, że najcenniejszy klejnot koronny Polaków, poza włócznią Świętego Maurycego nie zaginał, ale przetrwał wśród Niemców wszystkie wiry historii.

Wprawdzie Niemcy podjęli produkcję podróbek mieczy z napisem „ULFBERHT”, które często można poznać po fałszywie zapisanej inskrypcji, ale te już nigdy nie dorównały one słowiańskiemu pierwowzorowi.

Wraz ze śmiercią mistrzów kowalskich umarła też szansa na zbudowanie Imperiom Piastów od Atlantyku aż po Ural. Przez następne wieki Polska nie miała już technologicznej przewagi nad innymi, a zniszczenie rolnictwa przez Katolicki Kościół,



który z premedytacją przeforsował w Polsce fałszywą technologie gospodarki rolnej, wyludniło kraj do reszty i uczyniło go bezwolnym w rękach jego przeciwników.

Jak Piastowie produkowali najlepszą w średniowieczu stal

$
0
0
Jak Piastowie produkowali najlepszą w średniowieczu stal

Na temat wytopu stali w piecach zwanych dymarkami napisano już wiele i często w tonie który sugeruje, że ten proces nie ma przed nami żadnych tajemnic.

Oczywiście jeśli poczytamy na ten temat więcej to zauważymy, że ten optymizm jest przedwczesny i że tak naprawdę pozytywne wyniki w próbach naśladowania tego wytopu uzyskuje się tylko wtedy, kiedy stosuje się urządzenia i technologie wprowadzone setki lat później.

Co niektórzy nie wahają przed użyciem elektrycznego nawiewu powietrza aby uzyskać metal.

Oczywiście takie podejście jest czystą parodią i nie ma nic wspólnego z celem zgłębienia tajemnic naszych przodków.

Tylko w przybliżeniu wiadomo jak taki piec musiał wyglądać.

Ponieważ zachowały się tylko resztki tych pieców, często ograniczone do pozostałości po wytopie, to odtworzenie ich wyglądu oraz technologi budowy, nie mówiąc już o samym procesie wytopu, bazuje mniej lub bardziej na przypuszczeniach i fantazji autorów takich rekonstrukcji.

Niestety ta fantazja ogranicza się, w większości przypadków, do przyozdabiania takich dymarek mniej lub bardziej udanymi reliefami oraz przebierania się w mniej lub bardziej udane kostiumy, natomiast w dziedzinie nowych idei w budowie i doskonaleniu technologii takiego pieca panuje kompletny zastój już od dziesięcioleci.

Aby zrozumieć dalszy ciąg tego tekstu warto zapoznać się z podstawowymi wiadomościami na ten temat.

W tym przypadku nie będę zachęcał do „polskiej Wikipedii”, bo też jak zwykle, artykuł w niej nie wysila się nawet na odrobinę obiektywizmu.

Lepiej przeczytać np. to:


Nie zaszkodzi również parę informacji o metodach redukcji tlenków żelaza i technologii wytopu stali.


Uzbrojeni w tę wiedzę możemy się teraz zastanowić nad tym, jak powinien funkcjonować taki piec aby w najprostszy, a jednocześnie najbardziej efektywny sposób, spełnił swoje zadanie.

Możemy oczywiście od razu wykluczyć te metody, których opis jest dostępny w internecie, z prostej przyczyny, bo albo one nie funkcjonują, albo wynik wytopu jest tak mierny, że z uzyskanego żelaza w żaden sposób nie dałoby się zrobić coś porządnego.

Niestety nie wystarczy uzyskać trochę żelaza. Metal ten musi również spełniać cały szereg warunków, aby znalazł praktyczne zastosowanie. Tym zastosowaniem najczęściej była produkcja broni, szczególnie mieczy i tu nie można było sobie pozwolić na fuszerkę.

W przypadku mieczy z napisem „Nasz obrońca Hrast” (Ulfberht) mamy jednak do czynienia nie ze zwykłym żelazem, ale ze stalą wyprodukowana podłóg wysoce zaawansowanej technologii i o fantastycznych własnościach, wyprzedzającą osiągnięcia hutnictwa o stulecia.

Dotychczasowe próby rekonstrukcji tych pieców bazują na założeniu, że były to mniej lub bardziej cylindryczne budowle postawione nad wykopanym w ziemi dołkiem o głębokości około 30 cm, a następnie wypełnione naprzemiennymi warstwami rudy i węgla drzewnego.

Schematyczny rysunek takiego pieca widzimy poniżej.


W Polsce nazywamy go dymarką albo piecem dymarskim.

W języku niemieckim nazywany jest „Rennofen”.

Jest to ciekawa nazwa, bo Niemcy jak zwykle interpretują ją przezabawnie twierdząc, że pochodzi od słowa „rennen – biec” i odnosi się do ciekłej szlaki wypływającej (biegnącej) z pieca w procesie wytopu.

Oczywiście jest to tak samo infantylna etymologia, jak już omawialiśmy to na przykładzie Longobardów.


Nazwa Rennofen jest pochodzenia słowiańskiego, bo też jedynie Słowianie stosowali ten sposób produkcji żelaza i odnosi się do wsadu rudy jaką używano do wytopu żelaza.

Pierwsza część nazwy tego pieca odnosiła się pierwotnie do określenia „Ruń”, które jeszcze niedawno było w powszechnym użyciu i które współcześnie zostało wyparte w języku codziennym przez określenie „Darń”.

Tak więc pierwotnie na terenach niemieckich piec ten nazywano po prostu „piecem darniowym” albo z niemiecka „Ruńofen” by następnie przekształcić tę nazwę na inną związaną ze słowem „rennen”, aby zatrzeć słowiańskie pochodzenie tej technologii.

Już tylko ta nazwa wskazuje, że od samego początku stosowano rudę darniową jako źródło żelaza. Dopiero w miarę pogłębiania doświadczeń i doskonalenia technologi, naszym przodkom udało się wykorzystać rudę żelaza innego pochodzenia.

Ta wskazówka pozwala nam również na rekonstrukcję tego, w jaki sposób po raz pierwszy doszło do wyprodukowania metalicznego żelaza.

O wszystkim zadecydował jak zwykle przypadek.

Aby wytopić miedź i wyprodukować jej stopy konieczne jest użycie węgla drzewnego. W miarę wzrostu zapotrzebowania na ten metal wzrastało też zapotrzebowanie na węgiel drzewny, który zaczęto wypalać w mielerzach, czyli w dużych stosach drewna przykrytych runią i ziemią.

Przypadkowo zdarzało się, że ruń ta pochodziła ze złoża darniowej rudy żelaza i na skutek nieuwagi węglarza lub z innego powodu, proces produkcji węgla nie został w odpowiednim czasie przerwany, ale stóg drewna płonął dalej, aż do jego kompletnego wypalenia się.

W popiele po wypalonym stogu jakiś nasz przodek zauważył błyszczące okruchy metalu który okazał się kowalny i z którego można było wyprodukować metalowe wyroby.

W trakcie pirolizy węgla drzewnego wytwarzają się w dużych ilościach gazy składające się głownie z tlenek węgla oraz wodoru.

Oba są doskonałymi reduktorami tlenków żelaza i mielerze stanowią optymalne środowisko dla takiego procesu.

Końcowy wzrost temperatury związany ze spaleniem się węgla drzewnego pozwolił na oddzielenie metalicznego żelaza od skały płonnej i wykształcenia się większych jego grudek. Ten sposób wytopu stosowano następnie przez setki lat zanim poznano jego tajemnice na tyle, aby podjąć budowę dymarek.

To jednak kłóci się z powszechną propagandą, że żelazo nauczono się wytapiać na Bliskim Wschodzie.

To przekonanie jest bezpodstawne.

Żelazo znane było Słowianom równie dawno jak brąz, ale dopóki złoża cyny w Sudetach nie były wyczerpane, produkcja brązu była łatwiejsza i i mniej pracochłonna niż żelaza i to ostatnie wykorzystywano zapewne tylko sporadycznie.

Umiejętności wytopu żelaza na Bliski Wschód przyniosły ze sobą ludy słowiańskie w trakcie podbojów tych terenów przez Hyksosów.


Ta hipoteza pozwala nam na wyciągnięcie wielu interesujących wniosków.

Po pierwsze do produkcji żelaza wykorzystano proces znany naszym przodkom przy wytwarzaniu węgla drzewnego.

Po drugie redukcja żelaza następowała w niskich temperaturach pomiędzy 600 a 800°C, aby w końcowej fazie, w trakcie spalania węgla drzewnego, osiągnąć wartości powyżej 1200°C.

Te obserwacje zostały następnie wykorzystane do tego aby zbudować piec w którym ten proces działałby jeszcze bardziej efektywnie i do powstania dymarek.

Wytop żelaza w dymarkach nie przebiegał jednak tak jak to przedstawiają „naukowcy”, czy też liczne grupy rekonstrukcyjne.


W gruncie rzeczy był on identyczny z procesem wytwarzania węgla drzewnego.
Na to wskazują pozostałości archeologiczne oraz rozliczne wykopaliska takich dymarek.

Jak powszechnie wiadomo istnieją zasadnicze różnice pomiędzy wynikami współczesnych wytopów żelaza w rekonstrukcjach dymarek, a obserwacjami na stanowiskach archeologicznych.

Zauważono bowiem, że żużel i szlaka z wykopalisk nie zawierają prawie domieszek żelaza!!!!

Co więcej górna powierzchnia kloca szlaki jest jednorodna, co spowodowało wprowadzenie pojęcia „powierzchni swobodnego krzepnięcia”. Powierzchnia ta świadczy o tym, że szlaka spływała do dołka dymarki w rezultacie jednorazowego aktu w końcowym etapie procesu wytopu.

Co więcej, 300 kilowe kloce żużla wskazują na możliwość wielokrotnego wykorzystania takich dymarek, co pozwalało na zebranie się tej olbrzymiej masy szlaki, jako efekt następujących po sobie wytopów w tym samym piecu.

Trzy obserwacje pozwalają nam na konkretyzację budowy takiego pieca.

Na poniższym zdjęciu widzimy przekrój dołka dymarki, na którym widać, że szlaka z wytopu nie zajmuje całego dołka dymarki, ale występuje lokalnie w formie pojedynczego cylindrycznego sopla.



Następną ciekawą obserwacją jest to, że często dymarki budowano tak ciasno, że nachodziły one jedna na drugą. Nie było to spowodowane brakiem miejsca, ale musiało mieć inne, najprawdopodobniej technologiczne przyczyny. Niektórzy sugerują, że częściowo rozbijano stare kloce żużla aby zrobić miejsce pod nowy dołek pod dymarką, ale nie może być to prawdą, bo wysiłek z tym związany w żaden sposób nie mógł być uzasadniony.



Trzecią obserwacją są cylindryczne fragmenty szlaki o średnicy 7 do 10 cm interpretowane jako odlew szlaki która zalała otwory napowietrzające dymarki.

Taka interpretacja ma swoje słabe strony, bo otwory takie powinny przebiegać poziomo i jest mało prawdopodobne aby szlaka zdołała wypełnić je na całej ich wysokości, szczególnie że mogła przecież spływać swobodnie do dołka pod dymarką.

Te trzy obserwacje nie udało się dotychczas połączyć w logiczny sposób ze sobą, mimo że dotyczą one tego samego procesu technologicznego, a więc powinny też w tym procesie znaleźć swoje sensowne miejsce.

Te problemy z wyjaśnieniem zasady działania piecy dymarskich mogą wynikać z tego, że nie istniał jednolity plan ich budowy.

Można przyjąć, że i w tym przypadku istniał ciągły proces doskonalenia sposobu wytopu żelaza i technologii budowy pieca dymarskiego.

Tak jak to już proponowałem, wytop żelaza wywodzi się pierwotnie od mielerza do produkcji węgla drzewnego.


Jako kolejne udoskonalenie wprowadzono wypełnienie miejsca, po wyjętej drewnianej „duszy” mielerza, rudą darniową.



Ta metoda zwiększyła ilość wytopionego żelaza, ale wydajność wytopu, w porównaniu do ilości użytych surowców, była zapewne bardzo niska. Tę technologię stosowali zapewne słowiańscy Hyksosi i Hetyci.

Kolejny etap rozwoju to zastąpienie drewnianej duszy mielerza cylindryczną rurą wykonaną albo z plecionki albo z kory zdjętej z pnia brzozy i obłożonej polepą glinianą, wokół takiej rury układano drewno tak jak w mielerzu.
Rurę tę, czyli właściwą dymarkę, zaopatrywano w otwory w dolnej jej części, przez które wydostawały się na zewnątrz gazy powstałe w rezultacie procesu uwęglania drewna, lub też stawiano bezpośrednio na warstwie drewna. Rurę wypełniano rudą darniową tak, aby gazy z pirolizy mogły się przez nią przemieszczać i prowadzić do redukcji tlenków żelaza w relatywnie niskich temperaturach.



Aby zwiększyć siłę ciągu, gazy te były spalane przy wylocie z dymarki, co dodatkowo zwiększało jej temperaturę.

Wadą tego sposobu wytopu była jego jednorazowość oraz słaba jakość żelaza wymieszanego często z żużlem. Metoda ta pozwalała jednak na szybką produkcję dużych ilości metalu.

Taka budowa dymarki tłumaczy również to, dlaczego dymarki naszych przodków nie pękały na skutek nacisku żużla i żelaza na jej ścianki w procesie wytopu i dlaczego ścianki antycznych dymarek były tak nieprawdopodobnie cienkie w stosunku do ich objętości.

Współcześnie budowane dymarki, aby obejść ten problem, mają ściany grube jak w bunkrze i mimo to często dochodzi do ich pęknięcia. Antyczne dymarki stabilizował z zewnątrz kopiec mielerza i można je było załadować rudą aż po wierzch, bez obawy ich pęknięcia.

Szczytowym osiągnięciem tej technologii była miniaturyzacja tego procesu.

Polegało to na ograniczeniu go tylko do rury z kory brzozowej postawionej nad wykopanym wcześniej dołkiem w ziemi oraz na umieszczeniu w niej mniejszej rury z tej samej kory o średnicy ok. 10 cm wypełnionej rudą darniową i prawdopodobnie węglem drzewnym? w kawałkach, jednak tak aby gazy pirolityczne mogły w miarę swobodnie przepływać przez tę rurę. Obie rury były oblepione polepą glinianą.

Pozostałą objętość dużej rury wypełniano drobno pociętym, wysuszonym chrustem drewnianym. Zapłon tego pieca następował od góry, a przez otwory w jego dolnej części napływało powietrze do strefy pirolizy drewna.

W efekcie tworzył się gaz drzewny złożony głównie z tlenku węgla i wodoru o silnych własnościach redukcyjnych, który wypływał następnie przez mniejszą rurę z kory brzozowej z pieca i ulegał spaleniu, dając płomień o wysokiej temperaturze.

Ilość i jakość produkowanego gazu drzewnego regulowano poprzez zwiększanie lub ograniczanie ilości dopływającego powietrza do strefy pirolizy oraz zasłanianiem górnego otworu dymarki.

W końcowym etapie następowało spalanie świeżo wytworzonego węgla drzewnego, który uzupełniano jeszcze dosypywaniem dodatkowych jego ilości przez górny otwór dymarki.

Na tym etapie wykonywano zapewne w ściankach dymarki dodatkowe otwory w środkowej jej części aby zwiększyć dopływ powietrza i temperaturę spalania węgla. Ponieważ w tej konstrukcji grubość ścianek pieca była niewielka, zrobienie dodatkowych otworów nie nastręczało żadnych problemów.

W efekcie następowało szybkie upłynnienie szlaki i jej spływ do dołka, natomiast żelazo pozostawało w rurze tworząc gąbczastą strukturę przyczepioną do jej ścianek.

W ten sposób uzyskiwano wyjątkowo czystą stal bez domieszek szlaki czy też węgla drzewnego i gotową do natychmiastowej obróbki.

Nie jest wykluczone, że wysoka temperatura panująca w trakcie spalania gazów pirolitycznych umożliwiała częściowe upłynnienie tego żelaza w tyglach i produkcję mieczy z jednorodnej stali i o precyzyjnie dobranej charakterystyce stopu żelaza z węglem, tak jak obserwujemy to na przykładzie mieczy z napisem „Nasz obrońca Hrast”.

Ta konstrukcja miała trzy podstawowe zalety.

Po pierwsze jednorazowa ilość żelaza lub stali była wprawdzie mniejsza, ale wystarczająca do wyprodukowani potrzebnych w tamtych czasach wyrobów.

Po drugie dostęp do pieca był swobodny, co umożliwiało wykorzystanie płomienia spalanych gazów do dalszej obróbki metalu.

Po trzecie, i to było najważniejsze, piec ten nadawał się do wielokrotnego użytku.

Wystarczyło wyjąć z niego mniejszą rurę z polepy i rozbić ją, aby wybrać znajdujące się w niej czyste żelazo. Po ponownym przygotowaniu pieca można było ten proces powtórzyć po raz kolejny. Pozwalało to też na wykorzystanie ciepła zmagazynowanego w szlace i żużlu po poprzednim wytopie i tym samym polepszało efektywność produkcji stali.

W związku z tym szacunki ilości produkowanego żelaza na terenach słowiańskich są zapewne wielokrotnie zaniżone i plemiona te produkowały fantastyczne ilości tego metalu zaopatrując w stal cały antyczny świat.

Taka konstrukcja wyjaśnia nam też te trzy obserwacje które opisałem poprzednio.

Użycie rury z kory brzozowej o niewielkiej średnicy tłumaczy to, dlaczego w niektórych dymarkach obserwuje się pojedyncze cylindryczne sople szlaki nie wypełniające całego dołka dymarki. Występowało to wtedy, kiedy zbudowaną dymarkę użyto tylko jednorazowo i uzyskane żelazo zaspakajało bieżące potrzeby.

Nachodzenie jednych kloców żużla na drugie związane było z tym, że ułatwiało to wypływ szlaki z rury z rudą, bo można ją było oprzeć częściowo na starym klocu żużla i szlaka mogła swobodnie wypływać do nowego dołka dymarki. Poza tym jeśli budowa nowej dymarki następowała natychmiast po wypełnieniu dołka szlaką w dymarce poprzedniej, to ciepło tam zgromadzone dodatkowo usprawniało wytop stali w dymarce nowo zbudowanej.

Znaleziska cylindrycznych walców szlaki było rezultatem tego, że niekiedy w trakcie wytopu rura z rudą zmieniała swoja pozycje tak, że dolna jej część opierała się bezpośrednio o dno pieca, uniemożliwiając wypływ szlaki. Po ostudzeniu i rozbiciu polepy taki walec szlaki był traktowany jako odpad i lądował na wysypisku.

Taka budowa pieca tłumaczy też to, dlaczego wypływ szlaki do dołka dymarki był procesem jednorazowym, ponieważ strefa upłynniania szlaki przesuwała się stopniowo od góry do dołu i dopiero po osiągnięciu dolnego brzegu rury, zgromadzona w niej szlaka mogła jednorazowo spłynąć do kotlinki.

Na niektórych zdjęciach dymarek z wykopalisk widoczne są nawet fragmenty takich rur kiedy uległy one przypadkowemu pęknięciu i wtopiły się częściowo w szlakę. Interpretacja takiego zdjęcia jako otwór napowietrzający jest oczywiście fałszywa, bo rura ta nie jest wypełniona w najmniejszym stopniu szlaką, co powinno jednak w tym przypadku nastąpić.



Jak widzimy przyczyny niepowodzeń w wytopie stali w rekonstrukcjach dymarek wynikały z niezrozumienia funkcji znajdowanych w wykopaliskach pozostałości oraz fałszywych założeń ich budowy.

Na podstawie tej analizy możemy stwierdzić, że dymarki świętokrzyskie należały do ostatniego opisanego przeze mnie typu, dymarki tarchalickie natomiast do typu mielerza z zewnętrznym spalaniem.

Co w takim razie ze stalą mieczy z napisem „Nasz obrońca Hrast”.

Wydaje się, że ich tajemnica kryje się już w samej nazwie grodu Niemcza, który tak bardzo chciał zdobyć Heinrich II.


Gród ten leżał na szlaku handlowym pomiędzy Rzymem i Konstantynopolem a ujściem Odry i teoretycznie mógł być zapewne często odwiedzany przez wędrujących z południa na północ i odwrotnie kupców. Tym chętniej, bo miał on do zaoferowania w tym czasie najlepszą stal na świecie.

Już to wystarczało, aby nadać mu tę nazwę, bo wśród mieszkańców tego grodu znaczną cześć mogli stanowić obcokrajowcy, a więc „niemcy”. W tym przypadku nazwa ta nie dotyczyła naszych zachodnich sąsiadów, ale generalnie obcokrajowców, mówiących innym niż słowiański językiem.

Istnieje jednak również inna możliwość interpretacji tej nazwy i tę uważam za bardziej prawdopodobną i logiczną.

Można być pewnym tego, że tajemnica produkcji tych mieczy musiała być chroniona na wszelkie możliwe sposoby.

Władcy piastowscy zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że ich władza i zdolności wojenne ich państwa zależne są od utrzymania technologicznej przewagi w produkcji takich mieczy nad ich potencjalnymi przeciwnikami.

Wydaje się więc zrozumiale to, iż mieszkańcy tego miasta musieli zaprzysiąc milczenie wobec obcych odwiedzających to miasto. Stąd nazwani zostali „niemcami” a ich miasto otrzymało imię Niemcza, a więc miasto którego mieszkańcy nie rozmawiają z obcymi.

Nie jest też wykluczone, że było to miasto zamknięte i jakakolwiek próba kontaktu z ludnością grodu był absolutnie zabroniona i karana śmiercią.

Jest prawdopodobne, że w Europie umiejętność wytopu wysokojakościowego żelaza i stali w dymarkach typu świętokrzyskiego, którą opanowali Wandale (Wawelanie, Wendowie), zanikła po tym jak dżuma Justyniana zdziesiątkowała mieszkańców Europy, a w tym szczególnie Słowian.


To właśnie te umiejętności pozwoliły Słowianom na podbij Rzymu i całej ówczesnej Europy ponieważ dysponowali oni zdecydowanie najlepszym jakościowo uzbrojeniem.


Możliwe również, że przez przypadek umiejętności te zachowały się w rejonie Sudetów, w tym w rejonie Niemczy ponieważ tam, z racji odosobnienia tego rejonu, dżuma Justyniana nie dotarła.

Kiedy na skutek wojen z plemionami madziarskimi zapotrzebowanie na broń wzrosło i w całym kraju zaczęto masowo kuć miecze to zauważono, że stal którą wytapiali hutnicy w Niemczy przewyższa o niebo swoją jakością wszystko to, co wytwarzano gdzie indziej na świecie i wykute z niej miecze stały się prawdziwą „Wunderwaffe” Piastów.

Można założyć, że kowale i hutnicy wiedzieli dokładnie, że taką stal można wytopić tylko z rudy darniowej z rejonu Ślęży i tę tajemnicę wzięli ze sobą do grobu.

Razem z nimi zanikła też umiejętność budowy dymarek typu świętokrzyskiego i trzeba było czekać prawie 1000 lat na to, aby umiejętności hutnicze pozwoliły na ponowne wyprodukowanie stali o porównywalnej jakości.


Miałeś chamie złoty róg

$
0
0
Miałeś chamie złoty róg

Przed mniej więcej dziesięciu laty postawiłem tezę, że obecny paradygmat w fizyce jest fałszywy i że w rozważaniach o zasadach budowy wszechświata i funkcjonujących w nim procesów, pominięto najważniejszy aspekt.

Ten mianowicie, że nie czas jest decydującym parametrem procesów fizycznych, ale oscylująca nieciągła przestrzeń.

Przekonanie nauki, że przestrzeń jest czymś stałym i niezmiennym, natomiast czas czymś postępowo zmiennym, jest z gruntu fałszywe.

W rzeczywistości jest odwrotnie, gorzej nawet. W rzeczywistości coś takiego jak czas fizycznie nie istnieje i jest tylko iluzją spowodowaną naszą niemożnością postrzegania tego, że wszechświat zmienia się w sposób skokowy.

Tak obrazowo można to porównać do muzyki zapisanej w sposób analogowy i cyfrowy.
Obecna fizyka wierzy w to, że wszechświat jest analogowy, tak naprawdę procesy fizyczne najlepiej przybliża nam porównanie z zapisem cyfrowym. Tak na marginesie potwierdza to również idea fizyki kwantowej, mimo że użyty w niej opis, to tylko zwykły matematyczny bełkot.

Nieciągła budowa przestrzeni spowodowana jest przez jej podział na miriady pojedynczych niewyobrażalnie małych jednostek.

Ten warunek to jednak za mało i aby nasz model odwzorował nam wiernie własności wszechświata. Musimy jeszcze przyjąć, że pojedyncze jednostki przestrzeni, które nazwałem wakuolami, muszą jeszcze dodatkowo trójwymiarowo oscylować.

Jeśli na jednej osi wakuola taka osiąga największą swoją rozciągłość, to w kolejnym kierunku osiąga minimum, natomiast prostopadle do wyznaczonej przez te kierunki płaszczyzny, swoją pośrednią rozciągłość.

Konsekwencje takiego modelu budowy wszechświata pozwalają nam na wytłumaczenie w sposób spójny i konsystentny wszystkich znanych nam obserwacji fizycznych.

Co więcej pozwala nam to na wyciągniecie całego szeregu wniosków wyjaśniających zjawiska przyrodnicze nie tylko na Ziemi ale i w kosmosie.

Przez następne 10 lat poświeciłem mój „czas“ na wyszukanie tych konsekwencji i postawiłem cały szereg tez tłumaczących zjawiska fizyczne w bardzo szerokim zakresie nauk przyrodniczych.

Nie będę przytaczał tu wszystkich tych artykułów, bo ilość ich jest już w międzyczasie bardzo pokaźna, ale chciałbym zwrócić uwagę czytelników na dwa moje osiągnięcia, z których jestem szczególnie dumny.

Po pierwsze, jest to wytłumaczenie budowy materii oraz jedności materii i przestrzeni i ich wzajemnej transformacji,


oraz wytłumaczenia zjawisk kwantowych na zasadzie geometrii pojedynczych „fotonów“.


Oczywiście przy okazji wyjaśniłem też cały szereg innych zjawisk w przyrodzie i jeśli kogoś to zainteresuje, to znajdzie on te artykuły w internecie, musi jednak zadać sobie trochę wysiłku, ponieważ artykuły te podlegają niestety cenzurze, bo lewactwo i ciemnogród, które opanowały środki masowego przekazu, robią wszystko aby utrudnić upowszechnienie moich idei w społeczeństwie.

Jednym z ciekawszych wniosków wynikających z mojej „teorii wszystkiego” jest to, że oscylujące wakuole tworzą pole oscylującej przestrzeni, którego charakterystyka zależna jest od zjawiska modulacji tej przestrzeni przez znajdujące się w niej skupienia materii.


Pole te nazwałem Tłem Grawitacyjnym i tłumaczy ono również takie zjawisko jak grawitacja we wszechświecie.

Oczywiście oznacza to również, że tak zwana „siła grawitacji” jest jeszcze jedną bajeczką współczesnej fizyki i tak naprawdę „siła” ta nie istnieje, a jest jedynie artefaktem istnienia Tła Grawitacyjnego.


Pojecie Tła Grawitacyjnego pozwala nam jednak na to, aby wnioskować, że skupienia materii jakie tworzy Układ Słoneczny muszą oddziaływać na charakterystykę tego pola, a to z kolei musi prowadzić do wystąpienia całego szeregu zjawisk na ich powierzchni.


Te konsekwencje musi odczuwać również nasza centralna gwiazda.

Po szczegółowej analizie udowodniłem już przed około 10 laty, że takie zjawiska na Słońcu jak np. cykl słoneczny, aktywność słoneczna oraz pojedyncze erupcje słoneczne są spowodowane zmianami Tła Grawitacyjnego wywołanymi specyficznym geometrycznym układem mas pojedynczych komponentów Układu Słonecznego, czyli najczęściej planet i ich księżyców.





Te dowody są tak oczywiste, że doprawdy zakrawa to już na cud, że trzeba było czekać aż 10 lat na to, aby również „naukowcy” odważyli się wyjść ze swoich zatęchłych nor i spojrzeć prawdzie prosto w oczy.

Widocznie czekali aż ludzie zapomną o tym, że już od 10 laty zwracam uwagę na to jak naprawdę funkcjonuje nasza rzeczywistość.

W każdym razie właśnie ukazał się artykuł niemieckich „naukowców” który statystycznie potwierdzili istnienie jednoznacznej korelacji układu planet, a konkretnie ustawienia się tych planet w „jednej linii”, z aktywnością słoneczną i zmianami pola magnetycznego oraz cyklami słonecznymi. Ta korelacja jest tak silna, że nie znaleziono żadnego odstępstwa od tej reguły.

Patrz poniższy link





Fizyczne wyjaśnienie tego zjawiska przez „naukowców” możemy sobie darować, bo to tylko rozpaczliwa próba obrony ich zdegenerowanej fizyki.

To, że zrobili to akurat niemieccy „naukowcy” nie dziwi, bo przed laty publikowałem moje artykuły również po niemiecku, a więc mieli oni bezpośredni dostęp do moich idei.

Na tym przykładzie widać jakich debili mamy w polskiej nauce, bo mimo tego, że te informacje udostępniłem głównie po polsku „nasi” ciężko nierozgarnięci naukowi szarlatani dalej bredzą coś o sile grawitacji i mieszają w głowach ludziom narzuconymi im przez Zachód wyssanymi z palca bzdurnymi teoriami.

Jeszcze raz potwierdza się głęboka prawda słów Wyspiańskiego dotycząca naszego narodu.

„Miałeś chamie złoty róg”

Tak przy okazji możemy spojrzeć na aktualną sytuację planet w Układzie Słonecznym w aspekcie wniosków wypływających z mojego modelu i zastanowić się nad tym, czego możemy się w najbliższym czasie na Ziemi spodziewać.

Aktualnie sytuacja wygląda tak:



Widzimy, że już w najbliższym czasie Ziemia znajdzie się w strefie zwiększonych oscylacji Tła Grawitacyjnego spowodowanych bliskim kątowym położeniem Jowisza i Saturna względem Słońca.

Ziemia przez ostatnie miesiące przemierzała samotnie przestrzenie naszego Układu Słonecznego co spowodowało, że również oscylacje materii ziemskiej spadły, dostosowując się do panujących tam wartości, a tym samym również spadła temperatura tej materii. Zmieniły się też stosunki gazów w atmosferze oraz ilość wchłoniętej przez atmosferę wody, osiągając maksymalne wartości.

Również globalna aktywność geofizyczna była mniejsza i tak na przykład ilość i siła trzęsień ziemi w ciągu ostatnich miesięcy była niewielka.

Już od kilku ostatnich tygodni obserwujemy jednak zmiany i zjawiska geofizyczne na Ziemi przybierają na sile. W ciągu najbliższych 10 dni sytuacja zmieni się radykalnie. Ziemia wejdzie w strefę wysokiego TG i to zmieni stosunek i wielkość wszystkich parametrów fizycznych.



Zdolność atmosfery do pochłaniania pary wodnej spadnie, co doprowadzi do jej przesycenia i silnych opadów atmosferycznych. Wprawdzie sytuacja znormalizuje się szybko, ale za to pojawią się zagrożenia ze strony trzęsień ziemi huraganów i wybuchów wulkanów, które to reagują z opóźnieniem na tego typu zmiany.

Sytuację zaogni również to, że 02.07.2019 dojdzie dodatkowo do zaćmienia słonecznego obejmującego Chile.



Jeśli mieszkańcy tego państwa będą mieli pecha, to zanim Ziemia opuści strefę wysokich wartości TG w dniu 09.07.2019, może tam dojść do silnego trzęsienia Ziemi połączonego z tsunami.



To zagrożenie na tym obszarze będzie się jeszcze utrzymywać dalej, choć z upływem każdego kolejnego miesiąca potencjalne niebezpieczeństwo bardzo silnego trzęsienia ziemi powinno maleć.

W ciągu okresu wysokich wartości TG, po zmniejszeniu nasycenia parą wodną atmosfery, można spodziewać się globalnie znacznych wzrostów temperatury atmosfery i suszy na większości obszarów Ziemi.


Fałszywe analizy DNA

$
0
0

Fałszywe analizy DNA


Te dwie informacje jakie okazały się właśnie na łamach naukowych periodyków nie wydają się na pierwszy rzut oka niczym nadzwyczajnym. Co więcej zdają się nie mieć ze sobą wiele wspólnego

Przy bliższej analizie otwierają nam jednak wgląd w całkiem nowe aspekty genetyki i potwierdzają te tezy, jakie już wielokrotnie postulowałem.

W pierwszym artykule chodzi o ciekawą obserwacje dokonaną przez Vincenta C. T. Hanlona,
Sarah P. Otto i Sally N. Aitken.


Naukowcy ci wpadli na niecodzienny pomysł sprawdzenia tego, czy występują różnice genetyczne pomiędzy DNA z komórek drzewa z początkowego okresu jego życia a DNA komórek powstałych współcześnie.

To pytanie tylko z pozoru wydaje się niewinne.

W gruncie rzeczy jest ono wyzwaniem dla obowiązującej w biologii doktryny o niezmienności cech genetycznych w trakcie życia organizmu. Wprawdzie dopuszcza się istnienie zmienności ekspresji genów, ale w zasadzie zmiany genetyczne, pomijając zmiany chorobotwórcze, są negowane.
Tak więc postawienie takiego pytania jest już samo z siebie wyzwaniem dla kontrolującej naukę mafii.

Do eksperymentu wybrano świerki Sitka w wieku 220 do 500 lat i stwierdzono, że DNA tych komórek, mimo że należących do tego samego organizmu, może się różnić w około 100 tys. miejsc.

Jest to zaskakująco wysoki stopień mutacji i w ramach obowiązujących teorii niewytłumaczalny.

Oczywiście i w tym wypadku naukowcy znaleźli wykręt, który nie podważa całkowicie fundamentów obowiązujących w nauce.

Niestety nie jest tak całkiem koszerne podejście, bo odwołuje się do idei znienawidzonego przez współczesną naukę rosyjskiego naukowca Łysenki.

Wprawdzie wiele tez Łysenki nie znalazło potwierdzenia, ale zasadnicza idea sprowadzająca się do tego, że organizmy są w stanie przekazać swoje nowo-powstałe cechy na kolejne pokolenie, okazała się nie tylko trafna, ale w ostatnich latach stała się najbardziej płodną ścieżką genetyki, otwierając przed nauką nieznane wcześniej horyzonty.

Wyniki zaprezentowane w powyższym artykule zostały zinterpretowane jako efekt tzw. somatycznych mutacji. Taka interpretacja jest wprawdzie niewykluczona, ale w tym przypadku w znacznej części fałszywa.

Dlaczego tak jest, w zrozumieniu tego pomoże nam kolejny artykuł. Ukazał się on na łamach periodyku „Nature”, czołowego czasopisma blokującego rozwój nauki w świecie.


Ceny na czytanie artykułów naukowych są tak horrendalne, ze normalny człowiek nie może sobie na to pozwolić. I oto właśnie chodzi. Nauka ma pozostać hermetycznie zamknięta przed ciekawością plebsu. Jeszcze by się okazało, ze ten nie chce uwierzyć w te ich bajki na słowo i żąda twardych dowodów.

Skorzystajmy więc z innych źródeł, z których możemy się dowiedzieć, że chodzi w tym przypadku o znalezisko najstarszych szczątków Homo sapiens w Europie.


Sensacja polega na tym, że ich wiek oszacowano na 210 tys lat, a tym samym są czterokrotnie starsze niż dotychczas przyjmowany wiek pojawienia się Homo sapiens w Europie.

Ciekawe jest jeszcze to, że w kompleksie jaskiń Apidima na Peloponezie znaleziono również inne szczątki ludzkie i te należały do Neandertalczyka żyjącego przed 170 tys. lat.

Te dwa znaleziska trudno jest wytłumaczyć, bo trzeba by założyć, że Homo sapiens pojawił się w Europie znacznie wcześniej niż w innych miejscach na kuli ziemskiej, aby następnie zniknąć z Europy na 150 tys. lat, ustępując miejsca Neandertalczykowi.

Taka interpretacja jest psychologicznie ciężka do akceptacji, bo podważa wyższość człowieka współczesnego nad Neandertalczykiem.

Oczywiście nie ma w tym znalezisku nic nadzwyczajnego, jeśli uwzględnić tę interpretację ewolucji, jaką już przedstawiłem w moich wcześniejszych artykułach.







Również i omawiane znalezisko potwierdza moje tezy.

Jeśli spojrzymy na przebieg zjawisk klimatycznych w tamtych czasach to stwierdzimy, że ten tak zwany Homo sapiens żył w okresie interglacjalnym, a konkretnie o okresie interstadiału lubawskiego.



Neandertalczyk natomiast żył w okresie kolejnego spadku temperatury i wzrostu zasięgu lądolodu w stadiale Warty.


Te zmiany klimatyczne są związane z drastycznymi zmianami poziomu Tła Grawitacyjnego, co powoduje wykształcenie się rożnych form morfologicznych człowieka.


To że w badaniach genetycznych nie znajdujemy potwierdzenia tej jedności wynika z tego, że metody badan genetycznych są niewłaściwe i fałszują rzeczywista budowę naszego DNA.

W trakcie maszynowej replikacji kopalnego DNA dochodzi do podmiany poszczególnych nukleotydów, na skutek różnic w wielkości współczesnych i kopalnych atomów.

To zjawisko potwierdza nam omówiony na początku artykuł o genetyce drzew.

Również tam występuje to zjawisko i tzw. mutacje są w znacznej większości tylko wynikiem niedokładności metod replikacji DNA.

W rzeczywistości człowiek współczesny i neandertalczyk są jednym i tym samym gatunkiem, a współcześni Europejczycy bezpośrednimi potomkami Neandertalczyków.




O wpływie koniunkcji ciał niebieskich na wulkanizm

$
0
0

O wpływie koniunkcji ciał niebieskich na wulkanizm

O wpływie tym pisałem już wielokrotnie i wskazałem na istotną zależność pomiędzy faktem wystąpienia zaćmienia słonecznego a erupcjami wulkanicznymi.




Moim zdaniem, to właśnie zjawisko wystąpienia koniunkcji ciał niebieskich (zaćmienie słoneczne jest najbardziej znaną formą takich koniunkcji) decyduje o sile i częstości występowania zjawisk geofizycznych na Ziemi, w tym również wybuchów wulkanicznych.

Ta zasada jest odrzucana przez współczesną naukę z przyczyn dogmatycznych.

Po prostu przyznanie się do istnienia tej zależności jest równoznaczne z przyznaniem się do kompletnego fiaska wszystkich teorii naukowych obowiązujących w fizyce od dziesiątków lat.

Z wiadomych względów taka zmiana paradygmatu w nauce jest niemożliwa, bo implikuje pytanie, za co płaciliśmy tej bandzie darmozjadów przez ostatnie dziesięciolecia.

Jak dotychczas naukowcom udaje się skutecznie wprowadzać w błąd opinię publiczną i tylko nieliczni przeczuwają, że są robieni przez nich w ciula.

W trakcie prowadzenia mojego bloga przedstawiłem już dziesiątki przykładów konieczności istnienia Tła Grawitacyjnego jako zasadniczego elementu kształtującego naszą rzeczywistość, a i niezależne badania wskazują coraz częściej na niezbędność jego występowania.

Niestety na skutek kryminalnego wprost bojkotu realiów przez naukę, jedyna szansa zmiany tej sytuacji odbędzie się kosztem tysięcy ofiar kolejnej straszliwej katastrofy, której jednoznaczne powiązanie z koniunkcjami ciał niebieskich wstrząśnie opinią publiczną tak bardzo, że ta zacznie się domagać głów winnych tej sytuacji. I te głowy które się potoczą będą należeć (i to najzupełniej słusznie) w pierwszej kolejności do naukowców.

Póki co, mnożą się jednak informacje o słuszności mojej teorii i natłok tych argumentów zbliża nas do momentu ostatecznego obalenia obowiązujących w „nauce” kłamstw.

Również w przypadku wulkanizmu pojawiło się kolejne takie doniesienie.

Pomimo, że przedstawiłem już bardzo liczne przykłady powiązań wybuchów wulkanów na Ziemi z zaćmieniami słonecznymi, moja argumentacja przemówiła tylko do nielicznych. Wśród lewackich naukowców panuje dalej samozadowolenie i błogi nastrój taplania się w bogactwie wypracowanym przez niedoinformowany „motłoch”.

Ta sytuacja jest tylko dlatego możliwa, ponieważ powiązania pomiędzy wulkanizmem i koniunkcjami ciał niebieskich nie są trywialnej natury i wymagają selektywnej analizy obserwowanych faktów. Do tego dochodzi też rozciągłość tych dwóch zjawisk w czasie, co powoduje, że ich wzajemna korelacja jest przez środowisko naukowców ignorowana, lub też jest przez nie, z przyczyn ideologicznych, całkowicie odrzucana.

Problem ze znalezieniem tej korelacji wynika z tego, że obecność olbrzymiego księżyca w układzie Ziemia – Księżyc powoduje też wyjątkowo liczną częstotliwość zjawisk geofizycznych na Ziemi i duże trudności w znalezieniu statystycznie niepodważalnej zależności tych zjawisk (szczególnie jeśli tak postawione pytanie jest z dogmatycznych względów odrzucane).

Całe szczęście zjawisko wulkanizmu nie jest ograniczone tylko do Ziemi, ale występuje powszechnie w Układzie Słonecznym i to czasami w niewyobrażalnie wysokim nasileniu.


Takim ciałem niebieskim, na którym wulkanizm jest szczególnie intensywny, jest wewnętrzny księżyc Jowisza o nazwie Io, należący do grupy tzw. księżyców galileuszowych.

O tym, że na tym księżycu występują wulkany i że ich wybuchy przewyższają intensywnością wszystko to co obserwujemy na Ziemi, o tym wiedziano już od dawna.

Jak dotychczas nikomu nie chciało się przeprowadzić dokładniejszej analizy wybuchów wulkanicznych na Io i dlatego nie zdawano sobie z tego sprawy, że ta analiza może ujawnić naprawdę spektakularne fakty.

Jednak znaleźli się tacy, którzy postanowili sprawdzić jak to jest z tymi wulkanami na Io dokładnie.

Grupa naukowców skupiona wokół Katherine de Kleer z California Institute of Technology przeprowadziła właśnie tego typu badania, korzystając nie tylko z danych przesłanych na Ziemię w trakcie przelotów sond Voyager, Cassini i Galileo, ale również zebranych w trakcie długoletnich obserwacji teleskopami na podczerwień z obserwatoriów Keck- i Gemini North na Hawajach.


Wyniki tych obserwacji są absolutnie spektakularne.

Zauważono między innymi fakty, których wytłumaczenie nie da się w żaden sposób uzasadnić obowiązującymi w nauce teoriami.

Symptomatyczne w tym wszystkim jest to, że pani Katherine de Kleer zajmuje się niszową dziedziną badań, a mianowicie geologią planetarną i tylko zapewne z tego względu nikt nie spodziewał się tego, że jej badania mogą być tak przełomowe.

Gdyby to wiedziano wcześniej, albo gdyby pani Katherine de Kleer wygadała się przedwcześnie o wynikach tych obserwacji, to już dawno cofnięto by jej finansowanie tych badań i zabroniono dostęp do teleskopów.
Pod tym względem rządząca nauką mafia degeneratów nie ma najmniejszych skrupułów.

Dobrze jednak, że cenzura tym razem zawiodła, bo wyniki jej badań potwierdzają moją teorię Tła Grawitacyjnego w całej rozciągłości i wiszą jak miecz Damoklesa nad głowami oszukańczej mafii fizyków, astrofizyków i astronomów.

Można być tego pewnym, że ta banda spróbuje najpierw zignorować te fakty w nadziei, że sprawa przycichnie i że dalej będą mogli kręcić te swoje przestępcze lody.

Przejdźmy jednak do konkretów.

W wyniku tych obserwacji zauważono dwie zadziwiające rzeczy związane z wybuchami wulkanów na Io.

Po pierwsze wybuchy te nie są rozłożone równomiernie w czasie, ale wykazują zdecydowaną cykliczność i to taką, że nie sposób jest jej zaprzeczyć, nie narażając się na śmieszność.

Jest to oczywiście absolutna niespodzianka, bo zaprzecza temu, że wulkanizm jest skutkiem „sił pływowych” inicjowanych „grawitacją” Jowisza. Te mianowicie nie podlegają żadnej cykliczności, przynajmniej nie w takim zakresie, bo nie może być mowy o tym, aby „siła grawitacji” Jowisza podlegała jakimś wahaniom.

Kolejna niespodzianka jest jeszcze bardziej niesamowita. Okazuje się bowiem, że siła wybuchów wulkanów też nie podlega przypadkowi.

Najbardziej energetyczne wybuchy wulkanów występują na ciemnej, w stosunku do Jowisza, stronie tego księżyca. Przypomnę tylko, że tak samo jak nasz Księżyc w stosunku do Ziemi, Io zwrócona jest zawsze tą samą stroną do Jowisza.


No ale to już jest prawdziwa bomba, bo jeśli rzeczywiście grawitacja Jowisza ma coś wspólnego z wulkanizmem, to dlaczego do czorta jest on silniejszy tam, gdzie ta „siła” jest zdecydowanie mniejsza, bo maleje ona przecież z kwadratem odległości.

Dodatkowego smaczku nadaje tej zagadce to, że te różnice dotyczą tylko siły wybuchów wulkanów na obu półkolach Io.

Jeśli chodzi o absolutną ilość wulkanów, to jest ona dla obu półkul identyczna.

Trzeba podkreślić że Pani Katherine de Kleer uczciwie przyznaje się do tego, że nie jest w stanie wyjaśnić tych zagadek, i nie ma pojęcia jak wytłumaczyć ich występowanie na Io.

Gdyby to byli fizycy, to dawno by wymyślili jakieś porąbane matematyczne formułki i próbowaliby zrobić z nas durni wmawiając nam ich rzekomą prawdziwość.

Oczywiście wytłumaczenie tych zagadek na bazie obowiązujących teorii w fizyce to zwykła strata czasu. Takiego wytłumaczenia po prostu nie ma.

Spójrzmy jednak na to, co mówi na ten temat moja „Teoria Wszystkiego”.

Zacznijmy od cykliczności wybuchów wulkanów. W tym celu skorzystajmy z grafiki przedstawianej w pracy Pani Katherine de Kleer oraz jej współpracowników.


Zauważymy, że okresy wzmożonej aktywności wulkanicznej występują co mniej więcej półtorej roku, ale przebieg tej aktywności nie jest identyczny.
Zgodnie z moją teorią możemy oczekiwać, że wybuchy wulkaniczne muszą występować w trakcie koniunkcji Io z pozostałymi księżycami glileuszowymi.

Taka możliwość nie pasuje jednak do cyklu wybuchów wulkanów na Io, ponieważ ten cykl jest zdecydowanie za długi.

Gdzie w takim razie szukać rozwiązania?

Oczywiście najlepiej zacząć od sprawdzenia tego, jak wyglądał Układ Słoneczny w trakcie maksimum aktywności wulkanicznej na Io.

Na przedstawionej powyżej grafice możemy wydzielić te okresy wzmożonej aktywności wulkanicznej i porównać z układem planet w US.
Jeszcze lepiej jest to widoczne jeśli porównamy największe wybuchy wulkaniczne z ułożeniem planet w Układzie Słonecznym.

W tym celu posłużmy się tabelą takich wybuchów przedstawioną w tej pracy:



W roku 2013 takim wielkim wybuchem była eksplozja Rarog Petera w dniu 15.08.2013. A teraz zobaczmy jak wyglądał tego dnia Układ Słoneczny.


Kolejny większy wybuch to Kurdalegon 04.05.2015 oraz pasujący do niego układ planet:



następny to UP 254W z dnia 10.05.2018



Wszystkie te wybuchy mają jedną wspólną cechę, a mianowicie tę, że wystąpiły one w krótkim przedziale czasu trwania koniunkcji Jowisza z planetami wewnętrznymi tzn. z Ziemią, Marsem, Venus i Merkurym, lub też z wieloma planetami jednocześnie. Szczególnie te podwójne koniunkcje generowały wyjątkowo intensywne wybuchy wulkanów.

Mamy tu więc do czynienia z jednoznacznym dowodem wpływu Tła Grawitacyjnego na zjawisko wulkanizmu. Możemy jednak przyjąć, że efekt ten dotyczy wszystkich zjawisk geofizycznych, czy to na Ziemi, czy też na innych planetach Układu Słonecznego.



Możemy też wnioskować z obserwowanego przebiegu wybuchów, że czym bardziej precyzyjny układ planet w trakcie koniunkcji, oraz czym większa liczba uczestniczących w koniunkcji komponentów, tym gwałtowniejszy przebieg będą miały zjawiska wulkaniczne.


Oczywiście ta obserwacja tłumaczy również dwie pozostałe zagadki wulkanizmu na Io.

To, że największe wybuchy następują po ciemnej w stosunku do Jowisza stronie Io jest jak najbardziej zrozumiale, ponieważ ta właśnie strona Księżyca zwrócona jest w stronę planet wewnętrznych US uczestniczących w koniunkcji.

Rożnica siły wybuchów na obu półkolach wynika z tego, że ta półkola która jest bliżej źródła modulacji TG czyli Marsa, Ziemi i Venus doznaje największych wahań jego wartości i generuje w trakcie tego najwięcej „energii”.

To samo zjawisko obserwujemy na Słońcu w trakcie generowania plam słonecznych i ich wybuchów, o czym pisałem tutaj


Oczywiście sama materia nie stanowi znacznej przeszkody dla rozprzestrzeniania się modulacji TG i dokładnie na przedłużeniu linii łączącej uczestników takiej koniunkcji, ale już na półkuli bliższej Jowiszowi, dochodzi do takich samych wybuchów wulkanicznych, tylko że zdecydowanie słabszych. Ponieważ punkty przecięcia linii koniunkcji planetarnych obejmują ciągle te same obszary księżyca, to powstają tam wulkany o powtarzających się okresach aktywności.

Takie same punkty znajdują się również na Ziemi i tworzą obszary nazywane przez geologów „Hotspots”.


Oczywiście przyczyny występowania takich obszarów są przez nich kompletnie fałszywie interpretowane, ponieważ nie maja zielonego pojęcia jak naprawdę funkcjonuje nasz wszechświat.


Skąd zresztą mieliby mieć takie pojęcie, skoro fizycy wmawiają nam kompletnie idiotyczny obraz rzeczywistości.

W rzeczywistości „Hotspoty” są punktami przecięcia linii koniunkcji Ziemi, z planetami wewnętrznymi oraz Księżycem, z powierzchnią Ziemi. Z racji regularnej powtarzalności tych zjawisk, związanej z mechaniką Układu Słonecznego, punkty przecięcia linii koniunkcji znajdują się zawsze na tych samych obszarach jej powierzchni.

Wypada jeszcze wyjaśnić najciekawszą zależność zaobserwowaną na Io. Otóż wulkan Loki Patera wybucha regularnie jak w zegarku co 465 dni.

Taki sam regularny cykl występuje w trakcie koniunkcji Jowisza z Ziemią oraz Marsem. Co 465 dni występuje naprzemiennie koniunkcja Jowisza albo z Marsem albo z Ziemią.








Na ten regularny cykl nakładają się jeszcze dodatkowo koniunkcje księżyców galileuszowych i do największych wybuchów wulkanów na Io dochodzi wtedy, kiedy ustawiają się one na jednej linii z trwającą właśnie koniunkcją z jedną lub wieloma planetami wewnętrznymi US.


Ponieważ okres wzrostów i spadków Tła Grawitacyjnego związany z koniunkcją planet jest stosunkowo długi, to w tym czasie dochodzi do wielokrotnych koniunkcji księżyców galileuszowych skoordynowanych z koniunkcją główną i każdy taki okres powoduje gwałtowne wzmożenie wulkanizmu na Io.

Na zakończenie wypada wyciągnąć parę wniosków jeśli chodzi o znaczenie tego zjawiska dla naszej planety.

Najważniejszy i dla mnie szczególnie odkrywczy wniosek to taki, że nie tylko zaćmienia słoneczne mają wpływ na zjawiska geofizyczne na Ziemi, ale przede wszystkim takie zaćmienia które występują w trakcie koniunkcji z innymi planetami Układu Słonecznego.

Trzeba też przyjąć, że wpływ Jowisza jest mniejszy niż to przypuszczałem i główny nacisk należy zwrócić na najbliższe nam planety.

Oczywiście układy koniunkcji planet u udziałem Jowisza i Saturna są również inicjatorami zjawisk geofizycznych na Ziemi, ale w tym przypadku raczej w momencie równoczesnego zaćmienia Księżyca lub co najmniej jego pełni.

Te wnioski pozwalają nam też na przedstawienie prognozy wybuchów wulkanów, trzęsień ziemi czy też katastrofalnych zjawisk atmosferycznych.

Najbliższym takim terminem to tranzyt Merkurego w dniu 11.11.2019.



Całe szczęście Księżyc będzie się znajdował w pełni, w związku z czym po przeciwnej stronie Ziemi w momencie koniunkcji i nie spowoduje znacznego wzmocnienia modulacji TG. Przy odwrotnym układzie, wystąpienie katastrofalnych zjawisk geofizycznych byłoby jak w banku.

11.08.1999 roku nie mieliśmy takiego szczęścia i również Wenus znalazła się pomiędzy Ziemią Księżycem i Słońcem. 



To zaćmienie spowodowało w ciągu następnych miesięcy i lat katastrofalne zniszczenia, poczynając od trzęsienia ziemi w Turcji 17.08.1999, a na trzęsieniu ziemi na Sumatrze w dniu 26.12.2004 kończąc. To ostatnie nie miałoby tak katastrofalnych skutków, gdyby obszar ten nie był wcześniej wystawiony na oscylacje TG związane z tranzytem Wenus w dniu 06.06.2004.



Podobnych zjawisk możemy się niestety spodziewać i to już wkrótce.

W przyszłym roku wystąpi szczególne nasilenie niekorzystnych, z naszego punktu widzenia, koniunkcji planet połączonych z zaćmieniami Księżyca i Słońca.

Już zaćmienie księżyca w dniu 05.06.2020 będzie problematyczne, bo wystąpi jednocześnie z koniunkcją Wenus.



Kolejne zaćmienie Słońca w dniu 21.06.2020 może być jeszcze groźniejsze, bo połączone jest z potężnym zgrupowaniem prawie wszystkich planet Układu Słonecznego.



To samo dotyczy kolejnego zaćmienia Księżyca z dnia 05.07.2020.



Przy odrobinie pecha każde z tych kolejnych koniunkcji będzie działać wzmacniająco na oscylacje TG na Ziemi i inicjować katastrofalny przebieg zjawisk geofizycznych na Ziemi.

Katastrofalnie dla Ziemi zapowiada się też termin 10.06.2021. 



W tym dniu wystąpią jednocześnie zaćmienie słoneczne jak i koniunkcja Merkurego i Ziemi. Najbardziej prawdopodobne jest wystąpienie wybuchów wulkanów na Kamczatce jak i trzęsienia ziemi w tym rejonie.

Źle zapowiada się też zaćmienie Słońca w dniu 29.03.2025, kiedy to równocześnie dojdzie, do tak ciasnego położenia Ziemi, Venus i Merkurego, że możemy mówić prawie o ich koniunkcji.



W przyszłości radzę sprawdzać dokładnie położenia planet US w momencie zaćmień czy to Słońca czy to Księżyca. Pomoże to nam przewidzieć szczególnie katastrofalne zjawiska geofizyczne na Ziemi i pozwoli nam na odpowiednie przygotowania dla złagodzenia ich wpływu.

Jak katastrofalne rezultaty mają koniunkcje ciał niebieskich dla Ziemi, przedstawiłem już w całym szeregu artykułów na ten temat.

Dla przypomnienia parę szczególnie spektakularnych wybuchów wulkanicznych.

Oczywiście nie sposób pominąć największego wybuchu wulkanu w czasach nowożytnych czyli wybuchu wulkanu Tambora.

Zainicjowało go zaćmienie słoneczne w dniu 04.04.1810. 



Generacja magmy została jeszcze bardziej wzmocniona przez zaćmienie słoneczne w dniu 07.08.1812 ponieważ przypadło ono jednocześnie z koniunkcją pomiędzy Ziemią a Wenus oraz nastąpiło w momencie w którym wulkan Tambora wystawiony był bezpośrednio na ten wpływ.










Koniunkcja ta doprowadziła do pierwszych wybuchów tego wulkanu które jednak nie przerwały generacji lawy w komorze wulkanicznej aż do momentu jej całkowitego opróżnienia. Główny wybuch natomiast zainicjował prozaiczny nów Księżyca w dniu 09.04.1815.

Kolejny wybuch wulkanu, o którym nie możemy zapomnieć, to wybuch Krakatau w dniu 27.08.1883. Bezpośrednią przyczyną był gwałtowny wzrost TG na Ziemi spowodowany symetrycznym ustawieniem planet wewnętrznych w formie krzyża.



Oczywiście aby doszło do takiego wybuchu potrzebne jest wcześniejsze inicjujące zjawisko kosmiczne, które spowoduje generację magmy we wnętrzu Ziemi.

To zjawisko łatwo jest ustalić. Było nim zaćmienie Słońca w dniu 12.12.1871.



Zdecydowane przyspieszenie generacji magmy nastąpiło jednak w wyniku tranzytu Wenus w dniu 06.12.1882. 

Pól roku później ilość magmy w zbiorniku wzrosła tak bardzo, że pierwsze silniejsze zaburzenie TG na Ziemi, w tym przypadku wspomniany powyżej układ planet, doprowadziło do wybuchu.

Jeśli sięgniemy dalej wstecz to trafimy na przykład na wybuch Wezuwiusza w w dniu 16.12.1631.

Zainicjowal go wczesniejszy tranzyt Merkurego w dniu 07.11.1631, który odegrał tu szczególnie ważną role, ponieważ wystąpił on jednocześnie z zaćmieniem Księżyca oraz koniunkcją z udziałem Saturna.



Takie nagromadzenie ciał niebieskich w jednej linii musiało spowodować gwałtowne zmiany TG, w tym i wzmożoną generację magmy we wnętrzu Wezuwiusza.

Sam zaś wybuch był wynikiem tranzytu Wenus w dniu 07.12.1631

Skoro jesteśmy przy Wezuwiuszu to nie sposób pominąć najbardziej znanego wybuchu z dnia 24.08.79.


Początków trzeba szukać w wystąpieniu zaćmienia słonecznego w dniu 05.01.75 




a może jeszcze wcześniej w tranzycie Wenus z dnia 23.05.60 który przebiegał szczególnie spektakularnie, bo połączony był z jednoczesną koniunkcją Ziemi i Marsa oraz Księżyca, który znajdował się właśnie w pełni.



Koniunkcja ta spowodowała gwałtowną generację magmy w komorze magmowej Wezuwiusza, a następnie jego wybuch, w momencie kolejnej zmiany wartości TG w trakcie zgrupowania się większości planet US w jednej linii.

Ostatni przykład który zamierzam przedstawić to wybuch wulkanu St. Helens w USA w dniu 18.05.1980.

Generację magmy w wulkanie zapoczątkowało zaćmienie słoneczne z dnia 26.02.1979 które objęło dokładnie teren przyszłego wybuchu. 

 

Tragedią było to, że zaćmienie to odbyło się w trakcie szczególnie symetrycznego rozłożenia planet w US.



To spowodowało, że generacja magmy w wulkanie była szczególnie intensywna i już po roku doprowadziła do jego wybuchu. Sam wybuch był tym razem zainicjowany wyjściem Ziemi ze zgrupowania planet



co pociągnęło za sobą gwałtowny spadek TG oraz uwolnienie się z lawy w komorze magmowej setek tysięcy ton fluidów i reakcję jak przy otwarciu butelki szampana.


W krótkim czasie został wyrzucony z wulkanu ponad kilometr sześcienny materiału skalnego.

Oczywiście te przykłady można by mnożyć w nieskończoność, ale dalsze ich przytaczanie nie zmieni niczego w tym, że udało się nam, tym razem jednoznacznie, udowodnić przyczynę tak ważnego zjawiska przyrodniczego jakim są wybuchy wulkanów.

Tajemnicze napisy na etruskich tabliczkach z Pyrgi odczytane

$
0
0
Tajemnicze napisy na etruskich tabliczkach z Pyrgi odczytane

Wokół Etrusków narosło wiele legend i opowieści. W większości nie są one podparte dowodami, ale za to naszpikowane propagandą ich ówczesnych przeciwników politycznych Rzymian.

Wprawdzie Etruskowie pozostawili nam również świadectwa pisane, ale jak dotychczas historykom nie udało się zmusić je do mówienia, aby opowiedziały nam prawdziwe dzieje tego ludu.

Podjęto już wprawdzie niezliczone próby rozszyfrowania etruskich tekstów, ale te próby w większości są podyktowane propagandowymi celami państw uczestniczących w rozgrywkach o dominację polityczną na świecie, stąd dochodzenie prawdy jest tylko marginalnym celem historyków.

Spośród tych postaci które poświeciły swoje życie próbom zgłębienia tajemnic tego narodu nie zabrakło również Polaków. Nasz wielki rodak Tadeusz Wolański jako pierwszy znalazł prawdziwy słowiański trop, ale niestety jego odkrycia nie pasowały do celów propagandowych historyków państw zachodnim jak i naszych skundlonych elit i szybko poszły w zapomnienie.

Spowodowało to jednak, że zasłona przeinaczeń i fałszerstw, w odniesieniu do Etrusków, stała się jeszcze bardziej nieprzenikliwa.

W międzyczasie panuje w kręgach historyków (niestety również wśród tych mieniących się Polakami), rodzaj niepisanej umowy, aby przedstawiać ten naród jako samoistny kręg kulturowy, który pojawił się nie wiadomo skąd i zanikł nie pozostawiając po sobie niczego, poza paroma ruinami i wkładem do dorobku kulturalnego Rzymian.

W całym szeregu artykułów przedstawiłem już rozliczne przykłady sposobu prawidłowego odczytania etruskich inskrypcji, tak jak i innych słowiańskich tekstów czasów antycznych.


Nie są one zapisane w bezpośredni sposób, ale zgodnie z panującym w tamtych czasach zwyczajem, teksty te zostały zaszyfrowane i dla ich prawidłowej interpretacji konieczne jest złamanie użytego przez autora szyfru.

To odkrycie jest wskazówką co do sposobu zapisywania tekstów przez inne antyczne kultury. 

Najprawdopodobniej zarówno teksty egipskie jak i hetyckie czy też babilońskie były szyfrowane w podobny sposób i przyjęta powszechnie zasada, że te ludy nie używały w zapisie samogłosek może być katastrofalnym uproszczeniem i teksty te są przez historyków zarówno fałszywie odczytywane jak i fałszywie interpretowane.
Teza ta wymaga jednak osobnej weryfikacji, ponieważ może zmienić nasze widzenie starożytnych kultur diametralnie.

Poczynając od najłatwiejszych i najkrótszych, powoli zmierzaliśmy do coraz dłuższych i bardziej skomplikowanych tekstów, po drodze rozszyfrowując znaczenie poszczególnych znaków literowych etruskiego alfabetu.




itd.

Pozwoliło mit to w końcu podjąć wyzwanie najcięższego kalibru, jakim jest niewątpliwie inskrypcja na złotych tabliczkach z Pyrgi.



Całe szczęście szyfr użyty przez Etrusków nie jest specjalnie skomplikowany i mógł go złamać prawie że każdy niezależnie myślący człowiek.

Zasadnicza trudność polega na tym, że trzeba najpierw było odkryć to, czego dotyczy tematyka tego tekstu, jak i przyjąć prawidłowe założenie co do języka w jakim został on napisany.

Dotychczasowe próby odczytania etruskich tekstów spaliły na panewce, bo ci którzy podejmowali ten trud, wykluczali z góry języki słowiańskie z tej analizy.

Oczywiście fanatyczne próby znalezienia jakichś powiązań, czy to z językami semickimi, czy też z grupą języków antycznej Europy, nie przyniosły żadnych rezultatów.

Wprawdzie półki bibliotek uginają się pod ciężarem prac, podających mniej lub bardziej prawdopodobne tłumaczenia, ale wszystkie one nie wykraczają poza granicę zwykłych bredni.

Jeśli natomiast posłużymy się językiem słowiańskim, to prawie że bez wysiłku jesteśmy w stanie te teksty odcyfrować i zrozumieć ich przykaz.

Po rozpoznaniu początku tekstu, do czego przyczyniła się wyryta na tabliczce strzałka, oraz po stwierdzeniu, że występujące w tekście punkty trzeba zastąpić pasującymi w to miejsce literami, mogłem odczytać pierwsze jego zdanie.


Po uzupełnieniu brakujących liter przyjęło ono następującą formę:


Po zamianie etruskich liter na litery polskiego alfabetu otrzymaliśmy następujące zdanie:

       DA(SZ)        KMU              LUGA                A        SAINE(SZ)        LI(SZ)AIE(SZ)

Zdanie to możemy przetłumaczyć jako:

    Dasz       jemu(choremu)     ługu                      a    zanikniesz(zlikwidujesz)    liszaje.

Odczytanie tego pierwszego zdania ułatwiło niesamowicie deszyfrację kolejnych zdań, bo było wskazówką co do tematyki poruszanej w tym tekście.

W przypadku tabliczek z Pyrgi okazało się, że tekst ten miał znaczenie praktyczne i był rodzajem podręcznika dla lekarzy lub osób trudniących się leczeniem chorych.

Jest to zbiór recept i przepisów na sporządzanie leków i terapii w przypadku leczenia powszechnie występujących wśród ludzi dolegliwości.

Kolejne zdanie potwierdziło to przypuszczenie w pełni:




Po zmianie kierunku zapisu na współczesny zdanie to wygląda następująco:

 

W zdaniu tym oprócz prostej zamiany punktów na litery zauważymy jeszcze jeden sposób kodowania tekstu, a mianowicie taki, że jeśli litera „S” zapisana jest w kanciastej formie, to dwie litery poprzedzające trzeba zamienić miejscami.


Po uwzględnieniu tych reguł zdanie to wygląda następująco:

Teraz możemy podstawić litery polskiego alfabetu i otrzymujemy następujący tekst:

        MA            DEH           ZMINATI                   UŻ        DESZ      Z            NASA

      PALA               TLELE             ŹELA

Ten tekst rozumiemy bez najmniejszych problemów i możemy przetłumaczyć na zdanie:

     Ma           oddech          zmieniony                  i     cieknie mu (deszcz)    z       nosa
      pal                  tlące                   zioła”

Kolejne zdanie jest kontynuacją poprzedniej terapii


Poniżej widzimy ten tekst z wydzielonymi już poszczególnymi wyrazami i zapisany z lewej na prawą.


Tekst ten musimy uzupełnić o brakujące litery i zamienić odpowiednie litery zgodnie z odkrytą przez nas zasadą.




      ZALIT                  KŻEN                   A                DATIS                           ANEŻA
       ZLATSZE                               Z(S)ALIVE                        LATIE”

Zdanie to nie wymaga wprawdzie tłumaczenia na polski, ale dla zasady podaję je poniżej:

      zalej                      chrzan                   i                   dodaj                       anyżu,
        zlaną                                     zalewę                        wypij

Kolejne zdanie jest przepisem leczenia infekcji układu oddechowego o symptomach zapalenia gardła.




Po wydzieleniu poszczególnych słów i zapisaniu zdania z lewej na prawą otrzymujemy następującą formę zdania:


teraz musimy wstawić prawidłowe litery w miejsce kropek oraz przestawić te litery miejscami które zostały zapisana przed literą w formie ostrego „S”


Stosując polski alfabet brzmi ono następująco:
  
         MA         IZE          TUDA            ŻDUK        I         LISZAIE,             SESAN
         JEŻ            A                DELU        TEŻ               ZALIT            A          SŻEDE

Również i w tym przypadku znaczenie tekstu jest zrozumiale. Dla porządku tłumaczenie po polsku.

       Ma      jeszcze       do tego     (oddech świszczący)      i     liszaje,             sezam
        jedz             a        część (jego)       też             zalej(wodą)              i           zjedz”

W kolejnym zdaniu oczekiwałem kontynuacji leczenia chorób układu oddechowego, a tymczasem zdanie to dotyczy czegoś całkiem innego.




Po wydzieleniu poszczególnych wyrazów przyjęło ono formę:


Natomiast po rozszyfrowaniu wyglądało to już tak:


Również i w tym przypadku tekst jest prawie że natychmiast zrozumiały, poza paroma wyrazami które nie występują już w polskiej mowie.

         MA        TŻASZU             OBŻAT               ŹINU,              MIES            UDUT
          A         ZAINE            SZLUS,          LAŹI               ŻANA              I          LESZI
        IEI           DA               BEO

Mimo to daje się łatwo przetłumaczyć.

      Ma          czaszka               obrzęk                 siny,                 mięso               utłucz
        aż          zaniknie           śluz,               włosy      ogol(na głowie)         i              leż 
    je(mięso)    tam gdzie      boli

Na tym przerwałem tłumaczenie tej strony, bo w deszyfracji pojawiły się nieoczekiwane trudności.



Jak widzimy górna część tabliczki jest silnie zgnieciona i część liter jest nierozpoznawalna.

Aby dokonać prawidłowego tłumaczenia trzeba by poddać tę część tabliczki drobiazgowym badaniom przy użyciu najnowocześniejszych metod, aby rozpoznać kształt liter. Niestety możemy polegać tylko na mniej lub bardziej prawidłowych obserwacjach i rysunkach dostępnych w internecie, a te zostały dobrane tak, aby pasowało to do propagowanej przez danych autorów wersji tłumaczenia.

Postaram się mimo to przedstawić prawidłową formę tego tekstu.

Najpierw podzielmy go na wyrazy i napiszmy tak jak do tego jesteśmy przyzwyczajeni.


Oczywiście w zniszczonym miejscu nie jesteśmy w stanie odcyfrować wygląd liter



Dlatego ta część tekstu nie da się precyzyjnie odczytać. Z kontekstu możemy jednak się domyśleć które litery pasują najlepiej i wstawić je w odpowiednie miejsca.



W pierwszym wyrazie wstawiamy „M” i otrzymujemy czasownik „MA

Kolejnym jest przysłówek „TU”.

Dalej natrafiamy na słowo którego znaczenie wprawdzie łatwo odgadnąć, i gdzie łatwo domyśleć się, że chodzi o literę odpowiadającą polskiemu „CZ”, ale jak zapisywali ją Etruskowie, tego dotychczas nie odkryliśmy.

Całe szczęście w zdaniu poprzedzającym mieliśmy już wskazówkę, jak taka litera powinna wyglądać, ale ta wskazówka umknęła jakoś naszej uwadze.

Wyraz „TŻASZU” odpowiada polskiemu „czaszka”, a więc Etruskowie używali, tak samo jak my, zbitki liter do zapisu zgłoski „CZ”, ale z użyciem liter „T” i „Ż

Po wstawieniu zamiast kropki otrzymujemy słowo „OTŻKE” (OCZKE) odpowiadające naszemu „OCZY” lub bardziej zbliżonemu zdrobnieniu „OCZKA”.

W następnym wyrazie w miejsce brakującej litery najbardziej pasuje „I” co daje nam w rezultacie słowo „MIAŻA”.

Wyjaśnienie znaczenia tego słowa jest trudne, bo współczesne odpowiedniki zmieniły trochę swoją formę. Całe szczęście natrafiłem na informacje, które pozwolą nam odgadnąć jego znaczenie.

Słowo to ma ten sam źródłosłów co nasze słowo miazga np. w określeniu „zbić kogoś na miazgę”.
We współczesnym serbskim „mezga” lub „mezgati” oznacza sok wypływający z drzew na wiosnę.

Natomiast w słowniku Żebrowskiego z roku 1637 „mieżdżyć się” oznacza „ślinić się”.

Pozwala nam to przyjąć, że etruskie „MIAŻA” oznaczało po prostu wypływającą ciecz. Oczywiście nie mogły to być łzy, ale musiało dotyczyć to stanu chorobowego oczu.

Tak więc jedynym prawidłowym rozwiązaniem jest określenie „zaropiałe oczy”.

W kolejnym słowie „IME

łatwo rozpoznamy podobieństwo do rosyjskiego „имать” „mieć”, co pozwala nam na przetłumaczenie jako polskie „weź”.

Następny wyraz jest bardzo ciekawy, bo potwierdza nasze wcześniejsze spostrzeżenia dotyczące formy głoski „CZ”.

Zauważymy tu duży odstęp pomiędzy literami „O” i „Ż”, ale co ciekawe nie występuje tam kropka. Możemy się domyśleć, że twórca tabliczek chciał tu nam zasugerować konieczność wstawienia brakującej litery, a jednocześnie wskazywał na to, że ta litera nie ma takiej samej rangi jak inne zaznaczone kropami i że musi być ona czytana w połączeniu z literą sąsiednią.

To pozwalało czytającemu szybko znaleźć pasujący odpowiednik, bo w grę wchodziły tylko te głoski, które zapisywano przy użyciu dwóch liter, a więc w naszym przypadku „T” i „Ż”.

Jeśli to zrobimy, to słowo to odczytujemy jako „OTŻED” czyli po polsku „oczed”.

Znaczenie tego wyrazu może być dwojakie.

Albo oznacza on „OCET”, co zresztą pasuje znakomicie do terapii zaropienia oczu i jest do dzisiaj praktykowane przez medycynę ludową, albo jest to nazwa zioła które używano w leczeniu chorób oczu. Najlepiej pasuje tu oczywiście zioło nazywane potocznie po polsku świetlikiem.

Oczywiście aby to rozstrzygnąć należałoby wyjaśnić czy w przeszłości, albo we współczesnych gwarach słowiańskich, to zioło występuje pod nazwą „oczed” lub „oczet”.

Kolejne słowo to „TŻA

Wprawdzie i tutaj występują razem obie litery „T” i „Ż” ale tym razem trzeba czytać je osobno, co daje nam słowo „TRZYJ”.

Dalej mamy słowo „LAIN”.

Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym aby dostrzec tu odpowiednik naszego słowa „LEN”. W językach południowosłowiańskich słowo to występuje jako „LAN”.

W niemieckim len to Lein, ale w wymowie brzmi to jak „LAIN”.

Dalej mamy pojedynczą literę „U”, występującą w takim samym znaczeniu jak w języku polskim czyli „przy” lub „wokół”.

Kolejne słowo czytamy jako „EKE

Odpowiada ono polskiemu „OKU

Koleje jest identyczne z polskim spójnikiem „I”,

a dalej słowo, którego litery zostały prawie że całkowicie zniszczone.

Z kontekstu zdania wynika, że obowiązująca interpretacja tych liter jest fałszywa i zamiast wyrazu „TA(SZ)A” powinny być to litery T, A, K, (SZ)i E.

Słowo TAK(SZ)E jest odpowiednikiem polskiego „TAKŻE” lub rosyjskiego „также

Ostatnim słowem w tym zdaniu jest slowo „(SZ)ZA” odpowiadające trybowi rozkazującemu czasownika żreć – (żryj). Współcześnie jego znaczenie jest pejoratywne i normalnie powiedzielibyśmy „zjedz

Na tym kończy się pierwsze zdanie, które w oryginale powinno przyjąć taka formę,
a które odczytamy jako:

      MA             TU             OCZKE               MIAZA         IME           OCZED

           TŻA              LAIN            U         EKE        I      TASZE          SZZA

i tłumaczymy jako:

MA               TU         OCZY                 ROPIEJĄCE           WEŹ                 OCET,
     TRZYJ               LEN               U               OKA        I         TAKŻE             ZJEDZ

Reszta tego napisu należy już do kolejnego zdania zapisanego tylko częściowo.

Pierwszym słowem jest „MA

Następne czytamy jako „DECH”. Zresztą omawialiśmy już ten wyraz przy okazji tłumaczenia drugiego zdania w tym tekście.

Kolejny wyraz ma kropkę na początku, a więc musimy ją zastąpić odpowiednią literą. Dźwiękowo najlepiej pasuje „K” lub „T”. Jeśli wstawimy „K” to otrzymamy słowo „KSASI” odpowiadające naszemu „KASZLACY” „lub „KSZTUSZACY”.

Jeśli „T” to możemy szukać odpowiednika w łacińskim „TUSSI” oznaczającym też kaszel.

To podobieństwo podkreśla jeszcze raz to, że łacina wywodzi się z języka słowiańskiego






W kolejnym wyrazie musimy wstawić literę „D” otrzymując słowa „DA” oznaczające to samo co w polskim.

Dalej mamy słowo „IM” oznaczające „JEMU”.

W ostatnim wstawiamy literę „L” w miejsce kropki otrzymując słowo „TLATI”, od razu zrozumiale jako „TLACY”.

Teraz możemy przedstawić tę część zdania w prawidłowej postaci.



       MA               DECH                KSASI              DA               IM                   TLATI

oraz podać prawidłowe tłumaczenie:

       MA             ODDECH     KASZLĄCY            DAJ          JEMU           TLĄCY....


Na tym zakończyliśmy tłumaczenie pierwszej tabliczki z Pyrgi.
CDN.

Prawdziwa historia Czecha, Rusa i Lecha

$
0
0
Prawdziwa historia Czecha, Rusa i Lecha



Historia Słowian, w tym i historia Polski, stała się od jakiegoś czasu tematem wysoce kontrowersyjnych dyskusji pomiędzy zwolennikami nowej oceny prawdziwości propagowanych w przeszłości tez historycznych, a zaciekłymi obrońcami wielkogermańskiej narracji, dominującej naszą historiografię już od stuleci.

Szczególnie te kręgi „polskich elit” identyfikujących się z chrześcijaństwem uważają, że to nowe podejście do historii Słowian równoznaczne jest z blasfemią.

Te działania są tym bardziej niezrozumiałe, bo wszystko wskazuje na to, że również religia katolicka jest produktem słowiańskiej kultury.

To podejście zadziwia, bo przecież odbiera przeciwnikom chrześcijaństwa ich główny argument, ten mianowicie, że religia te jest nam kulturowo obca.

To nowe spojrzenie na przeszłość Europy byłoby niemożliwe, gdyby nie postępy w dziedzinie badań genetycznych.

Wprawdzie i te cierpią straszliwie pod jarzmem wszechobecnej propagandy, ale zanim zaczęto na masową skalę fałszować wyniki badań genetycznych, ujawnione wcześniej dane pokazały nam całkiem inny obraz dziejów Europy i jednoznacznie podważyły ten przebieg historii, który próbowano nam wmówić.

Te odkrycia stawiają nas przed zasadniczym pytaniem czy to, co jest uczone na zajęciach z historii, czy to w szkołach czy też na uczelniach, ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?

Nie da się ukryć tego, że zbliżamy się nieuchronnie do momentu w którym musimy podjąć decyzję o radykalnym zerwaniu z obowiązującą w historii narracją.

W miarę moich możliwości przyczyniam się do przybliżenia tego terminu ujawniając wołające o pomstę do nieba oszustwa w interpretacji zachowanych w Europie (i nie tylko) zabytków pisanych rożnych ludów.

W moich dociekaniach ujawniłem, że wszystkie kultury starożytne były mniej lub bardziej produktem ludów słowiańskich oraz to, że cywilizacja ludzka narodziła się w Europie, a konkretnie wśród naszych słowiańskich przodków.

To stwierdzenie nie ma nic wspólnego z jakimś megalomańskim szowinizmem czy też chorobliwym nacjonalizmem, ale jest po prostu stwierdzeniem faktu.

Stwierdzenie tego faktu nie stawia nas Słowian w jakiejś szczególnie uprzywilejowanej pozycji względem innych nacji. Niestety musimy zaakceptować również to, że nasi przodkowie nie byli aniołami i jesteśmy również bezpośrednimi spadkobiercami ich, często niewyobrażalnych wprost, wynaturzeń.

W sumie jest to obojętne kto, kiedy i gdzie dokonał takich czy innych czynów.
Zasadniczą sprawą jest to, abyśmy poznali całą prawdę, niezależnie od tego jaka ona jest. Co z tą prawdą uczynimy i jak się do niej ustosunkujemy, to już całkiem inna para kaloszy.

Wszystko jednak wskazuje na to, że nie tylko nie znamy tej prawdy, ale jesteśmy wprost otumanieni olbrzymią ilością fałszerstw i mitomańskich wymysłów tworzonych przez pozbawionych wszelkich moralnych norm psychopatów.

Cała obowiązująca obecnie narracja historyczna opiera się w większości na dokumentach spisanych przez zwykłych oszustów, dla których prawda historyczna nie miała najmniejszego znaczenia.

Wszelkiej maści „Tacyci” czy inne „Biblie Gockie” to mitomańskie farmazony albo w najlepszym przypadku fałszywki, dla wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni bogatych idiotów lub spisane na zamówienie skurwysynów próbujących w ten sposób udokumentować swoje prawa do gnębienia podległej im ludności.

Trzeba to jednoznacznie stwierdzić, że w 90% te tak zwane dokumenty pisane, czy też innego typu artefakty, to nic innego jak tylko zwykłe falsyfikaty.

W rzeczywistości zachowały się tylko bardzo nieliczne dokumenty, czy też znaleziska archeologiczne, o których możemy w 100% być pewni tego, że pochodzą rzeczywiście z przypisywanej im epoki i nie są nowożytną podróbką.

Nasze muzea pełne są eksponatów, które nie zasługują nawet na to, aby wylądować w koszu na śmieci.

Szczególnie w średniowieczu i w epoce renesansu na masową skalę fałszowano antyczne teksty, monety i dzieła sztuki. Do tego dochodziło jeszcze to, że tworzono legendy na temat przebiegu historii dostosowane do potrzeb ówczesnych władców.
Te tendencje zachowały się do dziś i do dziś podtrzymywana jest kłamliwa narracja historyczna, której oszukańcze początki sięgają czasów kształtowania się narodów Europy Zachodniej.

W tej dżungli kłamstw i oszustw osaczeni jesteśmy również my Słowianie. Nasza pozycja jest tym gorsza, bo również nasze, pożal się Boże, „elity” podtrzymują z zapałem tę antysłowiańską i antypolską wersję historii Europy.


Z uporem godnym lepszej sprawy „polscy historycy” od pokoleń powtarzają wielkogermańskie brednie i przyczyniają się do utrzymywania narodu w nieświadomości własnych dziejów.

Trzeba przyznać, że nasi przodkowie oddali nam niedźwiedzią przysługę szyfrując swoje zapiski oraz paląc swoich zmarłych. W ten sposób zniszczone zostały dowody ich obecności w Europie i ciągłości zasiedlenia tych terenów przez Słowian.

Oczywiście sprawa nie jest beznadziejna i możliwe jest odczytanie starożytnych inskrypcji, co już wielokrotnie udowodniłem, jak i znalezienie nadających się do badan szczątków naszych przodków, szczególnie jeśli natrafimy na szkielety wojowników poległych w trakcie wojennych działań, czy też na ofiary nieszczęśliwych wypadków.

Niestety takie znaleziska nie są liczne i jeśli już przypadkowo, tak jak np. w przypadku bitwy pod Dołeżą, dojdzie do takiego odkrycia,


to wszechobecna cenzura kładzie swoją łapę na wynikach takich badań genetycznych i opinia publiczna otrzymuje tylko nic nie mówiące popłuczyny zakamuflowane jeszcze nowomową naukowych oszustów.

W rezultacie nie pozostaje nam nic innego, jak zdanie się na odczytywanie opublikowanych wcześniej oryginalnych antycznych inskrypcji. Obecne pokolenie historyków boi się zająć tym tematem, bo po pierwsze nie jest do tego intelektualnie zdolne, a jeśli już znajdzie się jakiś trochę bardziej rozgarnięty, to tchórzy przed bandą kierujących nauką kryminalistów.

Inną możliwością jest nowa interpretacja znanych już od stuleci legend i podań, oraz taki ich dobór, aby te fragmentaryczne informacje jakie zawierają, uporządkować w spójny i konsystentny obraz przebiegu dziejów Europy.

Obecny obraz jest kompletnym chaosem w którym poszczególne wątki historyczne nie pasują do siebie ani trochę. Zarówno chronologia zdarzeń jak i występujących w przeszłości postaci historycznych czy też tworów politycznych to kompletne pomieszanie z poplątaniem.

Również i polska tradycja nie jest pozbawiona tych problemów. Co gorsza zachowane fragmentarycznie ludowe podania są poddawane przez tzw. „polskie elity” w wątpliwość. Tej pasuje tu bardziej niemiecka narracja, bo jest też oczywiście bardziej dochodowa.

W niniejszym tekście postaram się przedstawić w miarę uporządkowaną wersję naszych dziejów z okresu przed „Chrztem Polski”.

Dwie najważniejsze legendy tego okresu to legenda o Kraku i Wandzie oraz legenda o Czechu ,Rusie i Lechu.

O tej pierwszej legendzie już pisałem


Czas zająć się teraz legendą o trzech braciach.

Legenda ta przetrwała do naszych czasów w takiej formie, w jakiej chętnie widziano by początki Słowian.
Jej obecny kształt jest podyktowany turbogermańską ideologią, którą z zapałem podchwyciły nasze sprzedajne „elity”.

Do niemieckiej ideologii pasowało wyśmienicie to, że jakoby założyciele słowiańskich dynastii Europy Środkowej przywędrowali gdzieś ze wschodu i osiedlili się na terenach kompletnie wyludnionych. Taka wersja wpisywała się idealnie do lansowanej przez Niemców tezy, że plemiona protoniemieckie wywędrowały z Europy Środkowej w trakcie „Wędrówki Ludów” i pozostawiły je puste napływającemu z bagien Prypeci słowiańskiemu żywiołowi.

W związku z tym tę legendę, prawie że automatycznie, umieszczamy u zarania dziejów Słowian na terenach Europy Środkowej.

Takie podejście jest oczywiście na wskroś fałszywe bo zasiedlenie Europy Środkowej przez bezpośrednich przodków Słowian nastąpiło już w trakcie ostatniego zlodowacenia lub jeszcze wcześniej i omawiana legenda musi dotyczyć całkiem innej epoki historycznej.


Jeśli zignorujemy te propagandowe brednie, to możemy zredukować tę legendę do paru najistotniejszych faktów.

Pierwszym faktem jest to, że legenda ta potwierdza jedność Słowian Europy Środkowej, wywodząc ich od wspólnej dynastii rządzącej.

Drugim faktem jest to, że obszar władzy tej dynastii uległ rozbiciu na trzy dzielnice z których z czasem wyodrębniły się narody Rosjan, Czechow i Polaków.

Co ciekawe również badania genetyczne potwierdzają to, że nasze narody są ze sobą bardzo blisko spokrewnione i wywodzą się od wspólnych przodków. Również wybitnie bliska jedność językowa jest dowodem na to, że dyferencjacja tych narodów nie może być czasowo odległa i nastąpiła stosunkowo niedawno.

Trzecim elementem jest to, że ten podział wiązał się z założeniem nowych ośrodków władzy, które, w mniej lub bardziej pierwotnym założeniu, przetrwały do dziś.

Aby prawidłowo umieścić chronologie tej legendy, trzeba jeszcze raz powrócić do rozwoju sytuacji politycznej i powstawania nowych ośrodków władzy w Europie Środkowej po upadku Rzymu, a nawet jeszcze wcześniej, do początków ekspansji chrześcijaństwa w Europie.

Po ukrzyżowaniu Jezusa Chrasta (Dęba) jego zwolennicy i uczniowie rozpierzchli się po całym świecie, w obawie o własne życie.



Część z nich, szczególnie ci pochodzący z plemion mówiących słowiańskim dialektem, jak Galilejczycy czy też Nabatejczycy, szukali pomocy u swoich rodaków w Europie Środkowej.



Również ciężarna Maria-Magdalena szukała schronienia w Europie i w tym celu udała się do sanktuarium najwyższego Boga Słowian (i Żydów) Joveia (Jawy) w miejscowości która obecnie nazywa się Hammaberg.


Tam na terenach słowiańskich nie groziło już jej żadne niebezpieczeństwo.

Wśród Słowian, tak zresztą jak też wśród Żydów, panowało przekonanie, że w czasach zagrożenia nadciągającymi katastrofami Duch Święty wciela się w nowo narodzonego człowieka i obdarza go szczególnymi cechami, aby wybawił wiernych od niebezpieczeństw.

Była to istota religii słowiańskiej w której Bóg miał funkcję obrońcy. To przekonanie było tak silne, że nawet nasze określenie „Wiara” to nic innego jak lekko zmienione słowo oznaczające obronę „Wara”. Do dzisiaj zachowało się ono np. w wyrazie „warować”, „warownia” lub „wartownik”.


Z tej tradycji wywodzą się postacie Lelum i Polelum, Wyrwidęba i Waligóry czy też Heraklesa.


Również i Jezusa uważano za nowe wcielenie Wyrwidęba i odpowiednio do tego nadano mu przydomek Chrast czyli po słowiańsku Dąb.

Zgodnie ze starotestamentową tradycją „Duch Święty” przechodzi również na potomków „Syna Bożego”, tak interpretowano to w stosunku do potomków Króla Dawida.



Nie inaczej było też w przypadku Marii Magdaleny i jej dziecka. Jej działalność misjonarska była na tyle skuteczna, że doprowadziła do powstania modyfikacji religii Słowian i odmiany chrześcijaństwa której po wiekach nadano miano „Arianizm”.

Sama Maria Magdalena uzyskała status świętej i pozycję kultową porównywalną z kultem Jezusa Chrasta. Miejsce jej schronienia w dawnym sanktuarium Jawy, stało się ośrodkiem kultu Marii z dzieciątkiem.
Zgodnie ze słowiańską tradycją potomkowie Chrasta-Jezusa stali się głównymi pretendentami do funkcji wodzów wśród licznych słowiańskich plemion.


Obszary obecnej południowej Austrii, gdzie znalazła schronienie Maria Magdalena, znajdowały się w tamtych czasach pod kontrola pochodzących z terenów obecnej Polski plemion Goplan, Polan i Wawelan(Wandalow) kontrolujących handel bursztynem między Bałtykiem a Rzymem.



To właśnie wśród tych plemion potomkowie Jezusa przejęli władzę. Początkowo największe znaczenie uzyskała dynastia z plemienia Wawelan(Wandalów) i kiedy w IV w p.n.e. konflikty religijne w Cesarstwie przybrały na sile, to właśnie Wawelanie stanęli w obronie uciskanych Arian i rzucili Rzym na kolana.




Ich dominacja nie trwała długo i po upadku afrykańskiego Imperium Wandali(Wawelan), w Europie rozpoczęła się rywalizacja pomiędzy pomniejszymi gałęziami potomków Jezusa. Na zachodzie Europy rosła w silę inna dynastia potomków Chrasta, dynastia Merowingów, zarządca koalicją plemion pod przywództwom Polan.

Z pomocą Bizancjum Wawelanie odbudowali swoją dominującą pozycje w Europie Środkowej. Początkowo rządziła rada złożona z władców plemiennych, a ten twór polityczny nazwano Samostojna. Pierwsze litery stały się następnie imieniem mitycznego przywódcy Słowian Samo.
Po pokonaniu Merowingów władzę przejęła dynastia założona przez Kraka.
Krak rozszerzył swoje panowanie aż po granice z Bizancjum zakładając cały szereg twierdz na południu kraju. Krak dążył też do przejęcia terenów na północy i wschodzie imperium, co doprowadziło do konfliktu z Polanami.


Śmierć Wandy, ostatniej władczyni z rodu Kraka, powtórnie otworzyła drogę Merowingom do rozszerzenia swojej władzy w Europie Środkowej.
Tym razem nastąpiło to pokojowo, bo w międzyczasie na Zachodzie Europy doszło do zamachu stanu i władzę przejęła dynastia Karolingów, którą Polacy nazywają Popielidami .

Można wywnioskować na podstawie legendy o Popielu, że jej przedstawiciele należeli do innego związku plemiennego, do Goplan.

To plemię było już od stuleci głównym rywalem Polan i Wawelan i to właśnie skłoniło Polan i Wawelan do odnowienia starego sojuszu i powołania do władzy potomka dynastii Merowingów Dagowara II (Dagoberta II) zwanego u nas Piastem.

Wbrew legendzie siedzibą Piasta nie były tereny Wielkopolski, ale najprawdopodobniej obszar obecnej południowej Austrii zwany Karantanią.
Na terenach tych zachowało się podanie o tzw. kamieniu książęcym na którym miała się dokonywać koronacja nowo mianowanych władców Słowian.


Obecnie podawany za ten książęcy kamień kawałek antycznej kolumny to oczywiście bzdura. W nazwie tej chodzi o tron kamienny podobny do tronu Karola Wielkiego.
Można być nawet tego pewnym, że tzw. tron Karola Wielkiego jest właśnie tym oryginalnym tronem władców Słowian i że został on zrabowany w czasie kiedy Karantania została podbita przez Franków, albo prawidłowo przez Popielidów, i wywieziony do Katedry w Akwizgranie.


Na tronie tym miał zasiąść Bolesław Chrobry kiedy Otton III zdecydował się na przekazanie władzy nad cesarstwem dynastii Piastów. Był to symboliczny akt powrotu do władzy prawowitej dynastii władców Słowian.


Następcy Dagowara II okazali się być zdolnymi władcami i w przeciągu następnych dziesięcioleci coraz to nowe plemiona słowiańskie przyłączały się do ich Imperium, tak że z czasem ich władza rozciągała się od Bałkanów na południu, Łabę na zachodzie, Skandynawię na północy i europejskie tereny obecnej Rosji na wschodzie.

CDN.

Legenda o Czechu, Rusie i Lechu. Śladami Kraka

$
0
0
Legenda o Czechu, Rusie i Lechu. Śladami Kraka


Aby rozwiązać zagadkę legendy o Czechu, Rusie i Lechu i prawidłowo umieścić ja w chronologii wydarzeń historycznych, musimy się po pierwsze zastanowić nad celami strategicznymi głównych aktorów politycznych zmagań o władzę, we wczesnym średniowieczu w Europie.

Z tego co się powszechnie przyjmuje, w VII i VIII w.n.e mieliśmy do czynienia z trzema głównymi graczami na politycznej scenie w Europie.

Najważniejszym graczem było niewątpliwie Bizancjum, którego głównym rywalem był biskup rzymski. Jednocześnie na terenach obecnej Francji zaczęło rosnąć w siłę Imperium Merowingów.

Wspomina się również o Chanatach Awarów i Bułgarów jako ważnych aktorach wydarzeń politycznych tamtych czasów, ale ludy te wymykają się tak naprawdę dokładniejszej analizie.
Wśród „historyków” panuje zadziwiająca jednomyślność co do tego, że ludy te były pochodzenia azjatyckiego i najczęściej są zaliczane do ludów tureckich.

Tylko że z dowodami już trochę gorzej.

Nie ma na to tak naprawdę żadnych przesłanek. Ani nie zachowały się żadne wiarygodne świadectwa pisane, ani też nie potwierdzają tego znaleziska archeologiczne.

Badania genetyczne udowodniły natomiast, że wśród ludności zamieszkujacej tereny Bulgarii nie wystąpiła żadna wymiana ludności i w genotypie mieszkańców tych terenów z czasów wczesnego średniowiecza nie występuje żaden azjatycki ślad.

Również u ludności współczesnej ten teoretyczny element azjatycki po prostu nie istnieje i to pomimo 400 letniej osmańskiej okupacji tego kraju. Zarówno Awarowie jak i Turko-bulgarzy nie pozostawili po sobie żadnych istotnych śladów. Nawet w językach słowiańskich te tureckie elementy z czasów średniowiecza po prostu nie istnieją. Już samo to świadczy o tym, że mamy tu do czynienia z kłamstwami szytymi grubymi nićmi.

Ta niemożność określenia jednoznacznego zasięgu i czasu trwania tych hipotetycznych tworów państwowych nie jest przypadkowa.

Już w tamtych czasach przywódcy polityczni stosowali takie same metody walki propagandowej ze swoimi politycznymi przeciwnikami jak współcześnie i fałszowanie historii należało do standardowych metod tej walki.

Co gorsza to fałszowanie nie ograniczyło się do jednorazowego aktu, ale każde kolejne pokolenie tych czy innych oszustów dopisywało, do tych wcześniejszych, kolejne kłamstwa, doprowadzając historię Europy do stanu zaawansowanej paranoi.

Zarówno Bizantyjczykom jak i Katolikom, no a przede wszystkim władcom krajów Zachodniej Europy zależało na tym aby rzucić złe światło na swoich przeciwników i wybielić własne zbrodnie i potworności.

Jeśli spojrzeć na zasięg terytorialny tych trzech sił w Europie to zauważymy, że zajmowały one raczej obrzeża europejskiego kontynentu, a jego główna masa zdawała się być pozbawiona jakichś znaczniejszych organizmów państwowych.



Czy było to jednak możliwe aby te agresywne polityczne twory zadowoliły się rolą zaścianka Europy?

Czy jest możliwe to, że Imperium Bizantyńskie i Imperium Merowingów dobrowolnie zrezygnowały ze swoich ekspansjonistycznych celów?

Oczywiście te pytania są czysto retoryczne i ta wstrzemięźliwość tych państw wynikała po prostu z ich militarnej słabości i niemożności podporządkowania sobie terytorium Słowian, bo to właśnie oni zamieszkiwali olbrzymia większość europejskiego terytorium.

Jeśli tak, to można uznać za wysoce nieprawdopodobne i tak naprawdę za niemożliwe, aby te słowiańskie plemiona w pojedynkę byłyby w stanie powstrzymać tych agresorów, jeśli rzeczywiście byliby tak prymitywni i niecywilizowani, jak to już od setek lat próbują nam to wmówić „nasi historycy”.
Ta biała plama na mapach Europy jest rezultatem świadomego fałszowania historii i zacierania faktów istnienia słowiańskiej państwowości w tamtych czasach i to na tyle silnej, że władcy Konstantynopola nie raz i nie dwa utrzymali się przy władzy tylko dlatego, bo wykupywali się u słowiańskich królów tonami złota.

Ten fakt jak i rozliczne klęski zadawane Merowingom i Bizancjum przez Słowian spowodowały, że obie te siły były co do tego zgodne, że pamięć o tych kompromitujących wydarzeniach musi być wymazana z historii Europy, jak i pamięć o ludziach którzy tego dokonali.

Zasadniczym powodem było jednak to, że to Słowianie jako pierwsi w Europie przyjęli elementy chrześcijaństwa do swoich wierzeń, tworząc jego odmianę, którą nazwano Arianizmem.

Dokonała tego, poprzez swoją działalność misjonarską, Maria-Magdalena zakładając centrum religijne w Hemmabergu na terenie Karantanii (Koroszki) w obecnej Austrii.


Tereny te zamieszkiwały już od pradawnych czasów plemiona słowiańskie, ale w rezultacie wzmożonego importu żelaza i bursztynu przez Rzym, obszar ten stał się również miejscem rywalizacji Wandali (Wendów) Polan i Goplan z terenów obecnej Polski, usiłujących przejąć kontrolę dróg handlowych z cesarstwem.



Najprawdopodobniej żadne z tych plemion nie miało dostatecznych sił na zwycięstwo i w rezultacie teren Panonii stał się ciekawym eksperymentem politycznym i gospodarczym, bo każde ze słowiańskich plemion i związków plemiennych otrzymywało na terenie Panonii swoje siły zbrojne dla zagwarantowania własnych interesów gospodarczych na zasadzie pokojowej koegzystencji.

Widzimy to doskonale na mapie Panonii z uwzględnieniem zamieszkujących ją plemion i ludów.



Goplanie nazywani są na tej mapie Varcianami co nie sposób inaczej zinterpretować jak Warcianie, a więc alternatywna nazwa dla Goplan.

Wandali znajdziemy pod nazwa Cornacates. W tej nazwie słowiański ślad został zatuszowany poprzez dodanie dwóch liter. Tak naprawdę nazywano ich Cracates a więc Krakusi.

Polanie występują pod nazwą Lachów którą zdeformowano do formy Iesi.

Wieleci i plemiona Lutyckie reprezentowane były przez Latobitów. W tej nazwie wystarczyło zamienić tylko „U” na „A” aby wyprowadzić czytającego na manowce.
Ta nazwa jest jeszcze z tego względu interesująca, bo pozwala nam poznać etymologię nazwy Lutycy.

Pierwotnie nie nazywano ich „Złymi”, czy też jak niektórzy twierdzą „Wilkami”, ale odwrotnością tego znaczenia.

Luto-bici”, a więc ci co „Zło Bijący” lub „Zabójcy Wilków”, w zależności od tego, co przyjmiemy za prawidłowe znaczenie słowa LUTY.

W dalszej części wrócimy jeszcze do tego słowa, bo jest ono szalenie ważne dla rozszyfrowania jeszcze jednej, zasadniczej dla naszego wywodu, zagadki znaczeniowej.

Plemię które widzimy pod nazwa Boii to oczywiście odpowiednik naszego oznaczenia na wojownika „Woj”.

Jak widzimy, nazwy tych starożytnych plemion nie są całkowicie zmyślone, ale na tyle zdeformowane, aby uniknąć jednoznacznych skojarzeń ze Słowianami.

Była to najprostsza metoda fałszowania słowiańskich nazw własnych.

Oprócz tego przekręcano znaczenie imion, fałszowano pochodzenie osób i ludów, przekręcano tok zdarzeń, odwracając całkowicie ich realny przebieg itd itp. Wszystko po to aby unicestwić pamięć o ariańskich Słowianach i o tym, że to właśnie oni dominowali Europę przez całe stulecia i traktowali Rzym, Bizancjum i Franków jako swoich wasali.

Jako ciekawostkę znajdziemy również na tej mapce plemię o nazwie Catari, od której to nazwy pochodzi określenie sekty religijnej Katarów, w której najdłużej przetrwały idee religii ariańskiej i która zdobyła olbrzymie znaczenie w okresie późnego średniowiecza na terenach Europy Zachodniej zamieszkiwanych przez Słowian i ich potomków.

Artykuł w polskiej Wikipedii służy tylko ogłupianiu gawiedzi i nie zasługuje nawet na to, aby go tu przytoczyć, ale już w angielskiej można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy. Szczególnie polecam akapit dotyczący roli kobiet w tej wspólnocie religijnej.


Panonia była więc tak jakby tyglem, w którym pierwsi Chrześcijanie na terenie Europy zetknęli się z ludami słowiańskimi i gdzie na drodze wymiany i wzajemnego przenikania się idei i tradycji wytworzyły się podstawy wszystkich ważnych odłamów chrześcijaństwa w Europie i gdzie obrzędy religijne Chrześcijan przybrały swoją ostateczną formę.

Tu też zaczęły się formować zaczątki feudalnych struktur społecznych oraz wąskie grupy i klany rodzinne, które stopniowo rozszerzyły swoje wpływy na cały ówczesny słowiański świat.

Typowym przykładem był ród Merowingów, który to ze swoich pierwotnych siedzib w Panonii rozprzestrzenił swoją władzę na tereny Europy Zachodniej. Przedstawiciele tego rodu pochodzili z plemienia Lesi należącego do olbrzymiego związku plemiennego nazywającego siebie Polanami i którego przedstawiciele zasiedlali tereny od obecnej Bułgarii poprzez Panonię, obecna Bawarię i Polskę, aż po Rus.
Warstwy przywódcze Polan a szczególnie przedstawiciele elitarnych jednostek zbrojnych nazywano mianem Lechitów.
Nazwa Lesi stała się następnie pierwowzorem takich określeń jak Polesie, Palachy aby następnie stać się nazwą naszego narodu - Polacy.

W początkach ariańskiego Chrześcijaństwa zdecydowanie najważniejszą rolę odgrywała dynastia rządząca plemieniem , określanego też nazwą Wandale lub Wendowie, lub jak przypuszczam nazwą Wawelanie.

Ich władca nazywany był KRAKIEM i to określenie stało się następnie wzorem dla innych nazw określających władców, jak KRAL, KARL, KRÓL.

Po najeździe na Rzym dynastia ta przeniosła się do Afryki Północnej, do Kar(l)taginy (miasto targowe Króla), ale dalej miała olbrzymi wpływ na plemiona słowiańskie Europy Środkowej będąc dalej władzą zwierzchnią wśród ariańskich Słowian, aż do ich ostatecznego upadku.

Po upadku Imperium Wandali a szczególnie po kompromitacji dynastii rzadziej, sytuację wykorzystał ród Merowingów z plemienia Polan, zgłaszając swoje aspiracje do przewodzenia wszystkim Słowianom.

Merowingowie byli zapewne również potomkami Marii Magdaleny i ich aspiracje były jak najbardziej uzasadnione.

Oczywiście samo pochodzenie nie wystarczało i jak to zwykle bywa, dla osiągnięcia tego celu potrzebowali pieniędzy, dużo pieniędzy.

Obszar ich władzy był jednak wyniszczony i wyludniony po epidemiach dżumy i tak naprawdę to straszliwie biedny. Skłoniło to Merowingów do szukania kasy poza granicami ich państwa i napady rabunkowe w granicach Cesarstwa Bizantyjskiego stały się głównym źródłem ich finansowania.

Dla Bizantyjczyków ci agresorzy kojarzyli się z tym co znali już z własnej przeszłości i dla nich ludy z terenów lezących na północ od Alp nad brzegami Morza Północnego to był kraj Abaroi


Tak więc tych agresorów nazwali Awarami i to niezależnie od tego z jakiego plemienia, czy też tworu państwowego, pochodzili. Jak już to wielokrotnie podkreślałem w przeszłości występował powszechny chaos w zastępowaniu litery „W” przez literę „B” i odwrotnie, co do dzisiaj prowadzi do nieporozumień i fałszywej interpretacji przeszłości.

Termin Awarzy nie dotyczył więc jakiegoś mitycznego azjatyckiego plemienia, które opanowało jakoby centrum Europy, ale był zamiennie używany jako ogólne określenie barbarzyńców napadających Cesarstwo od północy.

Dla późniejszych zachodnich historyków było to bardzo wygodne, bo pozwalało ukryć niezbyt pochlebną przeszłość ich panujących dynastii.
To ciągłe zagrożenie napaściami ze strony zachodnich Polan, do których przyłączały się również inne plemiona słowiańskie, skłoniło Cesarza Herakliusza (zresztą potomka Wandali) do szukania wśród swoich rodaków Krakusów pomocy dla osłabienia władzy Merowingów wśród Słowian.

Początkowo doszło do powołania wspólnej rady połączonych sojuszem plemion i ten twór polityczny otrzymał nazwę Samostojnej a więc niezależnego od Merowingów państwa.

Ten sojusz okazał się być bardzo skuteczny i Samostojnej udało się pokonać Merowingów i przegnać ich z terenów Bałkanów i Europy Środkowej, osłaniając w ten sposób Bizancjum przed napaściami.

Autorytet plemienia Krakusów wzrósł przez to na tyle, ze uczestnicy sojuszu zdecydowali się na przekazanie władzy w ręce Kraka, przywódcy Krakusów. Było to zresztą koniecznością bo zagrożenie ze strony Merowingów nie uległo zmniejszeniu a wprost przeciwnie zanosiło się na walkę na śmierć i życie i zgodnie ze słowiańskim zwyczajem w czasach wojny cala władza przechodziła w ręce jednego wodza.


Również Bizancjum nie żałowało zaszczytów i Krak obsypany został najwyższymi możliwymi nagrodami i tytułami.
Ten czas jedności Słowiańsko-bizantyjskiej nie trwal jednak długo i następcy Herakliusza poczuli się zagrożeni rosnącą siłą Imperium Słowian i w typowy dla Bizantyjczyków sposób rozpoczęli knowania i spiski, wspólnie ze swoimi niedawnymi wrogami.

Co do prawdziwego imienia Kraka, (imię to dotyczyło bowiem tylko jego funkcji Króla), to nic o nim nie wiadomo, ale w dalszej części tekstu spróbujemy wyjaśnić również i tę tajemnicę.

Powstanie tego państwa wiązało się również z rozbudową jego obronności. Krak zainicjował budowę szeregu twierdz. Niektórym nadano nazwę od jego imienia. W ten sposób powstał nie tylko nasz polski Kraków ale również Kraków na terenach Wieletów i Lutyków na zachodzie jak i twierdza Krakra na terenach Bułgarii, na południu Imperium. Tą ostatnią Niemcy w literaturze nazywają identycznie jak nasz Kraków, czyli Krakau.



Z twierdzą Krakra znajdującą się na obrzeżach miasta Pernik wiąże się też bardzo ciekawe znalezisko wczesnośredniowiecznego miecza z napisem na klindze.

Próby rozszyfrowania znaczenia tego napisu są ciekawym przykładem tego jak państwa słowiańskie są już zinfiltrowane przez zachodnia agenturę i jak pod płaszczykiem wolności badań naukowych rozpowszechnia się w nich wielkogermańską propagandę.

Na te cele idą miliony i wśród „słowiańskich historyków” nie ma prawie takiego, którego nie skosiłyby te srebrniki.

Szczególnie Bułgaria stała się ofiarą tej oszukańczej kampanii i zarówno Niemcy jak i Szwecja nie żałują środków dla opłacania odpowiednich ośrodków propagandowych.

Wystarczy zajrzeć np. na tę stronę internetową oby zorientować się jakie rozmiary przybrała ta kampania.


W sprawie rozszyfrowaniu (w cudzysłowiu) tego napisu „zasłużyła” się szczególnie pani Emilia Dentschewa pracująca na sofijskim uniwersytecie.


Pani Dentschewej udało się jakimś cudem dopatrzeć w tym tekście napisu w języku niemieckojęzycznych Longobardów.

Jak to z tymi Longobardami było naprawdę pisałem już tutaj:


Tak więc przypisywanie im języka niemieckiego jest absolutną bzdurą.
Takie szerzenie bzdur jest jednak w Bułgarii na porządku dziennym i Bułgarzy mają nieszczęście posiadać chyba najbardziej skorumpowane i najbardziej antynarodowe elity ze wszystkich słowiańskich narodów.

Ten kraj, w którym na każdym kroku spotykamy ślady słowiańskiej starożytnej przeszłości i który był centrum słowiańskiej kultury, promieniującej na całą Europę, stał się niestety najzagorzalszym zwolennikiem turbogermańskiej propagandy i utrzymuje nawet za pieniądze podatników specjalny instytut do propagowania tego taniego falsyfikatu jakim jest tzw. „Biblia Gocka” - Wulfila House.
Zajmijmy się jednak konkretnie tym napisem na mieczu z grodu Kraka.

Istnieje tylko niestety jedna fotografia napisu i do tego fatalnej jakości.



Przyczyny tego stanu rzeczy możemy się domyśleć. Chodzi oczywiście o zatarcie jego prawdziwego znaczenia oraz jego słowiańskiego a nawet lechickiego pochodzenia.

Można z dużą pewnością przyjąć, że napis ten jest na pewno starszy niż podaje to np. angielska wikipedia bo występujący tam alfabet jest generalnie alfabetem łacińskim z elementami starosłowiańskiego i nie ma nic wspólnego z cyrylicą. A więc musiał powstać przed upowszechnieniem cyrylicy w Bułgarii.

Sam napis składa się z następujących liter

+IHININIhVILPIDHINIhVILPN+

Obramowany jest z obu stron krzyżami które nie niosą w sobie zadnej wartości informacyjnej a wskazują jedynie, że należał on do chrześcijanina.

Kolejną rzeczą jaka zauważymy to powtarzająca się litera „N” w napisie.

To prowadzi nas do mojego pierwszego odszyfrowanego tekstu słowiańskiego z czasów starożytnych, w którym też spotkaliśmy przypadek szyfru używającego pustych znaczeniowo liter, dla zaszyfrowania rzeczywistego przesłania inskrypcji.

Co ciekawe tekst ten też pochodził z Bułgarii, tak więc musimy z zaskoczeniem stwierdzić, że od czasów Traków aż do Średniowiecza tradycje i sposoby szyfrowania takich tekstów pozostali niezmienne.


Jeśli tak, to wystarczy przyjąć, że litera N oddziela w większości przypadków poszczególne wyrazy od siebie i możemy je w ten sposób z tego tekstu wydzielić.
Pozostaje nam tylko znaleźć prawidłowy kierunek zapisu i sprawdzić czy mamy tu do czynienia z językiem słowiańskim.

+IHI I IhVILP IDHI IhVILP+

Bez problemu zauważymy, że napis musimy czytać z prawej na lewą i że jest on z całą pewnością napisem słowiańskim.

Tym pierwszym wyrazem jest słowo PLIVhI.

Zauważymy też od razu, że występuje ono jeszcze raz w środkowej części zdania. Oczywiście świadczy to o tym, że chodzi tu o grę słowną i że oba wyrazy nie mogą być identyczne znaczeniowo, mimo ich graficznego podobieństwa.

Jeśli przyjrzymy się im jeszcze raz dokładniej to zauważymy, że litera „V” jest w obu wyrazach napisana trochę inaczej.



Łatwo więc jest się domyślić, że w jednej formie musi ona oznaczać „U” a w drugiej nasze „W”.

Jeśli wstawimy te litery prawidłowo i zapiszemy je zgodnie z przyjętym współcześnie kierunkiem, to zdanie to przyjmuje następującą forme.

+PLIUhI IHDI PLIWhI I IHI+

Już w tej formie możemy się stosunkowo łatwo domyśleć jego znaczenia, tylko słowo IHDI zdaje się do niego nie pasować i w istocie jeśli spojrzymy na oryginał, to te cztery litery zostały odczytane nieprawidłowo i w rzeczywistości znajdowały się tam litery MELI.









Uważam też, że tworzą one dwa osobne wyrazy „ME” i „LI”

Teraz możemy przedstawić już ostateczna formę tego zdania

+PLIUhI ME LI PLIWhI I IHI+

oraz przystąpić do wyjaśnienia jego znaczenia.

Pierwszy wyraz „PLIUHI” odpowiada najlepiej czeskiemu lub słowackiemu słowu PLUCHY oznaczającemu kogoś bojaźliwego lub lękliwego. Oczywiście nasz „Płochliwy” wywodzi się też od tego wyrazu.

ME” to oczywiście forma czasu przyszłego czasownika „mieć”.

Szczególnie interesujący i tak naprawdę rewelacyjny w swoim znaczeniu jest wyraz „Li”.

Występuje on do dzisiaj jako archaiczna pozostałość językowa w naszej mowie.
W przeszłości partykuła ta występowała bardzo powszechnie szczególnie jeśli ktoś chciał się wysłowić w szczególnie wyszukany sposób, oraz w literaturze i poezji.

Możemy przyjąć, że partykuła li nie była częścią trywialnego języka ale odróżniała pospólstwo od elit Polaków. Zapewne jej geneza sięga czasów Lechitów i Sarmatów.
Użycie tej partykuły w napisie na mieczu świadczy o tym, ze zarówno Bułgaria jak i Polska znajdowały się w przeszłości w zasięgu tego samego obszaru kulturowego i tej samej państwowości.

Znaczeniowo „li” odpowiada naszemu „tylko”

Kolejny wyraz „PLIWHI” oznacza Plwocinę i podobna formę znajdziemy np. w czeskim „splivanec” lub rosyjskim „плевок”

Dalej mamy spójnik „I”

I jako ostatnie słowo „IHI”.

Występuje ono jeszcze w języku polskim, ale już tylko w języku potocznym np. w wyrażeniu „śmichy- chichy”. Słowo „IHI” oznaczało więc drwiący śmiech.

W całości to zdanie oznacza po przetłumaczeniu.

Płochliwego (tchórzliwego) oczekują tylko plwociny i śmiech.

Napis ten był więc rodzajem ciągłego memento dla posiadacza miecza i ostrzegał go, że tchórzostwo na polu bitwy będzie dla niego w konsekwencji gorsze niż śmierć.

Napis ten wskazuje nam także na olbrzymi wpływ Słowian zachodnich i północnych na historie Bułgarii wczesnego średniowiecza i zaprzecza jednoznacznie zarówno obecności jakich niemieckojęzycznych plemion i tym bardziej jakich azjatyckich najeźdźców.

Wprost przeciwnie wskazuje na to, że Bułgaria była integralna częścią środkowoeuropejskiej Słowiańszczyzny i że panujący na tych terenach język był jeszcze bardziej zbliżony do naszego, niż ma to miejsce współcześnie.

CDN.

Krak, odnowiciel Wielkiej Lechii. Cześć trzecia

$
0
0

Krak, odnowiciel Wielkiej Lechii.

Cześć trzecia

Z czasów tworzenia się państwowości Słowian zachowało się tylko niewiele dokumentów, a i te które jeszcze się ostały mają podejrzane pochodzenie i niewiele wspólnego z prawdą.

Szczególnie czasy po upadku Rzymu, a przed powstaniem oficjalnej polskiej państwowości, wyłaniają się nam tylko w nieostrych zarysach z mgły zapomnienia.

Wydawałoby się, że jesteśmy całkowicie zdani tylko na kościelne świadectwa pisane, z których większość jest tak przekłamana, że nie warto nawet ich tu przytaczać.

Sytuacja nie jest jednak tak całkiem beznadziejna.

Całe szczęście ci „poprawiacze historii” nie wyssali wszystkiego z palca. Swoje manipulacje historią ograniczyli w większości przypadków tylko do kilku metod i to nawet niespecjalnie wyszukanych.

Tak więc, przy odrobinie wysiłku, jesteśmy w stanie wyłuskać w tej masie bzdur również ziarna prawdy.

Również w przypadku Kraka i czasów tworzenia się Imperium Słowian, jesteśmy w stanie oddzielić ziarno od plew i odtworzyć przynajmniej niektóre fakty z przebiegu tamtych wydarzeń.

Zajmując się tym tematem z zaskoczeniem zauważyłem, że istnieją też całkiem liczne świadectwa innej natury.

Nie tylko teksty pisane mogą naprowadzić nas na ścieżkę prawdy, ale wiele wskazówek historycznych znajdziemy, jeśli przyjrzymy się chociażby tak prozaicznej sprawie, jak nazwy geograficzne, czy też przykładom obyczajów ludowych na obszarze gdzie rozgrywały się ówczesne wydarzenia o historycznym znaczeniu.

Również oryginalne teksty pisane ze znalezisk archeologicznych, mogą się stać nieocenionym skarbem, w dążeniu do poznania prawdy o naszej przeszłości.

To pomoże nam również w rekonstrukcji zdarzeń historycznych w Panonii w 7 i 8 w.n.e.

Poza omawianą już poprzednio mapką z nazwami plemion zamieszkujących Panonię w trakcie rzymskiego panowania, postanowiłem sprawdzić jak wygląda aktualne nazewnictwo geograficzne tych terenów, szczególnie w sąsiedztwie centrum kultowego Hemmaberg.

Ten pobieżny przegląd mapy ujawnił, że moje przypuszczenia, co do przebiegu historii tego obszaru, znajdują potwierdzenie również w nazwach geograficznych.

W bezpośredniej bliskości Hemmabergu znajdziemy takie toponimy i ononimy jak Magdalensberg (Góra Magdaleny), Heiligengrab (Święty Grób) czy też Jauntal (dolina Jawy).

Oczywiście w przeciągu wieków wiele innych nazw zostało tak zdeformowanych, że obecnie w niczym nie przypominają słowiańskich pierwowzorów, ale przy odpowiednim wysiłku można by je zapewne jeszcze odtworzyć.

Czasami, tam gdzie Austriacy nie czuli się zagrożeni w swojej tożsamości, przetrwały zadziwiające pozostałości kultury słowiańskiej, w prawie że niezmienionej postaci.

Ku mojemu zaskoczeniu również w Austrii znalazłem bezpośrednie dowody istnienia historycznego Kraka.


Na południowych stokach Alp, osłonięta jak murem od południa rzeką Mur, znajduje się Hochebene Krakau, czyli Wyżyna Kraka.

Już sama nazwa jest zastanawiająca, tym bardziej, że to nie koniec i w tym regionie znajdziemy dodatkowo cały szereg miejscowości z imieniem Krak w nazwie.

Jeszcze bardziej fascynujące jest to, że wśród ludności tego regionu zachowały się również naprawdę zagadkowe zwyczaje. Do nich należy np. festyn, odbywający się w co drugie zapusty, którego kulminacyjnym punktem jest taniec mężczyzn ubranych w ekstremalnie wysokie spiczaste czapy. Tańczący tworzą kolo, tak jak to powszechne wśród Słowian.

Ale skąd te nietypowe czapy na głowach?
Skąd pochodzi wzór takiego nakrycia głowy?
I w ogóle, dlaczego ten region wziął swoją nazwę od imienia Kraka?

I to nie koniec tych znaków zapytania. W czasie Wielkanocy praktykowany jest tam zwyczaj procesji, na czele której niesiona jest olbrzymia figura, którą przezwano Samsonem.
Pytanie tylko, co ma Samson wspólnego z Wielkąnocą i do tego jeszcze w jakiejś tam zapadłej austriackiej dziurze.

Zanim odpowiemy na to pytania, musimy sobie postawić zasadnicze pytanie dotyczące możliwości istnienia w tamtej epoce Imperium Słowiańskiego.

Jak to jest możliwe, że nie zachowały się na ten temat liczne doniesienia i świadectwa pisane?

Otóż to pytanie jest niestety fałszywie postawione.

Oczywiście zachowały się całkiem liczne świadectwa na istnienie Imperium Lechii, 

tylko że my niestety nie jesteśmy w stanie ich właściwie skojarzyć, bo dajemy się wyprowadzić w pole za pomocą prymitywnego triku.

Po prostu zarówno świadectwa z kręgów katolickich jak i prawosławnych podają zafałszowane fakty historyczne.

Nasze imperium Słowiańskie ukryto nadając mu nazwę Chanatu Bułgarskiego,


a z jego władców zrobiono jakichś azjatyckich watażków i dzikusów, którzy dopiero w kontakcie z dobrodziejstwami chrześcijańskiej kultury ulegli ucywilizowaniu.

Te kłamstwa są łatwe do obalenia i już dawno powinno się to stać, tylko kto to ma zrobić, jeśli historycy z krajów słowiańskich to banda gnojków, pozbawionych czci i honoru.

Zastanówmy się nad samą nazwą Bułgaria. Czy jest to rzeczywiście autentyczna nazwa tego państwa?

Wiemy, że w tamtych czasach istniało również plemię Wołgarów i że musiało ono mieć również kontakt z Bizancjum, tak więc stosunkowo łatwo można było zamienić literę „W” na „B”, co było zresztą w tamtych czasach nagminne i zrobić z tego plemienia Bułgarów.
Tylko jak udało się przetransportować tożsamość bałkańskich Bułgarów na tych ze stepów wschodnioeuropejskich?

Ten zabieg nie był aż taki trudny jeśli się rozszyfruje to, jak tak naprawdę nazywano środkowoeuropejskie Imperium Słowian.

Spróbujmy znaleźć tę nazwę.

Bez specjalnych problemów zauważymy, że nazwa Bułgaria jest złożeniem dwóch wyrazów „Buł” i Garia. W innych językach „ł” oczywiście nie występuje i jest zastąpione literą „L”

O ile drugi z tych wyrazów rozpoznajemy stosunkowo łatwo jako „Goria” a więc nasze „Góra”, o tyle pierwszy z nich jest trochę trudniejszy do odtworzenia.

Z pomocą przychodzi nam to, że już wiemy jak manipulowano i przekręcano nazwy słowiańskie, i jedną z najważniejszych metod była manipulacja literami „W” i „B”, które dowolnie ze sobą zamieniano, w zależności od tego, który rezultat lepiej zniekształcał słowiański pierwowzór.

W tym przypadku było oczywiście tak samo i w oryginalnym brzemieniu była to litera W.
Jeśli do tego zauważymy, że Turcy pierwotnie nazywali Bułgarię słowem Bılgariya (a ci w końcu powinni wiedzieć, jak to było kiedyś naprawdę, w końcu okupowali Bułgarię 400 lat) toz początkowego „BUL” powstaje słowo „WIL”, które jest najwyraźniej skrótem słowa „WIELE”.

Tak więc widzimy, że twórcy Imperium Słowian nadali temu państwu pierwotnie nazwę „Wielogoria”.


Najwyraźniej chodziło tu o podkreślenie tego, że powstało on z dobrowolnego połączenia się ze sobą wielu plemion i grup plemiennych w celu wspólnej obrony wolności.

Taka interpretacja znajduje również potwierdzenie w literaturze, a również w podaniach słowiańskich pokutują takie określenia jakichś bliżej nie sprecyzowanych państw jak np. „Biała Chorbacja” czy też „Wielka Lechia”.

Oba te określenia dotyczą tego samego, a mianowicie są nazwami tego samego tworu państwowego jakim była „Wielogoria

Oczywiście „Biała Chorbacja” powstała na bazie tego samego triku, o którym wspomniałem poprzednio. Po prostu w nazwie Wielogoria zamieniono pierwsza literę „W” na „B”, otrzymując południowosłowiańskie słowo „Bielo” - „Biała”, a słowo „Goria” zastąpiono południowosłowiańskim odpowiednikiem określenia „Góra” - „Chora”.

Określenie „Wielka Lechia” ma trochę inną genezę. 


Oczywiście słowo „Wielka” pochodzi z fałszywej interpretacji słowa „Wielo”.

Lechia” natomiast..... Ale zacznijmy jednak lepiej od początku.

Na początku 7 w.n.e. Bizancjum znalazło się w rozpaczliwie ciężkiej sytuacji militarnej. W Azji Mniejszej odnowił się konflikt z Imperium Perskim, w którym Konstantynopol raz za razem ponosił coraz to dotkliwsze porażki. Natomiast w Europie utworzył się drugi front walki z rosnącym w siłę Imperium Merowingów.

Bizancjum nie miało szansy na utrzymanie swoich terytoriów, w tej walce na dwa fronty i wystąpiła konieczność przejęcia władzy przez zdolnego i walecznego władcę o wybitnych militarnych zdolnościach.
I takiego władcę można było znaleźć tylko wśród tych, którzy najlepiej znali się na rzemiośle wojennym i tymi byli niewątpliwie potomkowie Wandalów z Kartaginy.


Kiedy upadło Imperium Wandali 

to oczywiście nie wszyscy pokonani ponieśli śmierć w walce. Większość przeżyła, w tym również ich władca. Cesarz Justynian wiedział, że zwycięstwo w bitwie nie przyniesie trwałego pokoju, w tej nowej prowincji, szczególnie że część Wandali dalej prowadziła wojnę podjazdową z najeźdźcą.


Rozwiązaniem tego problemu, było wcielenie wszystkich mężczyzn z plemienia Wandali do armii cesarstwa i deportacja ich rodzin do różnych zakątków Imperium.
Wodzowie i oficerowie otrzymali natomiast, dochodowe synekury i równie wysokie stanowiska w armii.

Wandale byli wspaniałymi żołnierzami i wkrótce zajęli znaczące pozycje w administracji Imperium.

Szczególnych zaszczytów doznała rodzina Herakliusza. Byli oni bezpośrednimi potomkami ostatniego władcy Wandali w Kartaginie, Gelimera.


Jego obowiązujące wśród „historyków” imię to oczywiście turbogermański durnowaty wymysł.

Jeśli spojrzymy na monetę z jego wizerunkiem i zapisanym imieniem, to jest to oczywiście imię na wskroś słowiańskie.

Zapisane jest starosłowiańskim alfabetem i oznacza dosłownie „SILAMIR”, a więc „Siła pokoju”, albo zgodnie z intencją „Silny pokojem”.



Potomkowie Siłomira awansowali w hierarchii imperialnej bardzo wysoko i kiedy okazało się, że tereny dawnego państwa Wandali ciągle wstrząsane są nowymi powstaniami i rozruchami, Horaklidzi stali się zwierzchnikami tej prowincji z ramienia cesarstwa i doprowadzili szybko do uciszenia zamieszek.

Imię Herakliusza jest też wskazówką co do pochodzenia tej rodziny.

Jeśli przypomnimy sobie mapę Panonii z poprzedniego odcinka, to zauważymy tam również plemię Hercuniates.



Po naszemu nazywano ich zapewne Harnasie.


To plemię należało do licznej grupy bitnych plemion góralskich, zamieszkujących tereny lasów i puszcz Europy Środkowej.


Kiedy Bizancjum znalazło się na skraju unicestwienia, nie było lepszego kandydata na nowego przywódcę w państwie, jak potomek Siłomira z rodu Horakleza (Waligóry).

Jego pochodzenie gwarantowało to, że w obronie Bizancjum stanęli najlepsi wojownicy czasów antycznych – Słowianie. Jedyni którzy byli w stanie sprostać w polu armii perskiej.

Na nowego Cesarza wyznaczył go jego ojciec, ale Horaklez nie był sam i za nim stała murem jego cała rodzina.

Jego brat, jego wuj, jak i jego brat wujeczny, otrzymali najważniejsze funkcje w państwie i wywiązali się ze swoich obowiązków doskonale, lojalnie służąc nowemu cesarzowi.


Horaklez musiał nie tylko powstrzymać Persów, ale jednocześnie musiał na wszelki sposób zapobiec połączeniu sił perskich i frankijskich.

W początkowych latach jego rządów stał już o krok od klęski, kiedy doszło do takiego sojuszu. Bizancjum uratowała przed unicestwieniem tylko zaplata gigantycznej kontrybucji.

Ta klęska była dla niego dobrą nauczką.

Herakliusz (Waligóra) zrozumiał, że jedynym sposobem wyrwania Bizancjum z tych kleszczy, będzie wywołanie powstania przeciwko Merowingom, wśród Słowian Europy Środkowej.

Wśród tych ostatnich, już od dawna rosło niezadowolenie z rządów Merowingów oraz z coraz silniejszego ograniczenia ich praw i wolności przez ten reżim i ludność z utęsknieniem wspominała czasy rządów królów wandalskich.

Brakowało tylko iskry, aby wywołać wybuch i z tego zdawał sobie doskonale sprawę władca Bizancjum, bo jako Słowianin i potomek wandalskich królów, miał zapewne doskonały wgląd w rozwój wydarzeń w ojczyźnie swoich przodków.

Dzięki własnym zdolnościom dyplomatycznym jak i zapewne bajońskim sumom na łapówki dla niezdecydowanych, udało mu się przekonać plemiona słowiańskie, od Poloponezu po wybrzeża Bałtyku i od Renu po Wołgę aby przysłali swoich przedstawicieli, do odbycia wspólnych obrad nad powołaniem sojuszu.

Jako miejsce obrad, tego pierwszego słowiańskiego sejmu, wybrano centralny punkt tego obszaru i tym była rozległa równina, którą obecnie nazywamy Krakauerebene (Równina Kraka). Ten obszar był również z tego względu tak ważny, bo jego teren zamieszkiwało plemię Lesich. Do dzisiaj, mieszkańców tego rejonu, Austriacy nazywają Lessach, co ma oznaczać „leśnych ludzi”.

Od tej nazwy wywodzą się takie nasze nazwy jak „Leszek” „Lech” i „Lach”. Tereny tego plemienia rozciągały się aż do obecnej Bawarii i dlatego znajdziemy tam taką nazwę rzeki jak np. Lech.

Członkowie tego plemienia należeli do najbardziej bitnych i najbardziej oddanych pradawnej dynastii Horaklezow.


Najprawdopodobniej gdzieś na wiosnę roku 619 na Wyżynę Kraka zaczęły ściągać zbrojne drużyny i starszyzna rożnych plemion słowiańskich z całej Europy Środkowej.

Szczególną sensację wzbudziła jazda scytyjska, w fantastycznie barwnych strojach z niesamowicie wysokimi nakryciami głowy w kształcie stożkowej czapy. Nie mniej fascynujące były też tabory i czeladź tej egzotycznej armii.

Jak wyglądał taki scytyjski rycerz możemy zobaczyć np. u Białczyńskiego


Szczególnie zdjęcie rekonstrukcji scytyjskiego księcia jest tu wielce wymowne.



Na tubylcach Scytowie wywarli piorunujące wrażenie i jeszcze 1400 lat później ich potomkowie przypominają o tym wydarzeniu na swoich festynach.



Również cesarz Herakliusz przybył osobiście na sejm, aby dopilnować taki jego przebieg, jaki zaplanował.

W rękawie miał jeszcze dodatkowego asa.

Towarzyszył mu jego brat wujeczny Nicetas.

Oczywiście i to imię to propagandowa mistyfikacja. Jego imię brzmiało po słowiańsku zapewne Niestek, a więc zdrobniała forma imienia Nestor.

W trakcie obrad, Herakliuszowi zaproponował plemionom góralskim, odnowienie dawnego Imperium Wandali oraz ustanowienia jako przywódcy, potomka ich ostatnich władców, swojego kuzyna Niestka.

Miało to zachęcić również inne plemiona, spoza tego związku, szczególnie nadwołżańskich Scytów, do włączenia się do nowego sojusz.

W ramach ogólnej euforii po tej decyzji, Scytowie nie tylko zdecydowali się na przystąpienie do sojuszu, który nazwano Samostojna, ale uznali Niestka za swojego nadrzędnego przywódcę, czego symbolicznym dopełnieniem było przywdzianie przez Niestka scytyjskiego hełmu królewskiego.

Było to kolejne epokowe wydarzenie i ludność tubylcza przypominała sobie je co roku, w formie uroczystej procesji z figurą przywódcy Sam(o)s(t)o(j)n(ej),nazywanego od momentu tej koronacji Krakiem.



Oczywiście z czasem kiedy zaczęto zwalczać pamięć o Imperium Słowian i zakłamywać związane z tym fakty, zamieniano imię Samostojnej na Samsona, a czas i Kościół Katolicki dokonały reszty i mieszkańcy Wyżyny Kraka dalej świętują swoje festyny, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, dlaczego i ku czyjej pamięci.
Najpierw stracili swoją świadomość historyczną, a później również swoją ojczystą mowę.

CDN

Wojna Wielkiej Lechii z „Frankami”

$
0
0
Wojna Wielkiej Lechii z „Frankami”

Próbując zrekonstruować historię Słowian w okresie średniowiecza nie można przejść obojętnie nad bezmiarem zbrodni, które dotknęły społeczności słowiańskie.

Zarówno Kościół Katolicki jak i Prawosławny miały w swojej historii okresy, w których dążyły do eliminacji Słowian i to nie tylko kulturowo, ale również fizycznie. Ręka w rękę szły z nimi również władze świeckie, szczególnie te krajów Europy Zachodniej.

Żaden naród w historii nie podlegał takiej bezpardonowej eksterminacji, włączając w to również Żydów, jak Słowianie.

Również terror inkwizycji nie był skierowany na zwalczanie innowierców, ale w pierwszej linii służył do eksterminacji Słowian i fizycznej likwidacji wszystkich tych, którzy ośmielili się pozostać wierni kulturze swoich przodków.

Słowianie byli mordowani, paleni na stosach, sprzedawani w niewolę, wypędzani ze swoich siedzib i na wszelkie możliwe sposoby wynarodowiani.

Odebrano im nie tylko ich mowę, tak jak to miało miejsce we wszystkich krajach Europy Zachodniej, ale przede wszystkim odebrano im pamięć ich własnych dziejów.

Współczesne pokolenia Polaków, Czechow czy Rosjan, nie mówiąc nawet o pomniejszych narodach słowiańskich, mają tylko szczątkowe pojęcie o swojej przeszłości. Co gorsza nawet te szczątkowe informacje są zafałszowane 1500 letnimi manipulacjami i oszustwami naszych wrogów.

Ta powszechna nienawiść ze strony wielkich kościołów, ale również wśród Żydów, do Słowian, ma oczywiście swoje prozaiczne uzasadnienie.

Wszyscy oni są dziećmi kultury słowiańskiej i ta świadomość, że nie przynależą do narodów wybranych, ale są tylko pobocznym prądem, bez mała odszczepieniem naszej kultury, wywołuje wśród tych kręgów uczucie nienawiści i chęć zniszczenia wszystkich, nawet najdrobniejszych dowodów tych związków.

Niestety te tendencje nie zanikają, ale nasilają się w ostatnich czasach coraz bardziej.

Również w takiej zdawałoby się ciężkiej do manipulacji dziedzinie, jaką jest genetyka, oszustwa i manipulacje stały się normą.

Z premedytacją zaprzestano publikowania informacji o haplogrupach męskich znajdowanych szczątków ludzkich, a jeśli już, to publikowane są tylko te wyniki, które odpowiadają obowiązującej propagandzie.

Od lat już zaprzestano włączania Słowian do genetycznych analiz porównawczych.

Regułą w Europie stało się porównywanie genotypu badanych szczątków z Chińczykami, szczepami Indian Ameryki Południowej albo innego Zadupistanu, ale nie dowiemy się nic o pokrewieństwie ze Słowianami.

Oczywiście te manipulacje są szyte grubymi nićmi i każdy, w miarę rozgarnięty człowiek, dostrzega to natychmiast. Niestety, na skutek medialnej manipulacji, zainteresowanie własną przeszłością jest marginalne, co powoduje, że olbrzymia większość społeczeństwa łyka te kłamstwa jak gęś kluski.

Podatność społeczeństwa polskiego na te manipulacje jest bardzo duża, bo nasze tradycje rodowe i rodzinne są w zaniku, szczególnie że narzucone nam „elity” wykorzystują posiadaną przez nie władzę do bezpardonowego zwalczania słowiańskiej świadomości.

Kto myśli, że internet zmienił coś pod tym względem na lepsze, ten myli się dramatycznie.
Wprawdzie wzrosły możliwości rozpowszechniania prawdy, dotyczącej naszych dziejów, wśród społeczeństwa, ale za to możliwości naszych wrogów wzrosły przez to stokrotnie.

To oni właśnie kontrolują internet i środki masowego przekazu i typowy Polak nie ma najmniejszych szans na to, aby dowiedzieć się coś o swojej przeszłości, bo ta potrzeba nie jest nawet w stanie się w nim obudzić, przytłoczona manipulacjami o przysłowiowych „prypeckich bagnach”.

Dziesiątki a może i setki płatnych agitatorów, często rekrutujących się spośród zawodowych „historyków”, zamulają internet propagandowym gównem, o prymitywnych Słowianach prosto z prypeckich bagien, czy też o germańskich Wikingach przynoszących do Polski kaganek cywilizacji.

Są to absolutnie chamskie kłamstwa, ale dzięki kontroli internetu i aktywnego ich rozpowszechniania przez wrogie nam korporacje, przeciętny Polak musi się naprawdę namęczyć, aby pośród tych śmieci znaleźć te informacje, które są bardziej obiektywne i zbliżone do prawdy.

Szczególnie podłe jest to, że ta banda sku...ów nie ogranicza się tylko do publikowania „swoich wiekopomnych prawd”, ale aktywnie torpeduje każdą próbę dyskusji nad innym przebiegiem naszej historii wśród zainteresowanych.

Również moja strona internetowa jest ofiarą tych manipulacji. Jest nie do przeoczenia, że przez odpowiednie linkowanie moich artykułów, algorytm Googla cenzuruje moją stronę internetową i uniemożliwia jej znalezienie przez szukających.

Mimo wszystko sytuacja nie jest beznadziejna. Zainteresowanie przeszłością powoli rośnie. W miarę tego, jak podstawowe potrzeby ludzkie zostają zaspokojone, automatycznie pojawia się potrzeba zaspokojenia również potrzeb duchowych.

Takie zasadnicze pytania jak: kim jestem?, skąd pochodzę?, jaką tradycję reprezentuję?, jakie jest moje miejsce w łańcuchu pokoleń?, coraz częściej nurtują Polaków i ta ciekawość własnego „ja”, wprawia w panikę tych, co ciągną profity z naszej dotychczasowej bierności.

To zainteresowanie „nasze elity” próbują ograniczyć, redukując je do historii ostatnich kilku pokoleń, rozdmuchując jednocześnie medialnie wydumane konflikty, i sterując ją na tematy brzegowe.

Te manipulacje nie zdadzą się jednak na wiele i presja społeczna otworzy, wcześniej lub później, bazę do zmian strukturalnych również wśród naszych „elit”.

Z czasem pojawią się coraz częściej głosy domagające się zmian paradygmatu dotyczącego naszej historii i naszych dziejów.

Nie będzie to absolutnie rezultatem wybuch patriotyzmu wśród tych zdrajców, ale będzie wynikać z prozaicznej konieczności wzrostu własnych dochodów i efektywniejszego wykorzystywania siły roboczej.

Przy niedorozwiniętych strukturach gospodarczych, prymitywna, niedoinformowana i pozbawiona własnej godności siła robocza, jest jak najbardziej pożądana.

W sytuacji rosnącego dobrobytu i ciągłej rywalizacji z grupami wyzyskiwaczy z krajów Europy Zachodniej, takie społeczeństwo nie stwarza dobrych podstaw do pomnażania zysków.

Automatycznie pojawi się konieczność wychowania kadr kierowniczych o silnym charakterze, zdrowym poczuciu własnej wartości, a nawet szczypty przekonania o własnej wyjątkowości.

Tak postępują już od stuleci elity krajów zachodnioeuropejskich wmawiając swoim społeczeństwom przekonanie o ich przynależności do „rasy Nadludzi”.

Oczywiście aż tak daleko jak oni, nie godzi się iść, ale rozpowszechnienie wśród Słowian przekonania o tym, że nie wypadliśmy krowie spod ogona, na pewno nam nie zaszkodzi.

Nie pozostaje więc nam nic innego jak stopniowo obnażać te 1500-letnie kłamstwa i prostować te informacje, które są jeszcze do wyprostowania.

I do takich należy również legenda o Kraku i smoku wawelskim.

Zatrzymaliśmy się w poprzednim odcinku na sejmie słowiańskim w roku 619 n.e. i na założeniu związku plemion słowiańskich o nazwie „Samostojna”.

W trakcie sejmu Cesarz Herakliusz przywrócił również od życia Związek Wandalski, grupujący plemiona określające się mianem „Leśnych” i powołał na jego przywódcę swojego brata wujecznego Niestka.

Grupa plemion wandalskich obejmowała te plemiona słowiańskie, które zamieszkiwały tereny górzyste Europy Środkowej. To właśnie te plemiona utworzyły później grupę plemion Lechickich.

Jak doszło do podmiany określenia Leśni przez Lechi jest wzorcowym przykładem tego, jak powstawały przekłamania historyczne i jak doszło do wytworzenia się nazw, o których genezę toczą się obecnie tak zacięte spory.


Zasadniczym powodem jest to, że w starożytności i później w średniowieczu egzystowały w Europie równolegle rożne alfabety.

Wprawdzie wszystkie one wywodziły się od alfabety prasłowiańskiego (czyli od alfabetu kultury Vinča) ale każdy z nich wyróżniał się już swoimi własnymi znakami, które wprawdzie znajdowały często odpowiedniki w innych alfabetach, ale te odpowiedniki miały już całkiem inne znaczenie.

We wczesnym średniowieczu wśród Słowian Europy Środkowej i Wschodniej rozpoczął się proces tworzenia się własnego pisma na potrzeby rozpowszechnionej tam odmiany chrześcijaństwa o nazwie Arianizm.
Ta nowa odmiana alfabetu była prekursorem cyrylicy, ale zawierała jeszcze wiele liter alfabetu etruskiego.

Zapisane w tym alfabecie starosłowiańskie teksty zostały następnie, albo całkowicie zniszczone, albo przepisane z odpowiednimi „poprawkami”, w alfabecie łacińskim, lub greckim.

Ułatwiło to niesamowicie fałszowanie przeszłych dziejów i spowodowało, że uczestnicy tamtych wydążeń otrzymali nagle nazwę czy imię, które w niczym nie odpowiadało pierwowzorowi.

Tak było też w przypadku plemienia Leśnych.

O ile dwie pierwsze litery są we wszystkich europejskich alfabetach takie same, to już w przypadku dwóch następnych można było już całkiem nieźle namieszać.

W starosłowiańskim zgłoskę „S” zapisywano znakiem „C” który w łacinie odpowiada jednak głosce „C”.

Następną literę „N” zaczęto już w tym czasie zapisywać tak, jak obecnie zapisuje się ją w cyrylicy, a więc znakiem „Н”.

Nie ma więc co się dziwić, że w późniejszych odpisach zamiast nazwy „Leśni - Lesni” pojawiła się nazwa „LECHI”, ponieważ w oryginalnym tekście właśnie takimi literami została ona zapisana.

Ten przykład nie jest niestety wyjątkiem i ilustruje nam bardzo dobrze przyczyny i metodykę takich przekłamań. W kolejnych odcinkach cyklu podam jeszcze wiele takich przykładów.

Tak więc Lechitami nazywano w rzeczywistości tych, co należeli do plemienia „Leśnych”.

Do tego plemienia, albo lepiej powieszawszy do tej grupy plemion, należeli też nasi Górale i Krakusi, a więc generalnie mieszkańcy obecnej Małopolski, oraz zapewne inne plemiona lechickie z Czech, Słowacji i terenów alpejskich.

Te plemiona stanowiły trzon Wielogorii i były zdecydowane wypędzić „Franków” ze swoich terenów raz na zawsze.

Ciekawe jednak, że o Merowingach i ich „Imperium Franków” nic nie znajdziemy w jakoby autentycznych świadectwach pisanych, dotyczących wojen Herakliusza i obrony Konstantynopola.

Znajdziemy natomiast wiele o inwazjach Awarów i walkach Słowian na Bałkanach z tym „Chanatem”.

Oczywiście mamy tu do czynienia z oczywistym przekłamaniem historii i bezczelną manipulacją.

Trzeba tu jednak jednoznacznie stwierdzić, że żadnego Awarskiego Chanatu nie było.

Prawie wszystkie informacje o Awarach dotyczą tylko i wyłącznie Imperium „Franków”.

Możliwe, że część z nich została spisana w odniesieniu do Obodrytów i innych Słowiańskich plemion z terenów obecnej Danii, ale możemy przyjąć, że dotyczy to tylko niewielkich potyczek zbrojnych.

Wynikało to z tego, że Bizantyjczycy nie robili różnicy pomiędzy „Frankami” a Obodrytami czy też Wieletami lub Lutykami. Dla nich byli to ci sami agresorzy z północnej i zachodniej Europy.

W przypadku wielkich kampanii wojennych jak np. oblężenie Konstantynopola w roku 626 n.e. agresorem było z całą pewnością Imperium Merowingów, bo tylko ono mogło dysponować tak liczną armią.

Pośredni dowód na to znajdziemy chociażby w dziele Juliusza Cezara „Commentarii de bello Gallico” w którym opisane jest oblężenie miasta Avaricum


Miasto to leżało tam gdzie znajduje się obecne Bourges, czyli dokładnie w centrum Francji, i było ważnym ośrodkiem miejskim już w czasach galijskich. Oczywiście Galowie nie byli jakimiś tam Celtami, tylko naszymi rodakami Słowianami.


To, że w późniejszych wiekach zmieniono jego nazwę nie było przypadkowe, ponieważ starano się zatrzeć ślady identyczności Imperium „Franków” z Chanatem Awarów.

Można przyjąć, chociażby z racji geograficznego położenia, że to właśnie Avaricum było centrum administracyjnym Merowingów w 5 i 6 w.n.e. i posłużyło Bizantyjczykom jako wzór miana tego imperium.

Pomysł z chanatem przyszedł później, kiedy trzeba było zafałszować prawdziwy rozwój wydarzeń tamtych czasów i zataić to, że Merowingowie nigdy nie byli katolikami i że historia katolicyzmu w Europie jest o wiele krótsza, niż to sobie życzą oficjalne władze Kościoła Katolickiego.

Tak więc prawdziwym przeciwnikiem Herakliusza i Bizancjum byli „Frankowie”. To oni sprawowali władzę zwierzchnią nad słowiańskimi plemionami Sławów (Suewów), Lombardów u Bojów (Bawarczyków).

Oczywiście tak wielkie wydarzenie, jak sejm plemion Europy Środkowej, z udziałem tak egzotycznych pobratyńców jak Scyci, nie mógł przejść niezauważony.

Ówczesny władca Merowingów ruszył z wielką armią aby rozbić spiskujących przeciwko jego władzy i pojmać lub zamordować władcę Bizancjum.

Na powracającego Herakliusza przygotowano zasadzkę.

Całe szczęście w drodze towarzyszyła mu elitarna jazda scytyjska pod dowództwem ich nowego wodza Niestka i zamachowcy zostali rozbici a Herakliuszowi udało się schronić za murami Konstantynopola.

Po tym wydarzeniu ostały się oczywiście doniesienia pisane i z nich dowiadujemy się kim był wybawiciel cesarza.

Główne źródła na jakie się będę powoływał to Chronicon Paschale(Kronika Wielkanocna) oraz Bellum Avaricum Jerzego z Pizydii.



Oba dokumenty są oczywiście średniowiecznymi manipulacjami, ale w znacznej części opartymi na jakichś nieznanych nam oryginalnych dokumentach.

Wzorem były zapewne kroniki władców Wielogorii, które po upadku państwa Starobułgarskiego wpadły w ręce Bizantyjczyków i zanim uległy zniszczeniu, posłużyły jako wzór tekstów do zmanipulowania historii opisywanego przez nas okresu historycznego.

Z kronik tych dowiadujemy się o zamachu na Herakliusza oraz wielkiej uroczystości powitania władcy Bułgarów oraz nadaniu mu najwyższych zaszczytów przez cesarza Herakliusza w roku 619 n.e.

Jest to też pierwsza wzmianka o założycielu państwa bułgarskiego na Bałkanach.

Opisany władca nazywany jest imieniem „Orhan” - „Orchan”.


Ta postać posłużyła następnie do wykreowania legendy o azjatyckich Bułgarach i o utworzeniu państwa Starobułgarskiego przez jakichś tam azjatyckich nomadów.

Oczywiście imię tego władcy to bezczelna manipulacja.

Polegała ona na zamianie liter „R” i „H” miejscami, w wyniku tego słowiańskie wcześniej imię przyjęło nie tylko egzotyczne brzmienie, ale również pojawiło się w nim słowo „Chan”, które posłużyło następnie do powstania wydumanego tytułu dla azjatyckich władców.

Jeśli wstawimy te litery prawidłowo, to otrzymamy pierwotne brzmienie tego imienia i tym było imię „Ochran”.

Oczywiście natychmiast rozpoznajemy jego słowiańskość i znaczenie.

Pochodzi ono od słowa „Ochrona” które jeszcze w wielu słowiańskich językach używane jest w znaczeniu „Obrona”.

Imię to, albo prawidłowo tytuł, oznaczało więc „Obrońca”, a właściwie „Obrońca Cesarstwa”.

Herakliusz przyznał ten tytuł razem z tytułem patrycjusza Niestkowi i jego Scytom za obronę przed zasadzką zastawioną na niego przez zbirów króla Franków Chlotara II.

Oczywiście tak jak w każdej legendzie, również i w tym przypadku, możemy znaleźć związki tłumaczące powiązanie legendy z rzeczywistymi historycznymi wydarzeniami.

Razem z uciekającym Herakliuszem wkroczyła do Konstantynopola również jazda scytyjska która go ochraniała i mieszkańcy wkrótce dowiedzieli się, że ci wojownicy pochodzą z plemienia Wołgarów i że zamieszkują stepy obecnej południowej Rosji aż po Syberię.

Na bazie tej informacji oraz późniejszych wydarzeń, o których jeszcze opowiem, nastąpiła silna identyfikacja słowiańskiej Wielogorii z Wołgarami (Bułgarami) tym bardziej, że obie nazwy wykazują przypadkowo dużą zbieżność brzmieniową i ta ostatnia wyparła tę pierwszą, tym bardziej, że pierwszy kontakt z tym nowym tworem politycznym, jakim była Wielogoria, nastąpił poprzez stacjonowanie w Konstantynopolu jazdy Wołgarów.

Kiedy Wielogoria uległa podziałowi na poszczególne dzielnice, nazwą Bułgaria zaczęto nazywać tylko ten region, który bezpośrednio graniczył z Bizancjum.

Po ucieczce Herakliusza do Konstantynopola, nacierająca armia Chlotara II napotkała na zaciekły opór, nie tylko Lechitów, ale do walki włączyła się ludność wszystkich stanów.

Walki musiały być bardzo zaciekłe, skoro w kronikach mówi się o 70000 zabitych i to tylko wśród trackich chłopów.

Takie powszechne powstanie zaskoczyło Chlotara II całkowicie, szczególnie że jego sprzymierzeńcy nie wykazywali najmniejszej ochoty do walki, i zmusiło go do rychłej ucieczki.

Na tym wojna się jednak nie skończyła i przez następny rok zwycięstwo przechylało się to na jedną, to na drugą stronę.

Chlotar II liczył na to, że Samostojna nie utrzyma długo jedności, i że partykularne interesy poszczególnych plemion zwyciężą nad ogólnym dobrem. Jego kalkulacje miały bardzo wielkie szanse na urzeczywistnienie, bo w przyszłości podziały wśród Słowian skutecznie zapobiegły powstaniu Słowiańskiego Imperium.

Tym razem było jednak inaczej. Rodzinne pokrewieństwo Herakliusza i Niestka skutecznie zapobiegło powstaniu większych sporów.

Po ponad rocznych zmaganiach i ciężkich stratach po obu stronach sytuacja dojrzała do rozejmu.

Herakliusz potrzebował pokoju w Europie, aby bez obawy ciosu w plecy wyruszyć do walki z Persami i był gotowy do ustępstw, ale nie za wszelką cenę .

Chlotar II z kolei, był pod naciskiem własnego możnowładztwa na którym spoczywały koszty tej wojny, i które było zdecydowane do jego obalenia, jeśli wojna ta będzie dalej trwała.

O tym jak przebiegały rokowania niewiele wiemy, ale wszystko wskazuje na to, że odbyły się one na przełomie lat 621 – 622 i zakończyły się dla obu stron sukcesem.

Za pokój z „Frankami” Bizancjum zapłaciło wprawdzie wysoki okup, ale ustępstwa jakie uzyskało były większe niż tego oczekiwno.

Chlotar II zobowiązał się do uznania niezależności Wielogorii i ustąpienia z Panonii i Bałkanów.

Gwarancją pokoju miało być zrzeczenie się Chlotara II z bezpośredniej władzy nad Austrazją, graniczącą z Panonią i ustanowienie władcą tej dzielnicy jego małoletniego syna Dagoberta.

Tak jak już to wielokrotnie pisałem, imię Dagobert zostało w późniejszych wiekach właśnie do takiej formy zakłamane.

W pierwotnych dokumentach używających słowiańskiego alfabetu litera „B” w tym imieniu wprawdzie występowała, ale w znaczeniu takim, jakie ma obecnie w cyrylicy, czyli litery „W”.

W rzeczywistości syn Chlotara II po przejęciu władzy w Austrazji przybrał imię „Dagawor”.

To imię jeszcze do dzisiaj w rosyjskim oznacza „porozumienie”.

Miało ono jeszcze dodatkowo symbolizować znaczenie porozumienia pokojowego między Bizancjum a „Merowingami”czytaj „Awarami”.

Herakliusz osiągnął więc ten cel o jakim marzył.

W Europie pomiędzy „Frankami” a Bizancjum pojawiło się nowe państwo Wielogoria i zabezpieczyło jego tyły.

Teraz Persowie nie mogli już liczyć na sprzymierzeńców i Bizancjum mogło poświecić wszystkie swoje materialne środki na stworzenie armii zdolnej do pokonania przeciwnika.

CDN

O Sarmatach i Kraku. Cześć 5

$
0
0
O Sarmatach i Kraku, Cześć 5

Wojna z Persją wyniszczyła Bizancjum, pozbawiając je najbardziej żyznych i produktywnych prowincji. Jego dalsza egzystencja zawisła na włosku i zależała od tego, czy cesarstwo odzyska choć część swoich pierwotnych ziem.

Zarówno Herakliusz jak i władze kościelne zdawały sobie sprawę z tego, że można tego dokonać tylko na drodze zbrojnej. Kościół Wschodni był gotowy do najcięższych wyrzeczeń, bo chodziło tu również o jego dalszą egzystencję. Tak więc nowa wojna była nieunikniona.

Zasadniczym problemem było jednak to, że ludność Konstantynopola nie nadawała się do służby wojskowej. Wprawdzie Bizantyjczycy byli zawsze gotowi do rozpętania burd z powodu wyścigów rydwanów i wykazywali się wielkim bohaterstwem w walce dziesięciu na jednego staruszka, ale jak zobaczyli Persa, to zwiewali z pola bitwy tak, że aż się za nimi kurzyło.

Pierwsze lata rządów Herakliusza dowiodły, że z taką armią nie ma on żadnej szansy na zwycięstwo. Dlatego pokój z Chlotarem II był dla niego tak bardzo ważny, bo pozwalał mu sięgnąć po najlepszych wojowników tamtych czasów, swoich rodaków Słowian.

Po osiągnięciu porozumienia z „Awarami” Wielogoria nie była już więcej zagrożona i jej rycerstwo mogło się zaciągnąć pod sztandary Bizancjum.

Tak na marginesie, to imię władcy „Franków” (Awarów) zostało przez twórców mitologicznej historii Europy dostosowana do pożądanej na zachodzie narracji.

Swoim zwyczajem nie wymyślali oni całkiem czegoś nowego, tylko tak zmieniali słowiańskie imię, aby jego brzmienie przybrało taką formę, którą można już było podciągnąć pod niemiecki albo francuski język.

W tym przypadku była to dodatkowo wstawiona litera „H”, oraz fałszywe odczytanie pierwszej litery imienia tego króla.

Oczywiście zapisana on była pierwotnie w alfabecie starosłowiańskim, miała więc znaczenie naszego „S”.

Tak więc imię „CHLOTAR”, to nic innego jak słowiańskie „SLOTAR”, a więc po naszemu „ZŁOTY”. Do dzisiaj u naszych południowych pobratyńców, to imię jest bardzo popularne w formie „Zlatan” albo „Zlatko”.

Na wiosnę roku 622 blisko 30000 armia Herakliusza przeprawiła się do Azji Mniejszej i śladami ich wielkiego słowiańskiego rodaka, Aleksandra Wielkiego, ruszyła w kierunku Persji.


Ta symbolika nie była przypadkowa, bo ludzie tamtych czasów pamiętali jeszcze to, kim był Aleksander i jakie znaczenie miała w historii jego osoba i jego słowiańskich wojów.

Herakliusz nawiązywał bezpośrednio do tych zwycięstw, co okazało się też naprawdę prorocze, bo jego wyprawa i zwycięstwa należały do największych osiągnięć słowiańskiego oręża w historii.

Trzon jego armii stanowiła ciężka jazda scytyjska oraz piechota złożona z lechickich wojów.

Pierwsze lata kampanii toczyły się ze zmiennym szczęściem i Słowianie musieli się najpierw nauczyć tego, jak walczyć skutecznie z Persami.

Okazało się, że armia perska przewyższa Słowian jakością swojego uzbrojenia i tylko męstwo wojów zapobiegło klęsce wyprawy.

W wyniku tych doświadczeń oraz na skutek poczynionych łupów, stopniowo zmieniało się też uzbrojenie armii Herakliusza.

Słowianie zaczęli stosować perski pancerz łuskowy, zwiększając przez to zdolności bojowe jazdy, a piechota uzbrajała się w perskie pancerze razem z ich charakterystycznymi hełmami.

Nie było to tylko czyste naśladownictwo, ale polegało ono na połączeniu najlepszych cech broni perskiej i europejskiej jak np. pancerza łuskowego z kolczugą.

W tym miejscu należy nadmienić ciekawostkę, nad którą głowiły się w Polsce już całe pokolenia historyków.

Taką mianowicie, jakie związki miała piastowska Polska z Persją?

To że te związki istniały, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Świadczy o tym chociażby samo przekonanie polskiej szlachty o ich irańskich korzeniach.

Szlachta polska wierzyła, że ich przodkami było mityczne plemię irańskich (perskich) Sarmatów.

Ta wiara nie była bezpodstawna.

Już dawno zauważono, że niektóre szlacheckie herby wykazują duże podobieństwo do irańskich tamg. Również popularność zbroi łuskowych wśród Słowian, oraz ich podobieństwo do pancerzy perskich była trudna do wyjaśnienia.

Jednak największą zagadką było to, skąd wśród Polaków i Rusinów pojawiły się hełmy perskie zwane u nas szyszakami.

Na terenie Polski znaleziono kilka takich hełmów wykonanych bardzo kunsztownie, ze złoceniami, co implikuje ich reprezentacyjny charakter.


Wszystko to wskazuje na perskie powiązania i szlachta tłumaczyła sobie to, tworząc sarmacki mit swojego pochodzenia.

Ten mit ma swoje realne podstawy, ale nie takie jakie wyobrażali sobie nasi przodkowie.

Aby ten mit zdemaskować, wystarczy zastanowić się nad tym, co oznacza tak naprawdę słowo „Sarmata”.

Słowo Sarmata powstało w czasach wyprawy Herakliusza na Persów, kiedy to łacina była jeszcze językiem urzędowym w Bizancjum i oczywiście w bizantyjskiej armii.

Słowianie z Europy Środkowej, w tym i z terenów polskich, służący w armii bizantyjskiej, zaczęli używać dla określenia „wojownik”, tłumaczenia tego określenia z języka słowiańskiego na łacinę.

A po słowiańsku (po polsku) mówi się na wojowników „Zbrojni

Broń po łacinie to „ARMA”.

Wyrazowi „ARMA” dodano po prostu przedrostek „Z” jak w słowiańskim, który z czasem zastąpiono, z powodu łatwiejszej wymowy, głoską „S”, oraz dodatkowo końcówkę „ta” lub „ci”, zgodnie z typowym schematem tworzenia określeń w języku słowiańskim.

Na skutek tego powstały określenia „S(Z)armata” (Sarmaci) jako określenie zbrojnych, a więc tych słowiańskich wojowników, którzy brali udział w walkach po stronie Bizancjum w Persji.

Wojownicy ci wrócili do ojczyzny nie tylko z przebogatymi łupami, ale przynieśli ze sobą również odmienne odzienie, a być może i zmieniony przez kontakt z Persami sposób widzenia świata.

Ci wojownicy byli też związani wspólną walka o przeżycie i utworzyli zamkniętą kastę w obrębie społeczności słowiańskiej. Wprawdzie dalej byli w większości Leśnymi (Lechitami według późniejszego nazewnictwa), ale należeli do nich również współtowarzysze broni, innego plemiennego pochodzenia, w tym z całą pewnością Wołgarzy jak i Syryjczycy, a może i nawet sami Persowie, którzy przeszli na stronę Herakliusza.
Ich autorytet w obrębie słowiańskich społeczności był tak wielki, że określenie „Sarmata” stawiało ich na szczytowej pozycji w hierarchii społecznej.

Z czasem określenie Sarmata zaczęto używać rzadziej, zastępując je wyrazem Szlachta który to jest tylko skrótem określenia (Z Lechii).

Utworzyli oni następnie elitę państwową Wielogorii i to oni właśnie przenieśli na słowiański grunt militarne osiągnięcia techniki perskiej, łącznie z szyszakiem czy używaniem zbroi łuskowej.

Ten typ uzbrojenia okazał się tak skuteczny i praktyczny, że przetrwał u nas, w mniej lub bardziej zmodyfikowanej formie, aż do 18 wieku.

Oczywiście przez „polskich” historyków rozpowszechnianie są bzdury na ten temat, aby ukryć to, że słowiańskie armie pokonały Persów a następnie powstrzymały Arabów w próbach podboju Europy.

Tak więc wszystkie powiązania z Persją i wpływ kultur Bliskiego Wschodu, zaznaczające się we wczesnym średniowieczu, wynikały tylko i wyłącznie z tego, że liczne rzesze słowiańskich wojowników przebywały na terenach Bliskiego Wschodu i w trakcie wieloletnich kampanii wojennych Herakliusza, nauczyły się cenić osiągnięcia sztuki i techniki perskiej i przeniosły je następnie do swojej ojczyzny w Europie Środkowej, aby poprzez powielanie tych wzorów, utrwalić je również u nas.

Kampania Herakliusza okazała się jednak bardzo trudnym przedsięwzięciem.
Persowie dysponowali znacznie większą siłą gospodarczą i zdecydowanie większymi zasobami ludzkimi.

Po początkowych sukcesach ofensywa Herakliusza utknęła w miejscu.

Na to czekał właśnie król „Franków” Złotar II.

Prawie cała armia Bizantyjska była na wschodzie i w Konstantynopolu pozostała tylko niewielka załoga, absolutnie niezdolna do obrony miasta przed napaścią.

Złotar II dostrzegł w tym swoją szansę na ostateczne zwycięstwo nad Bizancjum.

Bez żadnych skrupułów złamał porozumienie z Herakliuszem i wezwał swoich wasali do wysłania wojów na nową wojnę z Bizancjum.

Całe szczęście dla Herakliusza takie informacje rozchodzą się lotem błyskawicy, a zebranie armii przez Chlotara II postępowało opornie. Zanim armia ta podeszła pod mury Konstantynopola upłynęły miesiące i to dało Herakliuszowi czas na wypracowanie strategii obronnej.

Powrót jego armii do Konstantynopola nie wchodził w grę, bo po pierwsze trwało by to za długo, a po drugie wszystkie jego terytorialne zdobycze zostałyby zniweczone.

W tej sytuacji zachował się on jak prawdziwy hazardzista, stawiając wszystko na jedną kartę.
Herakliusz zwrócił się z prośbą do sojuszniczych Scytów o wysłanie jazdy scytyjskiej, którą mieli jeszcze w rezerwie, do Konstantynopola.

Wołgarzy okazali się absolutnie lojalnymi sprzymierzeńcami i zanim forpoczta Chlotara II dotarła do Konstantynopola już czekała na nich 12000 scytyjska armia.

Wprawdzie była to jazda, a więc absolutnie nie wyszkolona do walki w oblężeniu, ale byli to doskonali łucznicy, zdolni zadać wrogowi straszliwe straty przy każdej probie szturmu na mury miasta.

Zadziwiające jest to, że na średniowiecznych miniaturach, przedstawiających obronę Konstantynopola, widzimy że obrońcy posługiwali się łukami kompozytowymi, takimi jakimi posługiwali się Scyci, a nie maszynami miotającymi pociski, jak to było przyjęte w armii rzymskiej.

Świadczy to o tym, że pewne, przekazywane z pokolenia na pokolenie wspomnienia i legendy jeszcze w tym czasie funkcjonowały i dopiero później propaganda kościelna doprowadziła do zafałszowania tego wątku historycznego.

O powodzeniu obrony miasta zadecydowali nie tylko scytyjscy obrońcy, ale przede wszystkim rozwaga i mądrość dowództwa.

W kronikach bizantyjskich za obronę miasta odpowiedzialny był patrycjusz o imieniu „Bonos”

Jak przebiegała ta obrona, oraz pozostałe informacje o obowiązującym wśród historyków przebiegu wydarzeń tej wojny, można sobie doczytać np. w Wikipedii. Oczywiście najlepiej nie w polskiej, bo ta to jak zwykle pranie mózgów.


My zajmiemy się tylko tymi aspektami tego wydarzenia, które zafałszowali historycy i które potwierdzają moją wersję wydarzeń.

Zacznijmy więc od dowódcy obrony Konstantynopola Bonusa.

Kim była tak naprawdę ta postać.

Oczywiście obowiązująca wersja jego pochodzenia prowadzi nas całkowicie na manowce.

Proponuję aby każdy z czytelników spróbował postawić się na miejscu Herakliusza i zastanowił się, co zrobiłby w jego sytuacji.

Oczywiste jest to, że tak ważne zadanie, jak obrona stolicy cesarstwa, musi pozostać w rekach osoby absolutnie lojalnej wobec władcy, szczególnie jeśli ten przebywa daleko od miejsca wydążeń i nie ma żadnych możliwości, aby wpłynąć na ich przebieg.

Taka sytuacja jest pokusą dla każdego, aby przejąc władzę lub zdradzić cesarza w zamian za korzyści materialne.

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Herakliusz nie był cesarzem powszechnie akceptowanym w Konstantynopolu. Zarówno władze kościelne jak i ludność miasta zarzucały mu to, że nie zerwał całkowicie z religią ariańską i że dalej stosował się do tradycji słowiańskich.

Już przed jego koronacją kościół bizantyjski zażądał od niego specjalnej przysięgi wierności, oraz poddania się zwyczajom bizantyjskim. Jeśli chodzi o odżegnanie się od religii przodków, to Herakliusz nie miał z tym dużo problemów, ponieważ tak naprawdę planował i tak czystki wśród duchowieństwa wschodniego kościoła i jego przebudowę w kierunku zasad religii ariańskiej.

Wojna z Persją dala mu ku temu dogodny pretekst i pod tym pozorem mógł uwłaszczyć skarby kościelne i zmusić duchowieństwo do odżegnania się od życia w przepychu i rozpuście.

Jeśli chodzi o jego życie prywatne, to tu pozostał bezkompromisowy i elity bizantyjskie musiały zaakceptować to, że oprócz żony wywodzącej się z wyższych sfer Konstantynopola, zaraz po koronacji pojął za żonę kobietę z własnego plemienia o imieniu Maryna.

Wprawdzie późniejsi dziejopisarze próbowali przedstawić to jako występek i zarzucali mu to, że ożenił się z bliską kuzynką, ale uważam to tylko za propagandę. Po prostu kościołowi wschodniemu nie pasowało to, że w trakcie rządów Herakliusza arianizm mógł się rozprzestrzenić nie tylko wśród Słowian, ale ogarnął również masy ludności na całym Bliskim Wschodzie.

Tak więc widzimy, że sprawa wyboru dowódcy obrony Konstantynopola decydowała o przetrwaniu władzy Herakliusza.

Z przebiegu wcześniejszych wydarzeń, wiemy że Herakliusz opierał się przede wszystkim na własnej rodzinie i tym razem nie mogło więc być inaczej.

Ponieważ jego własny syn był jeszcze za młody, a jego brat zaangażowany w Syrii, Niestek natomiast (jego wujeczny brat) zabezpieczał europejski front walki, musiał to być inny członek jego rodziny.

Jedynym który wchodził w grę, był najstarszy żyjący członek jego rodziny, czyli brat jego ojca, a jednocześnie ojciec Niestka.

Jako najstarszemu przysługiwał mu tytuł Nestora rodu (Najstary).


To tłumaczy też, dlaczego jego syna nazywano Niestkiem, bo była to zdrobniała forma imienia Nestor.

Zapewne sam Herakliusz zwracał się do niego tak, jak i my zwracamy się do brata własnego ojca, czyli „wuj”.

I tak też zostało to zapisane w kronikach Wielogorii.

Tylko że stosowanym tam alfabetem była cyrylica, a może nawet jej poprzedniczka, czyli alfabet starosłowiański (etruski), ale już z niektórymi zmienionymi literami.

Możemy więc przyjąć, że zapis ten wyglądał tak Вóи (WUJ).

Pierwsza litera „W” zapisana była jak w cyrylicy, a więc jako „B”.

Druga litera zapisana była tak jak obecnie w polskim U-zamknięte.

Natomiast ostatnia, jako „I” w cyrylicy a więc „и
Tą ostatnią, przy przepisywaniu kronik, skryba potraktował jako odwrócone łacińskie „N” i tak też zapisał.
W efekcie słowo „WUJ” przybrało w kronikach bizantyjskich formę „BON” do której rzymskim zwyczajem dodano po prostu końcówkę „US”.

Tak więc „Bonus” to nikt inny jak wuj Herakliusza.

Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

$
0
0
Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

Zarówno bohaterscy obrońcy, ani doskonale dowództwo nie zdało by się na nic gdyby nie to, że w tym dziejowym momencie obrońcy znaleźli nowe zastosowanie dla pradawnego słowiańskiego wynalazku.

To rewolucyjne zastosowanie zawdzięczali zapewne Scytom (Wołgarom)

Do szturmu na Konstantynopol Awarowie (Frankowie) użyli maszyny oblężnicze, w tym również ruchome wieże oblężnicze, o czym dowiadujemy się z Kroniki Wielkanocnej.


W kronice tej opisane jest również to, jak udało się obrońcom odeprzeć ten atak.

Ten sukces przypisano jakiemuś marynarzowi z floty bizantyjskiej, któremu udało się podpalić wieże Franków.

Co do tego, że zostały one spalone to nie może być wątpliwości, ponieważ inaczej miasto zostałoby zdobyte. Dalsza część relacji jest jednak wymyślona.

Fałszując kroniki Wielogorii, mnisi i średniowieczni dziejopisarze mieli w pamięci to, że najpotężniejszą bronią Bizantyjczyków był tzw. „Ogień Grecki”, czyli specjalna mieszanka palnych substancji, którą przy pomocy jakiegoś urządzenia wyrzucano lub wytryskiwano w kierunku wroga, podpalając jego łodzie, wieże oblężnicze a nawet atakujące szeregi wojska.

W większości stosowano go w trakcie bitew morskich, gdzie okazał się wyjątkowo skuteczny.

Jego wynalezienie oraz czas pierwszego użycia przyjmuje się na rok pierwszego oblężenia Konstantynopola przez Arabów.

Ta data jest jednak fałszywa ponieważ istnieją zapiski sprzed tego okresu, potwierdzające istnienie Ognia Greckiego.

Kiedy więc i przez kogo została ta broń wynaleziona.

Wszystko wskazuje na to, że miało to miejsce właśnie w trakcie oblężenia Konstantynopola przez Franków.

Nie jest wprawdzie wykluczone, że jakiś konstantynopolski geniusz wydumał sobie na poczekaniu ten wynalazek. W historii o wiele częściej było jednak tak, że odkrycia i wynalazki były najczęściej zapożyczeniami od innych kultur i ludów. Jest to potwierdzone tysiącami przykładów, a więc i w przypadku „Ognia Greckiego” musiało to mieć podobny przebieg.

W tym okresie Cesarstwo Bizantyjskie miało największe kontakty, choć niezbyt przyjazne, z Persami, ale tam tego typu broń była nieznana.

W trakcie oblężenia Konstantynopola doszło jednak do ścisłych i długotrwałych kontaktów ze Scytami z plemienia Wołgarów.

To plemię znikło z czasem ze sceny historycznej. Można przyjąć, że integracja z Wielogorią a nawet z Cesarstwem Bizantyjskim okazała się dla Wołgarów o wiele bardziej atrakcyjna, niż utrzymywanie swojego własnego państwa na obrzeżach cywilizacji.

Ponieważ w tych nowych ojczyznach Wołgarzy przejęli uprzywilejowane szczeble władzy, to z czasem całkowicie zintegrowali się ze społecznościami Słowian Europy Środkowej.

Tak duży odpływ krwi spowodował jednak to, że ich niepodzielna władza nad stepami Europy i Azji dobiegła końca.

Z czasem na arenę wkroczyły inne ludy pochodzenia azjatyckiego i przejęły od Scytów ich wszystkie kulturalne i technologiczne osiągnięcia, poprzez wchłoniecie tych resztek tego plemienia, które zostały jeszcze na ojczystej ziemi .

Ich bezpośredni następcy czyli Imperium Mongolskie stosowało scytyjskie techniki walki i do takich należało również użycie ognia i gazów trujących, dla siania popłochu w szeregach przeciwnika.


Możemy więc być tego pewni, że kiedy jazda scytyjska wkroczyła do Konstantynopola, to wraz z nią znaleźli się też wśród niej specjaliści od użycia ognia, jako skutecznej broni w walce.

Bonus (Nestor) dostrzegł w tym szansę na skuteczne odparcie oblężenia i rozkazał ustawić na murach obronnych scytyjskie miotacze ognia, oraz wyposażył w nie swoją flotę.

Jak działał „Ogień Grecki” i z czego składała się ta zapalająca mieszanka, jest do dzisiaj tajemnicą, ale co ciekawe wskazówki na to znajdziemy u naszych dziejopisarzy Wincentego Kadłubka i Jana Długosza.

Moim zdaniem legenda o Kraku i Smoku Wawelskim jest tak naprawdę zainspirowana faktem oblężenia Konstantynopola przez Franków i ich króla Złotara II.

Jan Długosz bardzo szczegółowo opisuje skład mieszanki zapalającej

Smok został więc zabity przez samego Kraka, któremu wdzięczni mieszkańcy nadali tytuł „oswobodziciela ojczyzny”,


gdy to stało się bardziej uciążliwe dla księcia, rozkazał ścierwa rzucane smokowi wypełniać siarką, próchnem, woskiem, żywicą i smołą, zażec ogniem i tak rzucić bestii, która ze zwykłą jej żarłocznością pochłonąwszy je, od żaru i płomieni trawiących jej wnętrze od razu padła i zginęła.”

Co więcej podaje też wskazówki jak tę mieszankę zamieniono w niebezpieczną broń.

Tajemnica ukrywa się w użyciu skór zwierzęcych.

Oczywiście nie tak jak opisuje to Długosz, ale w postaci miecha do wytwarzania powietrza pod ciśnieniem w worku ze skóry koźlej lub owczej.

W zasadzie odpowiada to dokładnie budowie instrumentu muzycznego, bardzo popularnego na terenach słowiańskich, zwanego dudami lub gajdą.

Opis tego instrumentu znajdziemy np. w „polskiej” wikipedii, z tym że nie obyło się tam bez durnej propagandy i bezczelnych kłamstw, sugerującej jakoby instrument ten przywędrował do nas z wiadomego „centrum wszystkiego”.


Trzeba to jednoznacznie stwierdzić, że jest właśnie odwrotnie i tam gdzie ten instrument występuje, tam występuje obecnie, albo dominowała w przeszłości kultura słowiańska. Jest to chyba najlepszy wskaźnik zasięgu wędrówek Słowian, jak i zasięgu terenów podbitych przez nich w przeszłości.

W opisie tego instrumentu zauważymy, że miech tłoczący powietrze do skórzanego wora, nazywany jest dymką.

Ta nazwa jest wielce wymowna i jest jednocześnie wskazówką, jak doszło do powstania tego instrumentu i gdzie szukać jego pierwowzoru.

Otóż najwyraźniej pierwotnie używano tę konstrukcję, do wytwarzania ciągu powietrza w piecach hutniczych do produkcji miedzi i żelaza.


Umożliwiało to osiągniecie wyższych temperatur w piecu hutniczym, szczególnie jeśli do strumienia powietrza wtłaczanego do pieca dodawano dodatkowe palne substancje.
Jakie to były substancje podaje nam receptura Długosza.
Był to więc pył z węgla drzewnego, ciekła smoła, żywica lub wosk pszczeli. Ten ostatni trafił na tę listę tylko dlatego , bo rzeczywiście stosowany był w metalurgii do produkcji wyrobów z brązu na wosk tracony.

Scytowie wykorzystali to urządzenie jako miotacz ognia, uzupełniając mieszankę pyłem siarkowym, przez co oprócz ognia, miotacz ten spełniał funkcję generatora trujących gazów.

Bonus (Wuj Herakleza) dostrzegł przydatność tej broni w walce na morzu i w oblężeniu.

Kronika Wielkanocna potwierdza to, podając przykład obrony przed wieżami oblężniczymi jak i przykład całkowitego zniszczenia floty słowiańskiej. Wzmianka o ogniu w Kronice Wielkanocnej interpretowana była przez historyków, jako opis podstępu wojennego, w celu wciągnięcia floty słowiańskiej w pułapkę i jej kompletnego zniszczenia.

Jako główną przyczynę klęski słowiańskich sojuszników Franków podaje się oczywiście to, że Słowianie byli kompletnie zapóźnieni w rozwoju i nie potrafili niczego innego budować jak tylko prymitywne dłubanki

Na potwierdzenie tych swoich bzdurnych wymysłów ta banda propagandzistów i słowianożercow podpiera się nazwą statków słowiańskich, które w Kronice Wielkanocnej nazywane są terminem Monoxylon.

Jak można było wpaść na tak bzdurny pomysł, że w tym określeniu chodzi o łodzie wydłubane z jednego pnia drzewa, to po prostu nie mieści się w głowie.
Jedynym wytłumaczeniem jest wprost atawistyczna nienawiść do Słowian i ich kultury oraz kompletne zaślepienie na znane wszystkim archeologiczne fakty.

Oczywiście nie trzeba nikogo przekonywać do tego, że historycy (szczegolnie ci polscy) to kapuściane głąby i bezmózgowce, ale w tym przypadku głupota nie może być ich usprawiedliwieniem.
Z całą premedytacją ta banda gnojków wprowadza słowiańskie społeczeństwa w błąd, propagując absolutnie fałszywą interpretacje nazwy Monoxylon.

Słowo monoxylon ma taki sam schemat budowy jak np. słowo monokultura w rolnictwie, które to oznacza, że na polu uprawiany jest tylkoi wyłącznie jeden rodzaj rośliny użytkowej.

I w takim samym znaczeniu słowo monoxylon zostało też użyte w stosunku do słowiańskich okrętów morskich.

Monoxylon oznaczało więc, że do ich budowy wykorzystano tylko i wyłącznie drewno.

W tym wyrazie nie ma absolutnie żadnego odniesienia do jakichś tam dłubanek.

Jest to już od wieków znana prawda, że słowiańskie statki budowano bez użycia metalowych gwoździ, łącząc poszczególne części ich konstrukcji drewnianymi kołkami.

Historycy zachodni traktują tak zbudowane łodzie jako jednoznaczny dowód ich słowiańskości.


Oczywiście tak zwani „polscy historycy” negują całkowicie istnienie słowiańskiej tradycji sztuki szkutniczej i trzeba sięgnąć do niemieckich źródeł aby przekonać się, że na zachodzie jest to w pełni akceptowane.

Ta technika budowy zachowała się aż do późnego średniowiecza na terenach południowego Bałtyku, choć tak zbudowane wraki łodzi spotyka się również w Europie Zachodniej.

Jedynym wytłumaczeniem tych znalezisk jest to, że floty słowiańskie z rejonu Bałtyku zapuszczały się w swoich wyprawach daleko na zachód i zapewne nie raz i dwa wygrywały i niszczyły niby to technologicznie lepsze floty państw zachodnich.



Oczywiście te sukcesy wynikały z tego, że słowiańska sztuka szkutnicza stała na o wiele wyższym poziomie niż to co budowano na zachodzie.

Użycie żelaznych gwoździ do budowy poszycia statków nie było żadnym postępem technologicznym, a odwrotnie, było związane z prymitywnym naśladownictwem oraz wytwarzaniem wyrobów wprawdzie o miernej jakości, ale za to tańszych w produkcji.

Słowiańskie szkutnictwo dlatego nie używało gwoździ metalowych, bo ich nie znało, czy też nie potrafiło wytwarzać w dostatecznej ilości, tylko dlatego, bo takie połączenie klepek poszycia czy też innych elementów konstrukcyjnych łodzi było mechanicznie gorsze od drewnianych kołków, oraz o wiele mniej trwałe.

Słowiańska technologia produkcji statków oparta była na tysiącletnich tradycjach i na technikach które wymagały planowania nie w kategoriach lat, ale pokoleń.

Do dzisiaj zachowały się ślady takiego sposobu produkcji i jej planowania w perspektywie dziesięcioleci, w postaci tak zwanego Krzywego Lasu na Pomorzu.


Te sosny nie urosły tam tak przez przypadek, tylko dlatego, że obcinając czubek drzewa szkutnik chciał doprowadzić do takiego wzrostu drzewa aby w naturalny sposób powstało drewno w kształcie wręgi statku.

Tak wytworzone wręgi przewyższały swoją odpornością wszystko to co potrafili zbudować najlepsi rzemieślnicy Rzymu, Grecji czy tez krajów zachodnich.

Również przy produkcji klepek poszycia, technologia słowiańska różniła się zdecydowanie od tej „cywilizowanej”.

Słowianie produkowali klepki do łodzi nie z ciętych desek, ale poprzez rozłupywanie pni.

Tak otrzymane klepki poszycia przewyższały jakościową wszystko to co były w stanie wytworzyć starożytne czy tez zachodnie technologie.

Słowianie nie używali metalowych gwoździ, bo stanowiły one najsłabsze ogniwo w tak skomplikowanym produkcie jakim są łodzie morskie.

Już po kilku latach kontaktu ze słoną wodą gwoździe takie przerdzewiały i łódź rozpadała się po prostu z byle powodu.

Nie bez znaczenia było też przywiązanie do tradycji wśród Słowian. A te tradycje sięgały czasów kiedy ludzkość faktycznie nie znała jeszcze metalu i jedynym sposobem budowy większych lodzi było wiązanie klepek poszycia sznurami tak, jak to czynili np. starożytni Egipcjanie lub też stosowanie kołków drewnianych tak jak to wymyślili Słowianie .

Ich czajki siały już postrach 2000 lat wcześniej, w trakcie najazdu ludów Morza na Egipt.


Tak więc ten idiotyczny wymysł, że słowiańscy sojusznicy Franków wybrali się na wojnę z bizantyjską flotą z jakimiś dłubankami, na to mogli wpaść tylko tacy idioci jak „nasi” historycy.

Klęska floty słowiańskiej nie była spowodowana jej technicznym zacofaniem, tylko tym, że Bizantyjczycy użyli w tej bitwie wynalazek scytyjski w formie miotacza ognia i spalili statki sojuszników Złotara II zanim te były w stanie przejść do abordażu bizantyjskiej floty.

Był to więc pierwszy przypadek użycia Ognia Greckiego (Scytyjskiego) przez flotę bizantyjską, który uratował w decydującym momencie egzystencję cesarstwa.

I tu przechodzimy do wątku smoka w legendzie o Kraku.

Oczywiście smok w tej legendzie jest zmitologizowaną alegorią prawdziwych zdarzeń historycznych.

W decydującej o losach Konstantynopola bitwie morskiej stanęły naprzeciw siebie galery bizantyjskie i czajki Słowian z Pomorza Bałtyckiego.

Tak jak to opisałem były to łodzie technicznie doskonałe, a do tego tak symetrycznie skonstruowane, że dziób i rufa statku były identyczne, co dawało mi zdecydowaną przewagę w manewrowości łodzi.

Twórcy tych statków zadbali nie tylko o ich morską dzielność, ale również o ich estetykę i piękno, przyozdabiając je kunsztownymi zdobieniami.

Ponieważ były to okręty wojenne, to zdobienia te musiały oczywiście przybrać taką formę, aby zastraszyć przeciwników i wywołać trwogę wśród wrogów.

W przeciwieństwie do wcześniejszego zdobienia dziobu i rufy wizerunkiem ptasich dziobów (stad w języku polskim taka właśnie nazwa na te część konstrukcji statku) we wczesnym średniowieczu zaczęto stosować wizerunki mitologicznych istot.

Jak taki statek wyglądał możemy się przekonać na jednym z najcenniejszych zabytków w naszym kraju, a mianowicie taki wizerunek słowiańskiej lodzi widzimy na drzwiach wejściowych do katedry gnieźnieńskiej.


Widzimy tam łódź o typowych cechach słowiańskiej czajki, ale przyozdobioną na dziobie i rufie identycznymi wizerunkami smoczych głów.

I zapewne takimi samymi smoczymi głowami przyozdobione były również okręty floty Złotara II.

Przeciwko takiej smoczej flocie ruszyły bizantyjskie okręty wyposażone w scytyjskie miotacze ognia. Słowiańskie łodzie wykonane kompletnie z drewna nie miały żadnych szans w tym starciu i flota słowiańskich sojuszników Franków została spalona.

Było to równoznaczne z porzuceniem wszelkich nadziei na zwycięstwo w tej wojnie.

Dla zachowania twarzy władca Franków kazał rozgłosić, że wycofuje swoje wojska tylko na skutek kłopotów aprowizacyjnych, ale niewiele to mu pomogło i wszyscy wiedzieli, łącznie z jego własnymi poddanymi, że poniósł sromotną klęskę.

Była to też jego klęska osobista, z którą nie zdołał się pogodzić i wkrótce zmarł.

Po latach kiedy słowiańscy zbrojni (Sarmaci) powrócili na swoją ojcowiznę, to z nimi przywędrowały również do Małopolski opowieści o Herakliuszu, Kraku, smoczych okrętach i pokonaniu Franków przy pomocy ognia, skór owczych i siarki.

Kiedy Długosz spisywał swoją kronikę, te realne wydarzenia uległy już całkowitej mitologizacji, a Polacy zapomnieli już o tym, jakie były prawdziwe przyczyny powstania tego mitu.

Tak samo stało się z dalszymi wydarzeniami historycznymi i dlatego w kolejnych odcinkach spróbuję odszyfrować te mity i podania i przełożyć je na realny język historii.

CDN.

Zwróćmy honor Kadłubkowi. Cześć 7

$
0
0


Zwróćmy honor Kadłubkowi. Cześć 7

Nasz dziejopisarz Wincenty Kadłubek zostawił nam jeden z najstarszych zachowanych opisów dziejów Polski sięgający aż do legendarnych czasów pierwszych twórców słowiańskiej państwowości.

O to, czy można by nazwać ich Polakami, o to można by spierać się w nieskończoność. Najprawdopodobniej to pytanie jest fałszywie postawione, ponieważ 1500 lat temu Słowiańszczyzna przeżyła okres integracji i ujednolicenia zarówno w dziedzinie języka, jak i obyczajów, czy też religii. Słowianie tamtych czasów są w takim samym stopniu Polakami, Rosjanami, Czechami czy też Serbami.
W istocie jedność Słowian bazuje na bardzo silnych wspólnych fundamentach, niestety po części już zniszczonych przez wrogie nam moce.

Było to rezultatem tego, że plemiona słowiańskie w Europie, utworzyły na początku średniowiecza, dwa wielkie organizmy państwowe.

Jednym było państwo Merowingów na zachodzie Europy, z centrum administracyjnym w Avaris, w środkowej Francji, a drugim państwo, które historycy nie chcą uznać za realne, a które ukryto pod rożnymi nazwami, aby tym bardziej namieszać ludziom w głowach.

W Polsce to państwo jest najbardziej popularne pod nazwą Wielkiej Lechii, ale istnieją również inne nazwy jak Biała Chorbacja, czy też Państwo Starobułgarskie albo Chanat Bułgarski.

Szczególnie historycy niemieccy, ale niestety również i „polscy” starają się nam wmówić, że w pierwszej połowie 7 wieku n.e. tereny Europy centralnej to była kompletna dzicz, którą właśnie zasiedliły przybyłe z bagien prypeckich hordy barbarzyńskich Słowian.

Ale dziwnym trafem, mimo że udało im się zasiedlić w 5 minut cała środkową Europe, bez śladu oporu ze strony istniejących jakoby silnych ośrodków państwowych, to mimo to te hordy Słowian nie potrafiły stanowić same o sobie, ale cały czas były pod panowaniem jakichś enigmatycznych azjatyckich Awarów lub Bułgarów.

Poza tym te słowiańskie hordy „podludzi”, jako niezdolne do żadnych cywilizacyjnych osiągnięć, stanowiły tylko obiekt handlu niewolnikami, bo tylko do takiej roli się nadawały. Taki to właśnie obraz próbują nam wmówić „polscy historycy” opłacani z naszych podatków.

Niemcy idą w tym kierunku szczególnie daleko, wspierani oczywiście również przez „naszych” naukowych Judaszy i publikują np. takie śmieszne mapki jak ta poniżej.



Pokazany jest na niej zasięg terytorialny ośrodków państwowych w Europie, w połowie 7 wieku naszej ery.

Tam gdzie żyją Słowianie nie ma nic, po prostu polityczna pustka.

Wprawdzie pojawiają się tam te mgliste twory chanatów Awarskiego i Bułgarskiego, ale tylko schematycznie, ponieważ nikt nie wie jak je ze sobą sensownie umieścić i jaki zasięg terytorialny miały te hipotetyczne państwa.

Jakoś nikt z tych jajarzy nie przejmuje się tym, że takie imperium jak Bizancjum, zostało w tym czasie zepchnięte prawie do morza i tylko z wielkim trudem utrzymywało swoje szczątkowe obszary w Europie.

Czy jest możliwe to, że to najbardziej w tym czasie cywilizacyjnie rozwinięte państwo w Europie dałoby się bez oporu zepchnąć aż do morza.

I czy jest możliwe to, że mogły tego dokonać absolutnie niezorganizowane masy słowiańskich dzikusów, które zeszły właśnie z prypeckich drzew.

Te pytania są oczywiście politycznie niepożądane i nikt też nie odważa się ich zadawać. Szczególnie „polscy historycy” wyróżniają się pod tym względem negatywnie, kuląc ogon pod siebie jak zbite kundle i bojąc się własnego cienia przy podejmowaniu tej tematyki.

Doczekaliśmy się niestety takich czasów w których słowa „elity polskie” to synonim tchórzy i zdrajców narodu.

Na tym tle, tego bezprzykładnego moralnego upadku, postać Kadłubka wyrasta nam do rangi olbrzyma.

Pomimo, że był członkiem niezbyt przyjaznego Polakom Kościoła Katolickiego odważył się wystąpić przeciwko trwającej w tym czasie kampanii fałszowania dziejów Europy i spisał podania historyczne, tak jak były one przekazywane w Polsce przez prosty lud, z pokolenia na pokolenie.

Te podania nie można oczywiście porównać do współczesnych opracowań historycznych, ale nie dajmy się oszukać, również we współczesnej historii aż roi się od Smoków Wawelskich, jak widzimy to na przykładzie broni „masowego rażenia” w Iraku.

Nasza współczesna historia jest też fałszowana na bieżąco i to na naszych własnych oczach.

W przeciwieństwie do współczesnych oszustów i manipulatorów, Kadłubek pozostawił nam swoją wersję historii w takiej formie, w jakiej relacjonowano podania historyczne w tamtych czasach, a więc w formie baśniowej.

Mimo, że ubrane w mitologiczne szaty, relacje te zawierają wszystkie te elementy, które pozwalają nam na umiejscowienie ich w ramach realnych zdarzeń historycznych.

Te podania nigdy nie stały się w Polsce bazą do ugruntowania naszej historycznej samoświadomości (poza okresem I Rzeczpospolitej).

Po części było to spowodowane sprzeciwem niektórych ugrupowań katolickiego kleru, ale jeszcze bardziej na skutek konfliktu z obowiązującymi historycznymi narracjami krajów ościennych.

Na te zasadnicze trudności nałożyła się dodatkowo zdrada naszych intelektualnych elit, dla których „polskość to nienormalność” i nie dotyczy to tylko ich obecnego pokolenia, ale te zdradzieckie tradycje sięgają już stuleci wstecz.

Relacja Kadłubka w legendzie o Kraku i Smoku Wawelskim pozostawiła nam liczne szczegóły, które są tak specyficzne, że możemy je łatwo powiązać z konkretnymi zdarzeniami historycznymi.

Spróbujmy zrobić listę tych istotnych faktów.

  1. Opis Kadłubka zaczyna się od walk Słowian z Rzymianami.
  2. W wyniku tych walk Słowianie zdobywają szereg miast rzymskich i ustanawiają tam swoich namiestników.
  3. W tym czasie władza Słowian objęła również obszar Panonii
  4. Pokój nie trwał jednak długo i plemię Gallów podjęło próbę podboju słowiańskich terenów.
  5. Zwaśnione wcześniej plemiona słowiańskie zwołują ogólny wiec i wybierają na swojego władcę Grakha.
  6. Grakh rządzi mądrze i i nowe państwo przeżywa okres rozkwitu i dobrobytu.
  7. Jednak nie trwa to długo i staje się ono ofiarą napaści strasznego smoka który wymusza na państwie Grakha daniny
  8. Grakh wysyła swoich synów Kraka II i Lecha II, aby wspólnie zabili smoka i uwolnili państwo z jego władzy. Sam przebywa w tym czasie z dala od miejsca wydarzeń.
  9. Synowie zabijają smoka uciekając się do podstępu.
  10. Jednak młodszy syn, rządny władzy, zabija starszego brata, a po powrocie oznajmia, że zginał on bohatersko w walce ze smokiem
  11. Po śmierci Grakha przejmuje jego tron. Jego władza nie trwała jednak długo i po ujawnieniu zbrodni zostaje wygnany z kraju.
  12. Lud decyduje przekazać władzę w ręce córki Kraka Wandy.

Jeśli porównamy te kadłubkowe fakty z moimi poprzednimi artykułami, jak i z niektórymi twierdzeniami historyków dotyczących tej epoki, to zauważymy, że jego opis jest zadziwiająco prawdziwy i relacjonuje nam realny przebieg zdarzeń historycznych.

Tereny Panonii były rzeczywiście obszarem predestynowanym do tego, aby tam właśnie wykształciły się zarówno idee religii ariańskiej, jak i powstały ośrodki silnej władzy rodowej, zbudowanej na fundamencie poszczególnych słowiańskich plemion i ośrodków władzy z terenów od Atlantyku po Ural.

Panonia była szczególnie ważnym terenem dla Słowian, bo przez nią prowadziły najważniejsze szlaki handlowe łączące wszystkie rejony Europy.

Kto rządził Panonią, rządził również sercem Europy i był w stanie kontrolować wszystkich swoich rywali i czerpać nieprzebrane zyski z handlu z Rzymem i Bizancjum.

Możemy więc być tego pewni, że to właśnie tam panowały najlepsze warunki do powstania idei zjednoczenia Słowian, jak i istniały potrzebne ku temu fundamenty ekonomiczne.

Panonia dysponowała odpowiednimi środkami materialnymi, aby utrzymać struktury państwowe i oprzeć je na dostatecznie licznej zawodowej armii.

Dowodem jest chociażby to, że z początkiem 7 wieku obserwujemy zdecydowaną ekspansję Słowian w kierunku Półwyspu Bałkańskiego i przejęcie przez nich po ciężkich walkach wszystkich ważniejszych ośrodków miejskich poza Konstantynopolem i Salonikami.

Kadłubek opisując te walki Słowian (Polaków) z Rzymianami nie umieszcza je bynajmniej w fałszywych wymiarach czasowych, to jego współcześni interpretatorzy próbują wcisnąć go w fałszywe ramy.

Słowianie, podlegający w tym czasie władzy Merowingów, faktycznie podjęli walkę z Rzymem (w tym czasie mieszkańcy Konstantynopola czuli się Rzymianami a i struktury państwowe były jeszcze na wskroś rzymskie) i byli o krok od zniszczenia tego państwa.

Dopiero ponowne wkroczenie na arenę polityczną Europy dynastii wandalskich Horaklidów spowodowało to, że ekspansja Merowingów została zatrzymana.

Opis walk Słowian z Gallami jest właśnie dowodem walk tych wielkich rodów o władzę. Nasi przodkowie stanęli w tej walce po stronie Herakliusza i jego rodu.

W legendach które przytacza Kadłubek mowa jest o walce z Gallami, z tym że historycy próbują to interpretować dosłownie. Kadłubek nazywa natomiast Gallami tych, którzy żyli na obszarach przez nich zasiedlanych a więc na terenach obecnej Francji.

Tak nazywamy ten obszar i my, mimo że jego obecni mieszkańcy nie mają już z Gallami wiele wspólnego.

W rzeczywistości chodziło więc tu o walkę Wielkiej Lechii z państwem Merowingów.


Naprawdę interesujący jest natomiast wątek walki synów Kraka ze smokiem i o przejecie władzy w królestwie.

W tym opisie widzimy, że w przeciągu wieków nastąpiło zlanie się elementów historii Wielkiej Lechii i jej władcy Kraka z losem Herakliusza i jego synów.

Historia walki o władzę synów Herakliusza odpowiada dokładnie opisowi rywalizacji synów Kraka.

Najstarszy syn Herakliusza Konstantyn III został faktycznie zamordowany przez swojego brata Heraklonasa (w dosłownym tłumaczeniu Noszącego Góry, w więc po naszemu Harnasia) a ten z kolei po bardzo krótkim okresie władzy został obalony przez armię, złożoną w tym czasie prawie wyłącznie ze słowiańskich wojowników i wygnany z kraju.

Na tej podstawie możemy przyjąć, że postać Kraka zawiera wiele elementów z życiorysu Herakliusza i te dwie postacie, bizantyjskiego Cesarza i jego wujecznego brata Niestka, są w tej legendzie nie do odróżnienia.

Najważniejszym tego dowodem jest również to, jakie imię nadal Kadłubek temu legendarnemu władcy.

Nazywa go Grakch co współcześni historycy wykorzystali do lansowania powiązań z rzymskim senatorem i reformatorem państwa Grakchusem.

Tę interpretację chętnie podjęli „polscy historycy” bo pozwalało to na dyskredytację Kadłubka, jako godnego zaufania dziejopisarza.

Kadłubek był jednak po prostu uczciwy i swoją relację starał się nam przekazać w takiej formie, w jakiej była ona przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Nie obeszło się tu niestety bez błędów i Kadłubek nie zauważył tego, że te opowieści są znacznie bardziej skomplikowane.

Po prostu nie wpadł na to, że mamy tu do czynienia z dwoma herosami (harnasiami) z których jeden to Krak, władca Słowian, a drugi to Herakliusza władca Rzymu (Bizancjum).

I ten ostatni był już tylko z pochodzenia Słowianinem. Już od wielu pokoleń ród Horaklidów zasymilował się w społeczności rzymskiej i był dla Słowian, pomimo zachowania języka i zwyczajów, prawie tak samo obcy jak inni cesarze bizantyjscy.

Słowianie nazywali go po prostu Grekiem i pod takim imieniem przetrwał on w polskich legendach.

Kadłubek słuchając tych opowieści nie potrafił, albo też nie chciał, oddzielić te postacie od siebie i wybrał drogę połączenia nie tylko ich losów ale i imion, nadając legendarnemu władcy Słowian imię Grakch, które to można zinterpretować równie dobrze jako Krak, albo Grek.

Śmierć Herakliusza, a następnie brutalna walko o władzę między jego synami, zachwiała sojuszem słowiańsko-bizantyjskim do głębi. Tym bardziej, że w sporze z Awarami, Słowianie nagle nie mogli już liczyć na bezwarunkowe wsparcie Bizancjum. Po prostu to za bardzo było zajęte własnymi sprawami i nadciągającą inwazją Arabów.

Najprawdopodobniej krotko przed śmiercią Herakliusza, zmarł też jego brat wujeczny Niestek (Krak). Krak nie pozostawił po sobie żadnego żyjącego męskiego potomka i przywódcy poszczególnych plemion z sojusz Wielogorii byli skłonni przekazać władzę synowi Herakliusza Konstantynowi III.

Gdyby do tego doszło, to doszło by też do ostatecznego połączenia się Bizancjum i Wielkiej Lechii, ale historia potoczyła się inaczej.

Co ciekawe istnieją również inne źródła potwierdzające taki przebieg tych wydarzeń uzupełniając je jeszcze o dodatkowe szczegóły.

W kronice Fredegara pojawia się wątek ucieczki 9000 Bułgarów do Dagoberta I, oraz masakry tych uchodźców, w wyniku czego prawie wszyscy zostają wymordowani, a tylko ich przywódcy Alciocusowi, wraz z około 700 wojami, udaje się zbiec pod opiekę wendyjskiego księcia. Wprawdzie interpretuje się tę historię tak, że miała ona mieć miejsce w roku 631 n.e (nie ma na to jednak żadnych dowodów), ale o wiele prawdopodobniejsze jest to, że przydarzylo się to 10 lat później i że uciekinierem był młodszy syn Kraka (Herakliusza).

W kronice Fredegara otrzymał on imię Alciocusa, ale w innej kronice Historia Langobardorum pojawia się podobna postać bułgarskiego uciekiniera o imieniu Alzeco który wraz z 700 wojownikami przybył do Italii w poszukiwaniu schronienia przed prześladowaniami. Również i tu występują trudności z jej datowaniem i ocenia się (bez żadnych dowodów na to), że nastąpiło to w latach 662/3.

Oczywiście oba imiona są zniekształcone poprzez dodanie litery „A” na początku, co było ulubionym trikiem aby zatrzeć słowiańskość historycznych imion.

Drugim trikiem było przestawienie liter „E” i „Z”.

Jeśli jednak zapiszemy to imię tak jak się należy, to otrzymujemy imię „LEZCO” „LEZKO” a więc Leszek, czyli prawie że identyczne z imieniem syna Kraka Lecha w legendzie spisanej przez Kadłubka.
Zresztą i dzisiaj imiona Lech i Leszek uważane są powszechnie za synonimy.

Ta legenda znajduje twarde potwierdzenie w faktach. Po pierwsze we Włoszech do dziś istnieją wioski i miejscowości których mieszkańców nazywa się Bulgari, a nazwisko Bulgari jest we Włoszech bardzo częste.

Równie ciekawe jest to, że faktycznie na terenie Klasztoru St. Florian znaleziono w średniowieczu masowy grób ze szczątkami okolo 6000 zabitych których już wtedy kojarzono z zabitymi z rozkazu Dagowara uciekinierami.


Krwawe porachunki między synami Herakliusza wykluczyły jednak ewentualność połączenia się Bizancjum z Wielogoria. Do tego doszło również to, że w Konstantynopolu władzę przejęła frakcja oligarchów przeciwnych połączeniu tych państw. Również duchowieństwo Kościoła Wschodniego zwietrzyło znowu szanse pozbycia się kontroli władzy świeckiej i powrotu do dawnych nieograniczonych wpływów i bogactwa.

Tym samym ta szansa uległa zmarnowaniu i Wielogorii nie pozostało nic innego jak ostateczne zerwanie tego sojusz i ustanowienie własnego niezależnego państwa Samostojnej.

Sejm słowiański zdecydował się na oddanie władzy w ręce jedynej córki Niestka, Wandy.

Wprawdzie wśród Słowian nie było to niczym nowym i córki miały prawa dziedziczenia władzy, w przypadku braku potomka męskiego (te zasady ostały się aż do czasów piastowskich), ale już w krajach ościennych spotkało się to z kompletnym niezrozumieniem.

Szczególnie Awarowie poczuli się uprawnieni do zmiany tego stanu rzeczy i po latach pokoju nad Wielogoria zaczęły się zbierać ciemne chmury wojny.

Ówczesny król Awarów Dagowor I postawił Wielogorii ultimatum żądając małżeństwa między nim a Wandą, oraz całkowitego włączenia Wielogorii do jego państwa.

Te żądanie było nie do przyjęcia i Słowianie zdecydowali się na walkę.

Legenda o Wandzie, która nie chciała Niemca, jest o tyle ciekawa, bo wskazuje na to, że w tym czasie przywódcze elity Słowian zamieszkujących tereny na zachód od Renu zatraciły już kontakt z macierzą i w znacznej części zasymilowały się z ludnością tubylczą, tak że dla Słowian ich język stawał się coraz mniej zrozumiały.

Trzeba jednak przyjąć, że jeszcze wieki po tych zdarzeniach, część arystokracji francuskiej, niemieckiej i angielskiej mówiła biegle po słowiańsku i identyfikowała się z naszą kulturą, jak to udowodniłem odczytując inskrypcje na kolumnie Tristana i Izoldy.


Do zapoznania się z opisem konfliktu z Dagoworem I odsyłam do mojego starszego artykułu.


Oczywiście czasy tego konfliktu zostały zapamiętane nie tylko w polskich podaniach ludowych, ale również wśród Słowian zachodnich (tych którzy ulegli w następnych wiekach zniemczeniu) zostawiły one swoje ślady.

Opis tych zdarzeń został jednak w przeciągu wieków przeinaczony na potrzeby niemieckiej narracji historycznej. Mimo to poszczególne elementy tych opowieści są niesamowicie ze sobą zbieżne i co ciekawe potwierdzają poszlaki, że legendarna bitwa pod Wogastiburgiem miała miejsce u podnóża Wawelu.

Mam tu na myśli legendę o Notburdze, obecną jeszcze w kręgach kultury niemieckiej


W skrócie opowiada ona o córce Dagoberta I (Dagowora I) którą ojciec chciał zmusić do małżeństwa z władcą słowiańskim Samo.
Notburha ukryła się pieczarze nad brzegiem rzeki Neckar, ale król Dagobert wytropił ją w tej kryjówce i silą chciał ją zaciągnąć przed ołtarze. Notburga chwyciła się drewnianego krzyża i błagała Boga o pomoc.
Jej prośby zostały wysłuchane i Dagobert wyrwał jej z ciała rękę i przerażony swym uczynkiem uciekł z miejsca wypadku.
Notburdze pomogły żyjące w jaskini węże (smoki), które przyniosły jej lecznicze zioła dzięki czemu ręka znowu zrosła się z ciałem.

Jak widzimy historia Wandy jest tu opowiedziana na opak, tak aby pasowało to do niemieckich preferencji historycznych.

Widzimy jednak, że zasadnicze elementy tych opowieści są ze sobą zgodne, co jeszcze bardziej podkreśla realność stojących za tymi opowieściami zdarzeń historycznych.

Po śmierci Wandy z racji braku legalnych pretendentów do tronu Wielogoria stanęła przed wyborem powrotu do dawnego systemu politycznego i do ciągłych walk pomiędzy poszczególnymi plemionami, a koniecznością wyboru nowej dynastii panującej, o czym w następnym odcinku.

Kiedy zacząłem interesować się tematami historycznymi, to stosunkowo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że tak zwane świadectwa pisane nie zasługują w najmniejszym stopniu na to miano.
Historia Europy okazała się być jedną wielką manipulacją, gdzie jeden oszust powołuje się na oszustwa drugiego i nawzajem.

Pomimo to bazując na odczytanych przeze mnie tekstach antycznych, uważanych do tej pory jako niemożliwe do odczytania, udało mi się wypracować pewien spoisty schemat przebiegu zdarzeń historycznych, a w szczególności tych dotyczących Słowian.

Zniechęcony powszechnością fałszerstw, tak zwanych źródeł pisanych przyjąłem, że również relacje naszych dziejopisarzy są też tylko taką manipulacją, tym bardziej że tak zwani „polscy historycy” wmawiają nam to już od dziesięcioleci.

Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dokładniej zapoznałem się z zawartością relacji Kadłubka. Okazało się, że mój schemat przebiegu wydarzeń we wczesnym średniowieczu znajduje pełne potwierdzenie w tym co przekazał nam Kadłubek.

Jest to dla mnie absolutnym dowodem tego, że moje dociekania pozwoliły w istocie na odnalezienie prawidłowego tropu naszej historii

No ale to jeszcze nie koniec i już w następnych artykułach czekają na nas kolejne niespodzianki i zaskakujące zwroty w interpretacji naszej historii.

CDN.

O czasach gdy Wielka Lechia sięgała od Renu aż za Wołgę. Cześć 8

$
0
0


O czasach gdy Wielka Lechia sięgała od Renu aż za Wołgę. Cześć 8


Próbując zrekonstruować wydarzenia wczesnego średniowiecza natrafiamy na zasadniczą trudność dotyczącą chronologii opisanych wydarzeń.

Z zachowanych świadectw pisanych żadne nie reprezentuje oryginalnego tekstu, ale jest odpisem, odpisu z któregoś tam z rzędu odpisu.
Na to nakładają się jeszcze fałszerstwa dokonane na żądanie rządzących w Europie rodów i interesów poszczególnych państw.

Do tego dochodzi również to, że zarówno w przeszłości, jak i obecnie, zabytki historyczne przyciągają całe rzesze oszustów i kryminalistów, którzy to na fałszowaniu „zabytków” dorabiają się całkiem niezłej fortuny.

Obroty na rynku falsyfikatów obiektów zabytkowych szacowane są na miliardy dolarów rocznie.

W archeologii mamy do czynienia z mafijnymi strukturami, w których to fałszerze, archeolodzy, tzw. eksperci oraz kuratorzy muzeów i domów aukcyjnych, ramię w ramię, trudnią się produkcją i dystrybucją tych falsyfikatów.

Jakby tego było jeszcze mało, nigdy nie brakuje również takich, którzy w pogoni za rumem i sławą, gotowi są do zrobienia najgorszych świństw, aby tylko zaspokoić swoje chorobliwe megalomaństwo.

W tych warunkach graniczyłoby to już z cudem, jeśliby jakieś świadectwo pisane odpowiadałoby rzeczywiście prawdzie. Tak naprawdę nie można mieć zaufania do żadnego z nich, a już szczególnie do takich, które znalezione zostały w ostatnich paru stuleciach, w tej czy innej klasztornej bibliotece.

Tak naprawdę powinniśmy odrzucić wszystkie kroniki i świadectwa pisane i przyjąć a priori, że są one oczywistymi fałszerstwami, albo traktować je, w najlepszym razie, jako poszlakę, a nie jako niezbity dowód.

Oczywiście wiele wiadomości, które w nich znajdziemy nie są wymysłem tylko tych fałszerzy, ale bazują na realnych zdarzeniach, tylko że ich czasowy kontekst jest absolutnie dowolny i musi być potwierdzony przy pomocy innych, niezależnych metod.

Jeśli chodzi o wszelkiego typu kodeksy i pisma, to do momentu sprawdzenia prawdziwości takiego dokumentu przy pomocy metod fizycznych i chemicznych, nie powinno się go uwzględniać w analizach historycznych.

Realia są jednak całkiem inne i tak oczywiste fałszerstwo jak Biblia Gocka jest do dzisiaj uważana za najcenniejsze źródło danych o języku Gotów, a Szwedzi pod pretekstem ochrony tego „zabytku” uniemożliwiają badania jego autentyczności.

Jak jednak w tym artykule poniżej jednoznacznie wykazałem, jest to oczywiste kłamstwo i wymysł jakiegoś oszusta, bo język Gotów to z całą pewnością język słowiański. Można by nawet powiedzieć że polski.


Tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, aby te wszystkie oszustwa zdemaskować i wykluczyć z badań nad przeszłością, problem jest w tym, że bez nich rozpada się całkowicie bajeczka o wyższości cywilizacyjnej zachodu, istnieniu niemieckojęzycznych Germanów, czy też wkładzie skandynawskich Wikingów w kształtowanie słowiańskiej państwowości.

Te kłamstwa są szczególnie intensywnie hołubione w krajach zachodnich i dla ich dalszego podtrzymywania nie brakuje też finansowych środków na korumpowanie środowiska historyków krajów słowiańskich, w tym nawet i rosyjskich, gdzie wydawało by się, istnieje jeszcze najsilniejsze poparcie społeczeństwa dla takiej interpretacji historii Słowian, która najbardziej odpowiada naszym interesom.

Polska i Bułgaria są już tak spacyfikowane antysłowiańską propagandą, że w tych krajach środowisko patriotyczne w praktyce nie istnieje, poza gołosłownymi deklaracjami największych zdrajców. Te kraje są na najlepszej drodze, aby być takimi nowymi Niemcami i zatracić wszystko ze swojej słowiańskiej kultury, łącznie z własnym językiem. Jeśli chodzi o słowiańskie obrzędy ludowe, to nagonka na tych co chcą je kultywować i ochraniać przeradza się powoli w polowanie na czarownice.

A skoro już jesteśmy przy Rosjanach, to warto tu przytoczyć ich wkład do zafałszowania historii Bułgarii i wykreowaniu fikcyjnych dziejów tego kraju.

Kiedy Zachód zaczął zwalczać tezy o obecność Słowian w antycznej Europie na zachód od Prypeci i przywłaszczył sobie naszą historię, spotkało się to również z poparciem kręgów naukowych Rosji, jak i również rosyjskiej Cerkwi.

Szczególnie niepochlebnie zaznaczył się w tych wysiłkach Aleksander Popow. Znalazł on jakoby listę władców bułgarskich i co ciekawe to w Rosji.


Lista ta jest oczywistym fałszerstwem, ale bazuje na jeszcze starszych fałszerstwach dokonanych przez kościoły Wschodni i Katolicki, których celem było zatarcie śladów po egzystencji nie tylko słowiańskiego Imperium Wielkiej Lechii, co przede wszystkim o dominacji religii ariańskiej, jako pierwszego i przez całe wieki najważniejszego kościoła chrześcijańskiego.

Polowa 19 wieku to okres rywalizacji Anglii i Rosji o dominację w Europie.
Anglicy nie przebierali tutaj w środkach i wykorzystywali każdą możliwość do destabilizowania Rosji i tworzenia wokół niej „kordonu sanitarnego”.

Rosja oczywiście nie pozostawała dłużna i starała się rozerwać ten kordon, burząc zastałe struktury państwowe najsłabszego ogniwa, a tym było w tym czasie Imperium Osmańskie.

Celem Rosji była destabilizacja Turcji i najprostszym sposobem było ożywienie ducha narodowego, cierpiących pod jarzmem tureckim, Słowian Półwyspu Bałkańskiego.

Bułgaria stała się szczególnie łatwym celem, bo dzięki wspólnej religii, wspólnemu alfabetowi oraz dużemu podobieństwu językowemu, istniały szczególnie łatwe możliwości podburzenia Bułgarów do powstania przeciwko tureckiej niewoli.

Anglicy robili to samo z tym, że ich celem było podburzanie Polaków do rewolty, a kiedy już to nastąpiło, to odczekanie po prostu, aż się obie strony wykrwawią i wyniszczą, aby samemu upiec cieple bułeczki na tych zgliszczach.

Rosja wykorzystywała wszystkie metody do pobudzenia patriotyzmu wśród Bułgarów. 400 lat tureckiego panowania nie pozostało jednak bez wpływu i naród bułgarski zatracił już wiele z pamięci o swojej wspanialej przeszłości, kiedy to Bułgaria był centrum największego imperium Słowian.


Oczywiście takie przedstawienie historii nie leżało w interesie Rosji.

Przypomnienie o wielkości bułgarskich przodków to owszem, ale wykreowanie wizji słowiańskości Chanatu Bułgarskiego, to było trochę za dużo tego dobrego.

Tak więc zdecydowano się na dokonywanie fałszerstw świadectw historycznych przypominających istnienie Wielkiej Bułgarii oraz jej związku z terenami Rosji, ale jednocześnie podtrzymano fałszerstwa zachodu o azjatyckim pochodzeniu Bułgarów, aby nie podważać aspiracji Rosji do prawa reprezentowania wszystkich Słowian.
Jednym z elementów tej propagandy była również lista władców Bułgarii, którą sfałszował Popow.

Powtarzał on w większości te kłamstwa które wykreowali już wcześniej Niemcy, dodając od siebie do tego sfingowaną chronologię rządów poszczególnych władców bułgarskich.

W ten sposób przyczynił się do utrwalenia kłamstw o tym państwie.

Lista nie jest oczywiście tak całkowicie wyssana z palca i uwzględnia mniej lub bardziej przebieg rzeczywistych wydarzeń tamtych czasów.

Dwa pierwsze imiona legendarnych władców Bułgarskich to oczywiście odpowiedniki Kraka (Niestka) i Herakliusza. Przy tym drugim podobieństwo imion jest widoczne na pierwszy rzut oka.

Po nich powinna być wymieniona Wanda, ale jej egzystencja została ukryta, ponieważ wtedy byłoby to dla wszystkich jasne, że legendy założycielskie państwa bułgarskiego jak i legendy założycielskie innych krajów słowiańskich są ze sobą identyczne.

Trzecim imieniem jest imię Gostun. Imię to musimy umieścić w kontekście wydarzeń po bitwie pod Wawelem (Wogastiburgiem).

W bitwie tej poległ zapewne król Awarów Dagobert I, a i cała wyższa arystokracja Franków została wybita do nogi, pozostawiając po sobie pustkę polityczną i nieuregulowane sprawy następstwa tronu.

Historycy podają tutaj wcześniejszą datę jego śmierci, ale przyczyny są oczywiste. Chodziło o zaprzeczenie temu, że Frankowie zostali doszczętnie rozbici przez Słowian i znaczne tereny Europy Środkowej, aż po Ren, znalazły się w obrębie ich nowego państwa Wielogorii.

Chodziło też tu o zatarcie faktu zamachu stanu wśród Awarów i obalenia dynastii Merowingów przez Popielidów.

W każdym razie, tę sytuację totalnego chaosu w państwie i fizycznego braku jakichkolwiek przeciwników, wykorzystał syn majordomusa Dagowara I, Grimoald I zwany Starszym i przejął w praktyce władzę w państwie.

W obawie przed wpływem Konstantynopola na politykę w kraju, oraz z obawy o wpływy arianizmu i jego ścisłych powiązań z Merowingami i Wielką Lechią, Grimoalddecyduje się na sojusz z irlandzko-angielską sektą chrześcijan i jest w ten sposób tak naprawdę założycielem Kościoła Katolickiego.

Jest on też inicjatorem ostatecznego oddzielenia się Słowian krajów Europy Zachodniej od ich pobratyńcow w Europie Środkowej i Wschodniej.

Te tendencje obejmowały również język i można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że aby ratować swój wizerunek w społeczeństwie, zdecydował się on na szukanie poparcia wśród mieszkańców miast i pospólstwa.

Te warstwy społeczne nie posługiwały się językiem słowiańskim (który był językiem arystokracji i rycerstwa), ale kształtującym się właśnie na takich samych zasadach, jak w przypadku greki,


nowym językiem zwanym Lingua Franca.


Był to język handlarzy i mieszczaństwa, przeważnie żydowskiego pochodzenia, bardzo rozpowszechniony w tym czasie wśród ludności miast leżących w zachodniej części Morza Śródziemnego oraz na terytorium Awarów.
Powstał on na drodze mieszania się słowiańskiego, semickiego i łacińskiego słownictwa i cechował się, jak wszystkie sztucznie powstałe języki Europy Zachodniej, uproszczoną gramatyką.

Od tego momentu zaprzestano używania nazwy Awarowie, jako zbyt słowiańskiej i zastąpiono stopniowo nazwą Frankowie.

Imię tego władcy było tak naprawdę przezwiskiem, ponieważ w języku Lingua Franca oznaczało ponuraka i takim był właśnie Grimoald I.

Polacy nazywali go Popiel lub Chościsko.

Przejecie nowej religii oznaczało również przejecie nowych obyczajów i te nakazywały noszenie krótkich włosów, co Polanie wykorzystali do drwin ze swego władcy, nazywając go miotłą lub szczotką, takie bowiem znaczenie ma słowo Chościsko.

Dla Słowian południowych literę „H” w wyrazie Chostzastąpiono bardziej politycznie poprawnym „G” bo w ten sposób powstał wyraz o znaczeniu Gospodarz, a jako końcówkę dołożono łacińskobrzmiące „un”, i stąd wśród nich przyjęło się imię Gostun.

Oznacza to również, że w legendach, przynajmniej formalnie, traktowano Grimoalda I jako prawowitego władcę wszystkich europejskich Słowian

Nie trwało to jednak długo i po licznych konfliktach wewnątrz Imperium i po powstaniach przeciw władzy Popielidów, kolejny wielki sejm Wielkiej Lechii zdecydował się na przyjecie nowego porozumienia i podkreślił to imieniem Dagowor II dla nowego władcy w państwie, na którego to wybrano wnuka Dagowara I.


Od tego momentu przestał on istnieć dla dziejopisarzy Europy zachodniej i wszyscy zgodzili się co do konieczności wymazania go z kart historii.
Rozpowszechniono więc pogłoskę, że został zamordowany nie pozostawiając po sobie żadnej spuścizny.

Jego pamięć jest na zachodzie Europy jednak do dzisiaj jeszcze żywa i żywe są jeszcze legendy o dobrym królu Dagobercie.

Oczywiście legendy te są interpretowane tak, że chodzi w nich jakoby o Dagoberta I. Jest to oczywiście kłamstwo, bo te informacje które zachowały się o czynach Dagowora I świadczą o tym, że był człowiekiem podstępnym, mściwym (historia wymordowania 9000 bizantyjskich uchodźców spotkała się z powszechnym potępieniem u współczesnych) i rządnym uciech tego świata, który los swoich poddanych miał po prostu w ….

W rzeczywistości Dagobert II mógł się jeszcze długo cieszyć dobrym zdrowiem i jego państwo rozszerzało w szybkim tempie swój terytorialny zasięg.

Dagowor II odpowiada na liście władców bułgarskich temu o imieniu Kubrat.

Aby zrozumieć dlaczego nadano mu takie a nie inne imię, to trzeba się cofnąć do jego młodości.

W momencie przejęcia władzy przez Grimoalda I, Dagowor II był jeszcze dzieckiem. Aby wyeliminować go jako pretendenta do tronu Grimoald umieścił go w irlandzkim klasztorze. Jako młodzieniec trafił jednak na dwór królewski w Anglii.

Możliwe, że był nim dwór legendarnego króla Ari Tura czyli Szlachetnego Tura (Artura) i tam zapewne poznał osobiście rycerzy Okrągłego Stołu w tym i Tristana. Jego imię jest oczywiście słowiańskie i oznacza trzy razy stanie ze zmarłych. Legenda o Tristanie opowiada o tym, że trzykrotnie był on bliski śmierci.


Oczywiście poznał tam i Izoldę, wielką miłość Tristana.
Imię IZ ZLOTA tak nazywała się bowiem jego kochanka, czyli Ze Złota, bo jej włosy miały taki kolor jak złoto.

Oczywiście i w jej imieniu nie obeszło się bez machlojek, bo tylko poprzez zdawałoby się niewinną zamianę miejscami liter „O” i „L” oraz podmiany „T” przez „D” co jest już wynikiem nieodróżniania tych zgłosek przez mówiących, ze Złotej zrobiła się Izolda.

Polska wikipedia nazywa ją na wszelki wypadek jasnowłosa, aby czytelnicy nie dostrzegli słowiańskiego brzmienia tego imienia. Na zachodzie, z racji nieznajomości języków słowiańskich, określenie „die goldharrige Isolde” (Izolda Złotowłosa) jest powszechnie używane w literaturze.


Tak więc już tysięczny raz potwierdza się to, że Wikipedia jest narzędziem prymitywnej antysłowiańskiej propagandy i ogłupiania naszego narodu.

Na dworze króla Ari Tura, Dogowor II otrzymał przydomek Piasta, a więc dziecka pod opieką dorosłego opiekuna (Piastuna), a jednocześnie pasowało to do określenia na młodego niedźwiedzia lub wilka.

Czyli oznaczało, że tak powiem, pretendenta do objęcia tronu.


W staroangielskim taki dwuletni wilk lub młody niedźwiedź nazywany jest wyrazem CUB (KUB). Takim samym określeniem nazywany jest też żądny sławy i splendorów zawadiacki podrostek.


Polacy przyjęli dla niego imię będące bezpośrednim tłumaczeniem tego przezwiska, i Piast przeszedł do naszej historii jako legendarny założyciel rodu Piastów.

Bułgarzy i inne ludy słowiańskie zaadaptowały oryginalne przezwisko staroangielskie i nazywali go KUBR.

Ponieważ w zapiskach starobułgarskich, jak i innych w tych czasach, obok imienia władcy wstawiany był w tekst znak krzyża, to czytający takie pisma skrybowie bizantyjscy interpretowali ten krzyż jako literę „t” i stad zapisywali to imię u siebie jako KUBRAT.

Wśród potomków Dogowora II to imię powtarza się jeszcze raz i przybiera formę KUBER.

Można więc wnioskować, że etymologia imienia „Kuba” nie ma nic wspólnego z biblijnym Jakubem, ale imię to ma bezpośredni związek z imieniem Kubrata czyli naszego Piasta.

Dogowor II był władcą wyjątkowym, dzięki wykształceniu, swoim zdolnościom dyplomatycznym oraz moralnej integralności, doprowadził swój kraj do apogeum świetności i do największej terytorialnej wielkości.

Kiedy Dogowor II zmarł, gdzieś pod koniec 7 wieku, lub też na początku 8 wieku, pozostawił po sobie nie tylko największe terytorialnie imperium w historii Europy, ale również polityczną pustkę, której nie był w stanie wypełnić żaden z jego pięciu synów.

Synowie zdecydowali się po jego śmierci na podział imperium ustanawiając zasadę, że najstarszy z rodu ma sprawować władzę zwierzchnią.

O dalszych losach Wielkiej Lechii opowiem w dalszych odcinkach. Teraz chciałbym jeszcze coś wspomnieć o „grobie Kubrata” jak i o cechach pisma starobułgarskiego.

CDN.

Piast — władca wszystkich Słowian. Cześć 9

$
0
0

Piast — władca wszystkich Słowian. Cześć 9


Współczesne środowisko historyków o patriotycznym nastawieniu, jeśli takowe w ogóle istnieje (przynajmniej ja takiego nie zauważyłem, a wprost przeciwnie, rzadko widzi się takie nagromadzenie zdrajców i zaprzańców jak wśród nich), powinno przyjąć za swoje najważniejsze zadanie znalezienie szczątków najstarszych, jeszcze przedkatolickich przedstawicieli rodu Piastów oraz miejsca pochowków Kraka, Wandy oraz wojów, którzy zginęli w trakcie wielkiej bitwy pod Wogastiburgiem (Wawelem).


Równie ciekawym zadaniem jest odnalezienie grobów innych przedstawicieli rodów królewskich tamtych czasów, szczególnie oczywiście rodu Dulo, bo tak określany jest ród pierwszych władców Bułgarii.

Pozwoliłoby to wykluczyć jego azjatyckie pochodzenie, a przede wszystkim znaleźć powiązania między poszczególnymi królewskimi rodami europejskich państw.

Moim zdaniem nazwa rodu Dulo jest jednoznacznym potwierdzeniem tego, że jego protoplastą był Dagowor II.

Jeśli przyjmiemy, że imię Dagowor zapisywano pierwotnie w alfabecie starosłowiańskim (etruskim), to możemy łatwo zauważyć, że litera „G” w etruskim odróżniała się od „L” jedynie tym, że była jej odwróceniem.
Mogło to łatwo prowadzić do mniej lub bardziej przypadkowej podmiany tych liter.

Tak więc możemy spokojnie przyjąć, że nazwa tego rodu to pierwsze cztery litery imienia jego założyciela Dagowora II.

Oczywiście w tym miejscu nie da się po prostu przeoczyć powiązań z piastowskim władcą Mieszkiem.

W jego powszechnie znanym i zagadkowym w swoich intencjach liście do Papierza (czy jest to tekst autentyczny, czy też kościelna fałszywka, dla umocnienia roli kościoła w Polsce, jest w tym przypadku absolutnie drugorzędne) władca Polski nazywany jest tytułem Dago.


Nie można wprost znaleźć innego wytłumaczenia dla tego tytułu jak to, że Mieszko czuł się potomkiem Dagowara II i powoływał się w nim na swoja przynależność do rodu Dago, lub jak to pisali bizantyjczycy Dulo, oraz to, że ta jego przynależność była powszechnie akceptowana, ponieważ fałszerz tego dokumentu zastosował ten tytuł i tym samym to potwierdzał.

Jeśli chodzi o doczesne szczątki Kubrata, to od lat 80 ubiegłego wieku rozpowszechniło się przekonanie, że znajdują się one w grobowcu? z bardzo bogatymi darami znalezionym na Ukrainie w 1912 roku. Wprawdzie żadnych śladów pochówku nie odnaleziono, ale za to wyroby ze złota o ciężarze 21 kilogramów i 50 kilo srebra.

Nazwano go skarbem z Pereszczepiny.


Skarb ten pochodzi z końca 7 lub z początku 8 wieku i pasuje tym samym do okresu życia Dagowora II.

Jednak jest to mało prawdopodobne, że ten znamienity władca został pochowany gdzieś tam w jakiejś ukraińskiej dziurze.

Przyczyny zakopania skarbu już i tak nie poznamy w stu procentach, ale możemy domyśleć się, że charyzma Piasta wśród poddanych była tak wielka, że ci uczcili jego pamięć w całym imperium, organizując w poszczególnych prowincjach jego symboliczne pochowki.

Jest to też być może przyczyna tego, że Kopiec Kraka pod Wawelem nie zawierał żadnych szczątków ludzkich. Widocznie ludność Małopolski, będącej jednym z województw Imperium, uczciła śmierć władcy organizując budowę okazałego kopca.

Trzeba więc przyjąć, że również i w tym przypadku właściwe dary pogrzebowe leżą jeszcze zakopane u podnóża kopca i jeśli chcemy je odkryć, to trzeba by zniwelować teren na którym się on znajduje, bo tylko w ten sposób istnieje szansa na znalezienie tego skarbu.

Pozwoliłoby to na dokładniejsze określenie znaczenia Wawela w strukturach państwowych Wielkiej Lechii oraz odpowiedzenia na pytanie, czy kopiec ten został poświęcony Herakliuszowi, jego wujecznemu bratu Niestkowi, czy też jest młodszy i należał już do założyciela dynastii piastowskiej – Dagowora II.

W przypadku skarbu z Pereszczepiny możemy się przyjrzeć temu, jakie wyroby wchodzą w jego skład i czy znajdziemy tam wskazówki co do jego pochodzenia.

Wśród wyrobów ze złota wyróżnia się szczególnie pierścień z zagadkowym monogramem.


Graficznym założeniem tego monogramu jest symbol krzyża, co świadczy o tym, że jego właściciel był chrześcijaninem. W swoim założeniu jest on identyczny np. do monogramu Karola Wielkiego.



Z tym, że monogram Karola Wielkiego był o 100 lat młodszy, a więc można powiedzieć, że frankońscy Popielidzi orientowali się w tym przypadki na wschodnioeuropejskich wzorcach.

W roku 1983 niejaki Werner Seibt doszukał się w tym monogramie imienia Kubrat i od tego czasu uważa się, że skarb ten jest częścią pochowku tego władcy.

Sprawdźmy jednak co na tym pierścieniu tak naprawdę zostało zapisane.

Litery, jakie na tym pierścieniu widzimy odbiegają drobnymi szczegółami od standardu zapisywania takich liter. Te różnice są minimalne, ale na tyle widoczne, aby ten który taki pierścień otrzymał, mógł natychmiast dostrzec to, że ma tu do czynienia ze znakami graficznymi, które można odczytać w rożny sposób.

Jeśli do tego dojdzie również to, że elity tamtych czasów znały biegle wszystkie alfabety powszechnie używane w Europie, to możliwość interpretacji takich znaków wzrasta niepomiernie.

Spróbujmy więc odczytać, co na tym pierścieniu jest zapisane i odkryć, w jakim języku dokonany został ten zapis.

Nie ukrywam, że od razu przyjąłem, że tym językiem jest słowiański, ponieważ wszystkie moje doświadczenia i próby odczytania tekstów antycznych wskazują na największe tego prawdopodobieństwo.

Zacznijmy od powiększenia zdjęcia tego monogramu na pierścieniu.


Od razu zauważymy, że co najmniej trzy znaki graficzne składają się tak naprawdę z dwóch rożnych znaków, które można interpretować równie dobrze w całości, jak i przyjąć za literę tylko jeden z jego elementów składowych.



Jest to taki sam system kodowania, jaki poznaliśmy już u Traków, Etrusków, Nabatejczyków, czy też stwierdziliśmy na kolumnie Tristana na Wyspach Brytyjskich.


We wszystkich tych przypadkach mieliśmy do czynienia z mową słowiańską, a więc i w tym przypadku nie mogło być inaczej.

Odczytanie musimy zacząć od tego znaku graficznego, który najsilniej zwraca na siebie naszą uwagę, np. w ten sposób, że jest najbardziej rozbudowany, a więc w tym przypadku od górnego elementu.

Na poniższym zdjęciu widzimy poszczególne znaki literowe pierwszego wyrazu.



Z uwagi na chrześcijański charakter tego pierścienia możemy przyjąć, że zawiera on w sobie również inne elementy odnoszące się do tej religii.

W tym przypadku zapis powtarza ten sam ruch, jaki dokonuje ręka wiernego w trakcie modlitwy, wykonując znak krzyża.



Widzimy, że oprócz samej sztuki szyfrowania wiadomości, twórca tego pierścienia przywiązał znaczna wagę do tego, aby nadać odczytaniu tego tekstu pewną symetrię i mistyczne znaczenie, poprzez tworzenie przez poszczególne wyrazy religijnej symboliki.

Jeśli zrobimy to z wydzielonymi literami, to otrzymujemy znaczenie pierwszego wyrazu, którym jest KUBR.

Tak zapewne nazywał siebie sam Piast.


Dalej mamy litery czytane w przeciwnym kierunku od ruchu wskazówek zegara.



Wyraz zaczyna się literą „K”.

Dalej mamy literę „R” czytaną tak jak w cyrylicy.

Po niej następuje litera „V”, którą czytamy tak jak łacińskie „U”.

A wyraz kończy się literą „L” którą można wyodrębnić z ligatury po prawej stronie krzyża.

Poszukiwanym wyrazem jest słowo „KRUL”.

Oczywiście chodzi tu o naszego „Króla”, a więc udowadnia, że już w 7 wieku naszej ery Słowianie stosowali ten tytuł dla nazwania swoich władców, a tym samym potwierdza istnienie państwowości słowiańskiej obejmującej całą słowiańszczyznę, poza jej zachodnioeuropejskim brzegiem rządzonym przez słowiańskich Popielidów.

Kolejny wyraz grupuje znaki w pionowej gałęzi krzyża, a więc dla lepszego zrozumienia przedstawię go pojedynczymi literami.

Zaczyna się literą „T


Dalej jest litera „V” tym razem czytana jak nasze „W


Kolejna to stylizowane „O


A na końcu litera „I


Razem daje to wyraz „TWOI” odpowiadający naszemu „twój”.

Następnie mamy spójnik „I” występujący w ligaturze po lewej stronie krzyża. 

 

Następny wyraz zaczyna się literą „B” po prawej stronie krzyża, po której przychodzi litera „R”, czytana jak w cyrylicy, po jego lewej stronie.

Kolejna jest stylizowana litera „A”. Ten sposób pisania litery A jest w tamtych czasach powszechny i występuje często w tekstach Arian pochodzących z Bliskiego Wschodu.

Wyraz zakończony jest litera „T” w centrum krzyża.



Tekst w całości czytamy jako.

KUBR KRUL TWOI I BRAT

I tłumaczymy jako:


Kubr, król twój i brat

Napis ten zmienia oczywiście nasze wyobrażenia co do właściciela tego pierścienia, ponieważ sam król Kubr, z racji intencji tego napisu, nie wchodzi w grę, jako jego pierwotny posiadacz.

Co wchodzi w grę, to taka możliwość, że był on pierścieniem, który otrzymywał namiestnika króla (wojewoda) w każdej z prowincji jego państwa i który uprawniał go do decyzji w jego imieniu.

Do dzisiaj zachował się odpowiednik tej symboliki w formie pierścienia papieża, który otrzymuje biskup Rzymu, jak symbol jego władzy nad wiernymi, a który po jego śmierci musi zostać zniszczony.

Tak samo postępowano w przypadku królów Wielogorii. Po śmierci władcy, wojewodowie składali bogate dary, razem z insygniami władzy otrzymanymi od zmarłego króla, do jego symbolicznego grobu, jako akt zrzeczenia się władzy i jednoczesnego hołdu dla zmarłego.

Taka interpretacja niesie w sobie również i tę możliwość, że obrzęd ten był powszechny w królestwie Wielkiej Lechii i zapewne oczekują na odkrycie jeszcze dalsze tego typu skarby.

Ponieważ tereny obecnej Ukrainy nie należały ówcześnie do najważniejszych w królestwie, to można przyjąć, że w Bułgarii, Rumunii, Austrii na Węgrzech i w Grecji mogą się jeszcze znajdować podobne symboliczne pochowki czekające na odnalezienie, ale znacznie bogaciej wyposażone.

Dodatkowo musimy skonstatować ku naszej konsternacji, że tekst na pierścieniu jest napisany w języku polskim, albo dokładniej mówiąc we wspólnym języku ówczesnych Słowian, którego podstawowe elementy zachowały się najlepiej w naszym języku.

Tak zwany Chanat Bułgarski ani nie był w rzeczywistości jakimś chanatem, ani tym bardziej bułgarskim.

Użycie języka słowiańskiego na tym pierścieniu (pieczęci) nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, że zarówno władcy, jak i przedstawiciele elit rządzących byli Słowianami i co najważniejsze byli członkami rodzimej słowiańskiej ludności.

Prawie 200 letni okres istnienia mniej lub bardziej jednolitego państwa Wielogorii spowodował, że proces różnicowania się języków słowiańskich został nie tylko zatrzymany, ale nawet odwrócony i dzięki wspólnym strukturom władzy, połączonej z powszechnym udziałem ludności w służbie państwa, czy to jako wojownicy, czy też w administracji, połączonej z rozwojem miast i wzmożonym osadnictwem plemion lechickich na terenie całego imperium, spowodowało, że gwary i języki słowiańskie uległy ponownemu ujednoliceniu.

To właśnie dzięki 200 letniej wspólnej państwowości powstała zadziwiająca jedność języków słowiańskich, której nie zdołały zniszczyć wysiłki kościołów i destrukcyjny wpływ zachodu na nasze intelektualne elity.

Te 200 lat historii próbowano wykreślić z dziejów Europy co zaowocowało takim pomieszanie z poplątaniem, ze ten okres średniowiecza określany jest ciemnymi wiekami historii.

W rzeczywistości były to wieki świetności kultury słowiańskiej i najwspanialszy okres naszych dziejów.

Nasi zaprzańcy z „polskich wyższych uczelni” powiedzą zapewne zaraz, że to nic specjalnego i ci azjatyccy Bułgarzy nie umieli po prostu po turecku. Zapomniało im się w ciągu jednego pokolenia i woleli pisać językiem swoich słowiańskich niewolników.

No ale tym razem, mam nadzieję, nikt zdrowo myślący nie da się nabrać tym sk...om na te ich prymitywne kłamstwa.

Odczytany przez nas monogram nie jest wyjątkiem. W 7 i 8 wieku mieszkańcy Wielkiej Lechii powszechnie wykorzystywali ten sposób szyfrowania napisów, co doprowadziło historyków do fałszywego wniosku, że ten nieistniejący Chanat Bułgarski stosował swój własny system pisma, którego nie można odczytać.

Oczywiście jest to bzdura.

Tak zwane pismo starobułgarskie jest niczym innym, jak kontynuacją sposobu zapisu stosowanego przez Etrusków i Traków i w wielu przypadkach przykładem zabawy i rozrywki intelektualnej dla wtajemniczonych.

To, że w tekstach zakwalifikowanych jako starobułgarskie pojawiają się co rusz inne znaki literowe wynikało po prostu ze stosowania ligatur poszczególnych liter i takiej ich deformacji, aby czytający zmuszony był do jego deszyfracji.

Główną i jedyną przyczyną tego, że te teksty nie zostały dotychczas odczytane i dalej ukrywają przed nami swój przekaz wynika tylko i wyłącznie z tego, że specjaliści zajmujący się lingwistyką przeczuwają jaki wybuchowy charakter ma ta tematyka i wola udawać głupa niż narażaćsię na represje ze strony „naszych” elit.

CDN.

Starobułgarskie napisy bez tajemnic

$
0
0
Starobułgarskie napisy bez tajemnic

Wśród kłamstw rozpowszechnianych przez historyków, dotyczących kultury słowiańskiej czasów antycznych i wczesnego średniowiecza, poczesne znaczenie przypada negowaniu możliwości istnienia piśmiennictwa słowiańskiego.

Wprawdzie w międzyczasie oswojono się już z myślą, że Słowianie górowali militarnie nad swoimi „bardziej cywilizowanymi” sąsiadami, ale jeśli chodzi o kulturę niematerialną to dalej pokutuje pogląd, że byli „1000 lat za murzynami” i we wczesnym średniowieczu (nie mówiąc już o czasach antycznych) nie istniały żadne napisy i teksty w języku słowiańskim.

Kto czytał moje poprzednie artykuły, ten nie może mieć żadnych wątpliwości co do tego, że jest to wierutne kłamstwo.

Słowianie nie tylko stosowali pismo od pradawna, ale co ważniejsze byli jego pierwszymi wynalazcami i zapoczątkowali tradycje posługiwania się pismem w skali światowej.

Dzięki moim pracom mogliśmy się jednoznacznie przekonać, że co najmniej od 6 wieku przed naszą erą spotykamy się ze słowiańskimi zapiskami.

Jest jednak bardzo prawdopodobne, że już wkrótce odczytamy zapiski znacznie starsze i ta granica przesunie się o tysiące lat wstecz.






Przekonaliśmy się jednak, że to piśmiennictwo miało szczegóły charakter i nie zajmowało się gloryfikowaniem rządzących ani też tych czy innych bogów, ale w znacznej części miało charakter jak najbardziej trywialny i dotyczyło spraw codziennego życia ludzi.


Trzeba jednak przyznać, że występuje istotna różnica w stosunku do współczesnych odpowiedników takich napisów.

Te antyczne słowiańskie napisy biją naszą domorosłą „twórczość” na głowę, jeśli chodzi o ich intelektualną złożoność.

Nasi przodkowie wykazywali się niesamowitym wprost upodobaniem i jeszcze większym talentem do tworzenia zagadek słownych i przy każdej okazji zapisywali swoje teksty w takiej właśnie formie.

Wydaje się, że zwykłe zapisanie tekstu było dla nich zbyt prymitywne i starali się te teksty szyfrować tak, by czytający musiał się wykazać nie tylko znajomością pisma, ale również tym, że nie jest skończonym durniem, i ma na tyle oleju w głowie, aby rozwiązać również bardziej skomplikowane zadania, ukryte w takim tekście.
W tym celu nie szczędzili też żadnych wysiłków i napisy te za każdym razem zadziwiają mnie swoim wyrafinowaniem i genialnością.







Takie podejście naszych przodków ułatwiło niestety niesamowicie robotę wszelkiej maści oszustom i „poprawiaczom” dziejów, bo umożliwiło im zatajenie tego, jak dawno i w jak szerokim zakresie społeczeństwa słowiańskie wpływały na przebieg historii Europy i świata.

Również w przypadku wczesnego średniowiecza ignorowanie słowiańskich napisów, na przedmiotach i wyrobach artystycznych tamtych czasów, pomogło w zamazaniu słowiańskiego śladu tych dziejów.


Co więcej nieudolność w odczytywaniu takich tekstów stała się pretekstem do twierdzeń, że jeśli już, to ekspansja słowiańska we wczesnym średniowieczu była możliwa tylko w rezultacie podporządkowania się Słowian zwierzchnictwu azjatyckich hord Bułgarów i Awarów.

Dlaczego ci mieli być pod tym względem szczególnie predystynowani, na to pytanie historycy nie mają żadnej odpowiedzi, ale każdy może to zauważyć, i tak jest też ta insynuacja przez wszystkich postronnych odbierana, że Słowianie byli po prostu za głupi na utworzenie własnej państwowości, i dopiero jakieś dzikusy z azjatyckich stepów musiały im pokazać jak buduje się własne państwo.

Te tezy mają jednoznacznie rasistowskie motywacje i służą rozpowszechnianiu, pod płaszczykiem jakoby niezależnych badań naukowych, przekonań o podrzędności Słowian względem innych nacji oraz o ich „wrodzonej tępocie”.

Podtrzymywanie tych tez, a nawet gorliwe ich rozpowszechnianie przez przytłaczającą większość historyków z krajów słowiańskich świadczy o tym, że ta grupa zawodowa stała się rakowatą naroślą na ciele naszych społeczeństw i musi być bezwzględnie pozbawiona możliwości bezkarnego rozpowszechniania swoich rasistowskich łgarstw.

Nie może być tak, że wśród naszych rządzących elit dominują osoby, które w jednoznaczny sposób zwalczają naszą kulturę i naszą świadomość przynależności do naszego wspólnego słowiańskiego dziedzictwa.

Na poparcie tych tez przedstawiano zabytki piśmiennictwa, które za cholerę nie dały się odczytać, ani po turecku, ani po chińsku, ani też w żadnym innym języku zachodnioeuropejskim, co jednak nie przeszkadzało historykom właśnie tam szukać korzeni wymyślonego przez nich państwa bułgarskiego i chanatu Awarów.

Oczywiście języki słowiańskie nie brano pod uwagę, bo jak „wszyscy wiedzą” Słowianie zeszli we wczesnym średniowieczu dopiero co z prypeckich drzew i ani be ani me.

Historycy taplali się w tym błocku niewiedzy, jak wieprze w gównie, produkując co raz to bardziej zakłamane dysertacje na temat chińskości tego czy owego bułgarskiego tekstu i kasując przez całe dziesięciolecia pieniądze podatników za te swoje intelektualne odchody.

Moje prace przeszły jak na razie bez echa, bo po pierwsze demaskują intelektualną impotencję „naszych historyków”, a po drugie stoją w sprzeczności z dążeniem „naszych elit” do zerwania więzi Polaków z ich własną historyczną przeszłością i przywiązaniem do rodzimych tradycji, a więc podważają fundamenty władzy rządzącego Polską reżimu.

Oczywiście nie można pozwolić na to, aby ci zdrajcy bezkarnie mieszali Polakom w głowach i niszczyli naszą tożsamość i każdy czujący się Polakiem i szanujący pamięć swoich własnych przodków, powinien przyczynić się do tego, w miarę swoich możliwości, aby torpedować te ich zdradzieckie cele.

Również w tak zdawałoby się marginalnej dziedzinie, jaką jest historia, można obnażyć ich zakłamanie i wytracić im argumenty z ręki, którymi próbują wpędzić nas w kompleksy względem zachodu i zmusić nas do ograniczenia naszych aspiracji do jakiegoś zasyfionego zmywaka w angielskiej spelunie.

Tak jak to już poprzednio udowodniłem, Wielka Bułgaria


i Wielka Lechia są tak naprawdę jednym i tym samym organizmem państwowym.


Pod tymi dwoma nazwami ukrywa się państwo środkowoeuropejskich Słowian, które w 7 i 8 wieku naszej ery zdominowało obraz polityczny całej Europy.

Inicjatorem założenia tego państwa był cesarz bizantyjski Herakliusz, który jednocześnie jako potomek wandalskich władców z rodu Horaklidów (Harnasiów),



był prawowitym spadkobiercą władców słowiańskich plemion pomiędzy Renem, Wołgą i Dunajem.


Herakliusz wyznaczył na władcę tego państwa swojego brata wujecznego Niestka, który w naszych legendach nazywany jest Krakiem.


Wraz ze śmiercią Wandy


wymarła też ta gałąź rodu Harnasiów i Słowianie zdecydowali się oddać władzę w ręce Kubra z rodu Merowingów rządzącego w tym czasie Europą Zachodnią, szczególnie że potomkowie Herakliusza w Bizancjum nie wykazywali chęci do objęcia schedy po Kraku.

Kubr zwany w Polsce Piastem, a na zachodzie Dagobertem II, zapoczątkował nową dynastię królewską Wielogorii, która przez następne stulecia kształtowała obraz Europy Środkowej.


Wielka Lechia (Wielogoria) była przykładem wczesnego państwa feudalnego w którym jednak centralna władza musiała zabiegać o akceptację przez lokalne społeczności plemienne.

To właśnie te lokalne społeczności wybierały spośród siebie rządzące nimi elity, które jednak aby sprawować rzeczywistą władzę musiały być potwierdzone przez rządzącego całym państwem króla.

Różniło to Wielka Lechię zdecydowanie od późniejszej formy feudalizmu w której to władza centralna zlikwidowała całkowicie wszystkie przejawy lokalnego samorządu (przynajmniej na zachodzie).

Odkrycie skarbu z Pereszczepiny


potwierdziło taką właśnie organizację struktur państwowych Wielkiej Lechii i wskazało, jakie zwyczaje panowały w tym państwie w momencie przekazywania władzy po śmierci panującego króla.


Złożenie do symbolicznego grobu insygniów władzy przez lokalnego władcę (wojewodę) na terenie obecnej Ukrainy, po śmierci Kubra (Piasta), wskazuje nam na konieczność istnienia jeszcze wielu podobnych skarbów na terenie innych prowincji imperium.

Oczywiście byłoby to nieprawdopodobieństwem gdyby się okazało, że ich jeszcze nie znaleziono, dlatego poszukałem wskazówek na istnienie podobnego typu znalezisk.

Okazało się, że tych znalezisk jest znacznie więcej i moje szczególne zainteresowanie wzbudził skarb z Nagyszentmiklós w obecnej Rumunii.


Pomijając artystycznąjakość tych dzieł, należących do szczytowych osiągnięć sztuki wczesnego średniowiecza i nie tylko, zastanawia nas natychmiast stylistyczne podobieństwo wyrobów złotniczych znalezionych w Nagyszentmiklós i w Pereszczepinie, oraz ich takie samo przeznaczenie.
W większości są to rożnego typu naczynia z zastawy stołowej.

W obu przypadkach znajdziemy wśród tych wyrobów ozdobne patery.

Poniżej widzimy paterę ze skarbu z Pereszczepiny


a tutaj tę z Nagyszentmiklós


Obie są tak do siebie podobne, że trzeba przyjąć, że powstały w warsztacie tego samego złotnika lub co najmniej w warsztatach, których mistrzowie wywodzili się z tej samej szkoły artystycznej.

To co szczególnie łączy te naczynia, to występowanie napisów na ich dnie.

Teksty te są zapisane w języku którego nie można odczytać, a który uważany jest za starobułgarski.

Szczególnie wiele uwagi przyciągnął sobą tekst znajdujący się na paterze z Nagyszentmiklós.

Wynikało to z tego, że skarb ten odkryto już bardzo dawno temu i wyjątkowość, pod względem artystycznym, tych wyrobów stanowiła poważny problem dla historyków zachodnich, ponieważ stało to w sprzeczności z panującym na zachodzie przekonaniem o zapóźnieniu cywilizacyjnym terenów zamieszkałych przez Słowian.

Bardzo szybko znaleziono jednak wyjście z tej beznadziejnej sytuacji twierdząc, że są to wyroby bizantyjskie i to pomimo tego, że stylistycznie jest to po prostu niemożliwe i jedynym elementem potwierdzającym tęfałszywą tezęjest podobieństwo użytych w tekście liter do alfabetu greckiego. Problem w tym, że czytany po grecku, tekst ten nie ma najmniejszego sensu.

Rozpowszechnianie tych bzdur przychodzi historykom tym łatwiej, bo w krajach słowiańskich nie istniejążadne grupy nacisku, zarówno w nauce, jak i polityce, które zmusiłyby te antysłowiańskie kręgi do zaprzestania swojej plugawej propagandy.

Co gorsza, nie istnieją teżsiły, pomijając zmarginalizowanągrupę badaczy historii, nazywanąpogardliwie Turbosłowianami, które by były w stanie forsować wysiłki, dla opracowania naszej własnej, słowiańskiej narracji historycznej.

Zresztą i ta grupa, z racji swojego ideologicznego rozwarstwienia i dominacji wszelkiej maści ezoteryków i nawiedzonych, nie jest najlepszą reklamą dla idei ciągłości historycznej Słowian w Europie.

Po części jest to rezultatem infiltracji wrogich nam sił w obrębie środowiska słowianofilów i perfidnego spisku w celu świadomego sabotażu tych idei.

Tak więc jest to wyjątkowo ważne, aby poprzez prawidłowe odczytanie tego typu napisów podważyć argumenty naszych wrogów.

Napis na paterze z Nagyszentmiklós nadaje się do tego znakomicie, choć nie ukrywam, okazał się całkiem ciężkim kąskiem do zgryzienia.


Rezultat jego deszyfracji był dla mnie zaskoczeniem i będzie też zaskoczeniem dla czytelników, bo jeszcze raz pokazuje, jak niewiele zmieniło się życie ludzi w przeciągu ostatnich tysiącleci i w jak minimalny sposób zmieniły się ludzkie zainteresowania i cele na przestrzeni dziejów.

Jeszcze raz potwierdza się to, że naszych przodków zajmowały te same sprawy co nas, te same uczucia.


i te same namiętności.

CDN
Viewing all 175 articles
Browse latest View live