Quantcast
Channel: Kryształowy Wszechświat
Viewing all 175 articles
Browse latest View live

Etruski sposób na katar

$
0
0
Etruski sposób na katar

W poprzednim odcinku udało się nam ustalić, że tekst złotych tabliczek z Pyrgi dotyczy tematyki medycznej i jego pierwsze zdanie podaje sposób na leczenie liszaji.


To spostrzeżenie kieruje naszą uwagę na tematykę medyczną i chcąc znaleźć tłumaczenie kolejnego zdania musimy wziąć w pierwszym rzędzie pod uwagę to słownictwo, które dotyczy leczenia chorób.


Jednocześnie możemy już teraz być tego pewni, że prezentowane przez tzw. oficjalną „naukę” tłumaczenia tego tekstu, jak i ogólnie propagowane przez nią hipotezy dotyczące ludu Etrusków i jego języka, to jedno wielkie gówno.

Ta moja ocena i tak jest jeszcze powściągliwa ponieważ aby oddać rozmiar oszustw propagowanych przez historyków, to brakuje mi po prostu znajomości dosadniejszych przekleństw.

Rozpoznanie znaczenia drugiego zdania okazało się być jednak małym wyzwaniem.
Przypominam, że czytamy je od lewej na prawo i z dołu tekstu do góry.



Wprawdzie pierwsze wyrazy w zdaniu są łatwe do wyodrębnienia ale zaraz potem zaczynają się schody.

Spójrzmy na to zdanie w jego pierwotnym wyglądzie, ale już z powydzielanymi poszczególnymi wyrazami oraz po przekształceniu kierunku czytania do tego do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni.

Widzimy, że pierwsze 6 części składowych dają się łatwo przetłumaczyć i są dla nas natychmiast zrozumiałe.
Pierwszy wyraz
Składa się z liter „M” i „A” czytanych jako „ma” i rozumianych tak jak po polsku.

Drugi wyraz

składa się z typowych etruskich liter „D”, „E” i „H”. Czytamy je jako „DEH” i odpowiada to dokładnie polskiemu określeniu na „dech” lub „oddech”.

Dalej musimy znaleźć pierwszą literę kolejnego wyrazu 
 
i tą jest z pewnością litera „Z”. Po wstawieniu otrzymujemy wyraz



kłada się on z liter „Z, M, I, N, A, T oraz I” i czytamy go jako „zminati”

Łatwo rozpoznamy tu wyraz „zmieniony” ale z typową dla języków południowosłowiańskich końcówką „TI”.

Kolejny wyraz wymaga również uzupełnienia pierwszej litery,


i tą jest zapewne litera „U”. Daje to słowo „UŻ” odpowiadające rosyjskiemu „уже” czyli „już” ale bardziej w znaczeniu staropolskiego”już to”.

Jako kolejne zidentyfikowałem trzyliterowe słowo

które czytamy jako „DESZ”. Odpowiada to prawie że idealnie naszemu słowu „deszcz” albo słoweńskiemu „dež” czytanemu jako „deż” o tym samym znaczeniu.

Kolejnym jest spójnik „Z”

Dalej rozpoczęły się schody. Pomimo moich usilnych poszukiwań nie udało mi się przez długi czas wydzielić kolejnego wyrazu. Po prostu nic nie pasowało do tego układu liter.

jednak z czasem zauważyłem, że w tym wyrazie występuje litera o co najmniej dziwnym wyglądzie

Początkowo przyjąłem, że może to być jakaś litera oddająca brzmienie typowo słowiańskich głosek jak np. „Ź” lub „Ś”.

Ale nawet jeśli to uwzględnimy, to i tak nie prowadzi to do jakiegoś sensownego rezultatu.

Rozwiązanie znalazłem dopiero wtedy, jak wpadłem na to, że mamy tu do czynienia z dodatkowym sposobem szyfrowania tego tekstu.

Sposób ten jest dość prosty jeśli się w końcu na to wpadnie. Omówiony wyżej znak wskazuje na to, że dwie poprzedzające go litery muszą zostać zamienione miejscami.

W rezultacie otrzymujemy następujący wyraz

składający się z liter „N, A, S oraz A” czytanych jako „nasa” . Oczywiście dla każdego jest widoczne to, że mamy tu do czynienia z rzeczownikiem „nos” w dopełniaczu liczby pojedynczej, z tym że co ciekawe równie dobrze pasuje tu określenie nosa po niemiecku „Nase”. To kolejny kamyczek do mojej tezy, że język niemiecki to z premedytacją zdeformowany w średniowieczu przez saksonską hierarchię kościelną język Słowian Zachodnich.

Kolejny wyraz zaczyna się kropką, 

za którą ukrywa się z całą pewnością litera „P”. Jaką konkretnie formę tej litery powinniśmy użyć tego nie można stwierdzić, bo „P” pojawia się w tym tekście tylko jeden raz. Całe szczęście w innych tekstach etruskich można znaleźć przykłady tej litery.

Do pełnego wyrazu brakuje nam trzech kolejnych liter „A, L, A” co daje nam wyraz „pala” rozpoznawalny natychmiast jako nasze „palić” w trybie rozkazującym.

Kolejny wyraz to „T, I, E, L, E” czytane jak „tiele”. 


Z kontekstu możemy się domyśleć, że chodzi tu o przymiotnik „tlące”. We wszystkich jednak językach słowiańskich w tym słowie po literze „T” występuje bezpośrednio litera „L”, tak jak np. w rosyjskim „тлел”. Pozwala nam to na stwierdzenie błędu przy sporządzaniu rysunku tej tabliczki i właściwy odczyt powinien brzmieć „tlele”.

Kolejny wyraz składa się z liter „Ż”, kropki oraz liter „L i A”. 

W miejsce kropki pasuje litera „E” co daje nam wyraz „Żela”. 

Jeśli uwzględnimy to, że w swoich tekstach Etruskowie nie odróżniali od siebie głosek „Ż” i „Ź”, to prawidłowe będzie tłumaczenie tego wyrazu jako „Źela”. Słowo to jest powszechnie znanym w gwarowej polszczyźnie określeniem i występuje w języku literackim np. w określeniu „ziele angielskie”.

Tak więc po uwzględnieniu koniecznych zmian, dyktowanych sposobem szyfrowania tekstu, otrzymujemy następujący wygląd zdania

które odczytamy jako

MA DEH ZMINATI UŻ DESZ Z NASA, PALA TLELE ŹELA"

Zdanie to tłumaczymy jako:

Ma oddech zmieniony i cieknie mu z nosa, pal tlące zioła”.


CDN

Etruskie lekarstwo na grypę

$
0
0
Etruskie lekarstwo na grypę


Wszystko wskazuje na to, że leczenie kataru przy pomocy tlących się, aromatycznych ziół, tak jak to odczytaliśmy w poprzednim zdaniu tego etruskiego tekstu, było skutecznym zabiegiem.


Jeszcze niedawno okadzanie pomieszczeń, oraz chorych osób i zwierząt, należało do powszechnie stosowanych praktyk leczniczych wśród Słowian.

Również najnowsze badania medyczne potwierdzają skuteczność takich zabiegów, wskazując nie tylko na antywirusowe i antybakteryjne działanie substancji wydzielających się z kadzideł, ale również na stymulujące działanie tych związków chemicznych na cały system obrony immunologicznej organizmu.

Niestety w opisie nie podano jakiego rodzaju ziół w tym zabiegu używano. Najprawdopodobniej stosowano palenie tlących ziół tak powszechnie, że również skład mieszanki do okadzania nie stanowił żadnej tajemnicy dla ówczesnych Słowian, i autor tekstu nie widział potrzeby konkretyzowania opisu.

Zwalczanie stanów grypalnych u chorych nie ograniczało się tylko do zabiegu okadzania, ale wachlarz metod był oczywiście większy. W następnym odcinku naszego tłumaczenia zapoznamy się z receptą na kolejny środek leczniczy.

Zacznijmy od pierwotnego wyglądu tego zdania:



Wydzielenie poszczególnych wyrazów było wprawdzie pracochłonne ale, jeśli zastosować podane przeze mnie metody deszyfrowania tekstu, relatywnie łatwe do przeprowadzenia.

Poniżej widzimy ten tekst z wydzielonymi już poszczególnymi wyrazami i zapisany zgodnie z przyjętymi obecnie przez nas zasadami.


Pierwszy wyraz nie wymaga deszyfracji, bo jest prosty w odczycie

Czytamy go jako „ZALIT”. Największe podobieństwo znajdziemy z polskim wyrażeniem „zalej”. Również w języku bułgarskim zajdziemy podobne słowo - „излейте”. Co ciekawe w innych językach południowosłowiańskich taka forma tego znaczenia nie jest powszechna.

Kolejny wyraz znajdziemy, jeśli odgadniemy znaczenie pierwszej jego litery, zastąpionej przez kropkę. 

 
Nie jest to skomplikowane i jedynym logicznym rozwiązaniem jest litera „K”. Razem z pozostałymi literami „Ż”, „E” i „N” daje to nam słowo czytane jako „KŻEN”. 


Oczywiście jest to nazwa tradycyjnej przyprawy na wigilijnym stole - „chrzanu”. Do dzisiaj roślina ta jest nazywana w wielu rejonach Polski gwarowo „krzan”. Również i w tym słowie podobieństwa do języka polskiego są spośród wszystkich języków słowiańskich największe.

Kolejnym jest spójnik „A” w znaczeniu „i” lub „a także”.

Dalszy wyraz jest początkowo niezrozumiały, ale również i tu zaobserwujemy charakterystycznie kanciastą literę „S”

Tak jak to wyjaśniłem poprzednio oznacza ona, że musimy zamienić poprzedzające ja dwie litery miejscami oraz uzupełnić o brakującą literę. W tym przypadku literę "I".

Po tym zabiegu wyraz ten wygląda już bardziej zrozumiale.

Łatwo rozpoznamy w nim słowo „DATIS”. Najbardziej zbliżony jest ten wyraz do określenia „dati” w języku bośniackim lub „duti” po litewsku, oznaczające po polsku „daj”, zresztą i samo polskie słowo wykazuje znaczne podobieństwo do tego etruskiego wyrazu.

Dalej mamy łatwe do wydzielenia słowo:

czytane jako „ANEŻA”. Również i w tym przypadku nie ma najmniejszych problemów aby odgadnąć jego znaczenie, ponieważ jednoznacznie chodzi tu o powszechnie znane zioło lecznicze, biedrzeniec anyż, zwane potocznie anyżem.

Dla wyodrębnienia kolejnego wyrazu musimy znowu uwzględnić obecność kanciastej litery „S” oraz jej znaczenie dla szyfrowania tekstu oraz uzupełnić ten wyraz o jedną brakująca literę. W tym przypadku najlepiej pasuje litera „T” .

Po przestawieniu liter „SZ” i „E” i wstawieniu „T” otrzymujemy słowo:

czytane jako „zlatsze”. Z kontekstu zdania możemy się domyśleć, że chodzi tu o przymiotnik „zlane”. Duże podobieństwa znajdziemy też w rosyjskim, w słowie „изливать” - wylać.

W kolejnym słowie znowu brakuje nam jednej litery.

Tym razem jest to litera „W”. W omawianym tekście litery tej nie znajdziemy, a więc musimy sięgnąć do innych tekstów etruskich, aby znaleźć używaną przez nich formę.

W linku poniżej udało się już nam te literę wcześniej zidentyfikować


Po wstawieniu do wyrazu otrzymujemy słowo „Z(S)ALIVE”. 


Również i w tym przypadku podobieństwa do języka polskiego są nie do przeoczenia i słowo to oznacza „zalewę”.

Ostatnim wyrazem jest „LATIE”. 

 
Tym razem w języku polskim nie znalazłem żadnego odpowiednika. Za to w językach południowosłowiańskich znajdziemy słowo „lasta” oznaczające „połknąć”. I tak należy też przetłumaczyć ostatnie słowo tego zdana.

Tak więc zdanie



ZALIT KŻEN A DATIS ANEŻA, ZLATSZE Z(S)ALIVE LATIE”

musimy przetłumaczyć jako

zalej chrzan i dodaj anyżu, zlaną zalewę wypij”

Etruski przepis lekarstwa na grypę nie rożni się specjalnie od tych praktykowanych współcześnie i zawiera znane ze swoich leczniczych właściwości ingrediencje. Wskazuje jednocześnie na to, że powinniśmy bardziej docenić własności lecznicze chrzanu, który współcześnie, większości z nas, kojarzy się tylko z wielkanocną przyprawą, a w którym nasi etruscy”przodkowie cenili głównie jego lecznicze wartości.


CDN


Jak Etruskowie leczyli anginę

$
0
0
Jak Etruskowie leczyli anginę

Poznane dotychczas sposoby leczenia stanów grypalnych przez etruskich lekarzy nie wyczerpują całej symptomatyki tych chorób. Również na przypadki problemów z oddychaniem i zaropieniem gardła, w apteczce Etrusków znajdowało się skuteczne lekarstwo.

Kolejne zdanie tego tekstu to właśnie przepis na jego przygotowanie. Czytamy je z dołu do góry i z lewej na prawą.



Tak jak w poprzednich receptach Etruskowie sięgają tu do rośliny leczniczej, co jeszcze raz potwierdza dokładną znajomość przez etruskich lekarzy ziołolecznictwa.

Odczytanie tego zdania nie było łatwe. Po wielu próbach udało mi się jednak w końcu rozdzielić to zdanie na poszczególne słowa.

Na rysunku poniżej widzimy właśnie ten podział.


Pierwsze dwa wyrazy nie sprawiają w odczytaniu żadnych trudności i składają się z liter odpowiadających w alfabecie polskim literom „M, A, I, Z, E”.

Odpowiednie słowa „MA IZE” tłumaczymy na polski jako „Ma już”. Szczególnie w języku czeskim ta interpretacja znajduje idealne potwierdzenie „Má již”, ale również w rosyjskim słowo „już” - „уже” wykazuje prawie że identyczność z etruskim pierwowzorem.

Następne słowo posiada kropkę, z czego wnioskujemy, że na jej miejsce musimy wstawić brakującą literę.


Najlepiej pasuje w to miejsce litera „U”, w wyniku czego czytamy to słowo jako „TUDA”.


Odpowiednie słowo znajdziemy w języku rosyjskim w formie identycznego wyrazu „туда” czytanego zgodnie z etruskim wzorcem i oznaczającym po polsku „tam”.

Kolejny wyraz nie jest wprawdzie zaszyfrowany, ale przez to wcale nie prostszy do zrozumienia.


Czytamy go jako „ŻDUK”.

Znalezienie znaczenia tego słowa okazało się być trudniejsze niż przypuszczałem, ponieważ odpowiedniki we współczesnych językach słowiańskich uległy już znacznemu przeobrażeniu.

Na właściwy ślad naprowadziło mnie określenie gwizdka w językach południowosłowiańskich - „zvižduk”. Drugi składnik tego wyrazu jest wymawiany identycznie jak poszukiwane przez nas etruskie słowo.

Możemy z tego wnioskować, że oznaczało ono piszczący odgłos. I faktycznie również w języku polskim znajdziemy potwierdzenie tego przypuszczenia, ponieważ popularny wśród Słowian instrument muzyczny - piszczałka, określany jest również jako „dutka” lub „dudka”.


Oznacza to, że Etruskowie określali słowem „ŻDUK” piszczący odgłos wydawany w trakcie oddychania przez osoby z infekcjami górnych dróg oddechowych.

Kolejne słowo to litera „I”, którą wstawiamy w miejsce kropki, a która w tym zdaniu spełnia rolę spójnika


Następny wyraz wymaga też przestawienia liter, z których pierwszą musimy jeszcze zgadnąć, bo reprezentowana jest tylko przez kropkę


Wolne miejsce uzupełniamy literą „E” i przestawiamy zgodnie z opisana wcześniej regułą


otrzymując słowo „LISZAIE” z którym spotykaliśmy się już wielokrotnie w innych etruskich tekstach i którego znaczenie rozpoznaliśmy jako odpowiadające polskiemu znaczeniu „liszaje” lub „wrzody”.

Przechodzimy teraz do następnego słowa w którym również brakuje jednej litery. 

Po uzupełnieniu literą „E” otrzymujemy słowo


które czytamy jako „SESAN”

Podobieństwo do „sezamu”, znanej również w starożytności rośliny użytkowej, są nie do przeoczenia, tym bardziej ze Grecy nazywali te roślinę „sesamon”.

W kolejnym wyrazie możemy odczytać tylko litery „E” i „Ż”

Z kontekstu zdania domyślamy się natychmiast, ze musi być to czasownik określający czynność, jaką musimy wykonać, z wymienionym poprzednio w zdaniu rzeczownikiem, czyli „sezamem”. Oczywiście najlogiczniej jest zjeść ten smakołyk, który do dzisiaj znamy pod postacią „Sezamków” i które uwielbialiśmy w dzieciństwie.

Tak więc poszukiwaną literą musi być litera „J”, którą Etruskowie zapisywali również jako przedłożone „I”. Tak jak widzimy to np. w tym tekście.


Po uzupełnieniu otrzymujemy słowo „JEŻ”, które tłumaczymy na polskie „jesz”.


Dalej mamy literę „A” odpowiadającą naszemu spójnikowi „i” lub „a”.


Kolejne słowo


czytamy jako „DELU". Jego znaczenie znajdziemy w językach południowosłowiańskich w których oznacza ono „część” większej całości.

Kolejne słowo to trzy etruskie litery „T”, „E” i „SZ” czytane jako „TESZ”.


Słowo to ma swój odpowiednik w polskim wyrazie „też”.

Dalej mamy słowo


z brakującą literą na końcu. Ten brak łatwo uzupełnimy literą „T”, otrzymując w efekcie słowo „zalit”


Dalej kolejny spójnik „A” o znaczeniu „i” lub „a”.

Oraz jako ostatni wyraz „SŻEDE”. 


Słowo to w dawnej formie nie występuje już w językach słowiańskich ale pozostałości znajdziemy np. w polskim określeniu „zeżreć”. 

Widocznie w języku etruskim litera „J”, w trybie rozkazującym określenia „zjedz”, uległa podmianie na literę „Ż” zmieniając słowo „sjede” w wyraz  „sżede”.

W ten sposób udało się nam przetłumaczyć całe zdanie.


Stosując polski alfabet brzmi ono następująco:

MA IZE TUDA ŻDUK I LISZAIE SESAN JEŻ A DELU TEŻ ZALIT A SŻEDE

Po przetłumaczeniu na polski otrzymujemy:

Ma jeszcze do tego oddech świszczący i zapalenie migdałków, sezam jedz a część (jego) zalej też (wodą) i zjedz

Ciekawostką jest to, że już Etruskowie znali sezam jako roślinę użytkową oraz używali go jednocześnie jako roślinę leczniczą.

To ostatnie znaczenie z czasem uległo zapomnieniu i sezam znamy współcześnie głównie jako produkt spożywczy a szkoda, bo jak widać z tego tekstu, u starożytnych Słowian ceniony był również jako lekarstwo w ciężkich przypadkach przeziębień i infekcji górnych dróg oddechowych.


CDN

Archeologia jako element antysłowiańskiej nagonki

$
0
0
Archeologia jako element antysłowiańskiej nagonki


Już od dawna zwracam uwagę na to, że współczesna nauka nie ma nic wspólnego z jej pierwotnymi celami, pomnażania naszej wiedzy i dążenia do poznania prawdy o naszej rzeczywistości, ale jest jednym z podlejszych elementów propagandowych nakierowanych na utrzymanie dominacji tzw. „zachodu” w świecie.


Również archeologia stała się celem zainteresowania zachodniej propagandy, jeśli chodzi o interpretacje prawdziwego przebiegu zdarzeń historycznych.

Nie zdziwiła mnie więc informacja o tym, że amerykańscy szpiedzy z FBI aktywnie włączyli się do archeologicznych badan. Nie robią tego bezinteresownie, ponieważ dzięki temu ich agenci maja bezpośredni wpływ na wyniki badan, a co najważniejsze na ich prozachodnią interpretację.


W artykule opisany jest przypadek odkrycia pochowków mumii z nekropolii Deir-el-Bersha znajdującej się około 250 kilometrów na południe od Kairu.

Grobowiec należał do lokalnego gubernatora o imieniu Djehutynakht i został jeszcze w czasach antycznych obrabowany. Zachowały się jednak mumie zarówno gubernatora jak i jego żony z tym, że we fragmentach i nie bardzo było wiadomo jak te części złożyć w całość.



W tym miejscu na arenę wkroczyli szpiedzy z FBI proponując archeologom pomoc w analizie genetycznej zachowanych resztek.

Oczywiście najprostszą metodą byłoby znalezienie haplogrupy męskiej w badanych szczątkach, co jednoznacznie umożliwiłoby określenie przynależności poszczególnych fragmentów do kobiety lub do mężczyzny.

Wiadomo jednak, że ta metoda już od jakiegoś czasu jest niechętnie (delikatnie mówiąc) stosowana przez historyków i archeologów, bo jej rezultaty burzą wszystkie mity jakie udało się na zachodzie stworzyć przez stulecia.


Wbrew tym legendom udział obecnych populacji z terenów Europy zachodniej w przebiegu historii jest przeceniany. Okazuje się, że większość osiągnięć tzw. cywilizacji starożytnych jest dziełem przodków Słowian z terenów zamieszkiwanych przez nich do dziś.


Badanie YDNA stało się dla historyków prawdziwym tabu i ograniczają się ostatnio prawie że wyłącznie do mDNA, czyli do haplogrup żeńskich.

Te nie dają się już jednoznacznie przydzielić do poszczególnych grup ludnościowych w Europie i nie demaskują tak jednoznacznie kłamstw zachodniej propagandy jak haplogrupy męskie.

Ale nawet i w tym przypadku oszuści i ich pieski z krajów słowiańskich nie mają łatwo aby utrzymać te mity przy życiu.

Tak było też i w przypadku badan szpiegów z FBI.

Przeanalizowane szczątki wskazują na obecność mitochondrialnego DNA zaliczanego do haplogrup U5b1c, U5 b1d1a lub U5b2a5.

Oczywiście w artykule znajdziemy propagandowe brednie o pochodzeniu gubernatora z terenów obecnego Libanu.

Z premedytacją przemilcza się jednak fakt, że haplogrupa U5 jest typową haplogrupą słowiańską w obrębie której wykształciły się dwa główne podtypy. U5a charakterystyczna jest dla kobiet z terenów Słowian Europy centralnej i wschodniej oraz typ U5b charakterystyczny dla Europy południowej i zachodniej.

Tereny obecnej Polski są tymi na których oba podtypy występowały równocześnie.



W przypadku mumii mamy więc do czynienia z przedstawicielami ludności słowiańskiej, która przywędrowała do Egiptu z terenów Słowian zachodnich i południowych i założyła tam cywilizację zwaną obecnie egipską.

Również cały szereg innych badan potwierdza to, że starożytni Egipcjanie genetycznie nie mają wiele wspólnego z obecną ludnością na tych terenach, ale genetycznie byli identyczni z ludnością Europy środkowej. Byli więc Słowianami.

Oczywiście o tym fakcie nikt w tym artykule nie wspomniał i dalej bombardowani jesteśmy naukowymi bredniami o Bliskowschodniej kolebce cywilizacyjnej i o wkładzie Semitów w jej rozwój.

Badania genetyczne wskazują jednak, że czegoś takiego po prostu nie było i że Semici, i owszem byli, ale uganiali się w tym czasie za kozami po bezdrożach południa półwyspu Arabskiego.


I tu nie pomoże nawet zaangażowanie szpiegów z FBI. Pod tym względem fakty są nieubłagane.


Jak według Etrusków leczyć opuchliznę i siniaki

$
0
0
Jak według Etrusków leczyć opuchliznę i siniaki


Dotychczasowe zdania odczytane przez nas na złotej blaszce z Pyrgi dotyczyły recept na sporządzenie lekarstw ziołowych, stosowanych przy leczeniu stanów grypalnych.

Te przepisy na sporządzanie leków nie różnią się zasadniczo od tego, co znamy we współczesnej fitoterapii i wskazują na równie zaawansowaną (możliwe że znacznie lepszą) wiedzę Słowian w tej dziedzinie lecznictwa, jak ta którą dysponujemy współcześnie.



Kolejne zdanie odbiega zdecydowanie od poprzedniej tematyki, co na początku sprawiło mi znaczne trudności, ponieważ najpierw trzeba było rozpoznać chorobę, której dotyczy ten opis.
Oczekiwałem kontynuacji leczenia chorób układu oddechowego, a tymczasem zdanie to dotyczy czegoś całkiem innego.

Zdanie to okazało się w rozszyfrowaniu jeszcze dlatego tak niewdzięczne, bo proponowana przez Etrusków kuracja jest zaiste dość oryginalna.

Muszę jednak przyjąć, że słowiańscy lekarze czasów antycznych wiedzieli co robią i mieli empiryczne podstawy do tego, aby propagować tę kuriozalną terapię.

Omawiane przez nas zdanie zajmuje następujące położenie w tekście.



Tak jak poprzednio czytamy je od dołu do góry i z lewej na prawą.


Wydzielenie poszczególnych wyrazów było wprawdzie skomplikowane, ale po zrozumieniu tematyki zdania, nie aż tak trudne.


Zdanie zaczyna się od znanego już nam słowa „MA


Kolejny wyraz zaskoczył mnie tym, że swój odpowiednik ma tylko w języku polskim. Warto to podkreślić, bo już po raz kolejny spotykamy się z tą prawidłowością, a której omówieniem zajmiemy się dokładniej w którymś z kolejnych artykułów.


Składa się on z etruskich liter „T”, „Ż”, „A”, „SZ” i „U” czytanych jako „tżaszu”. Etruska głoska zapisana zbitką liter „” ma w jezyku polskim odpowiednik w formie zbitki literowej „CZ”. W gwarach na terenie kraju, a nawet wśród części Polaków mówiących językiem literackim, głoska „cz” jest jednak chętnie wymawiana (przy dokładniejszym wsłuchaniu się) jako zbitka głosek „t” i „ż”.

Tak więc musimy przyjąć, że i w tym wypadku autorowi tekstu chodziło o zapisanie typowo słowiańskiej głoski „cz”.

Po uwzględnieniu tego, wyraz ten musimy czytać jako „CZASZU”, co oczywiście jest etruskim słowem oznaczającym w języku polskim „czaszkę”.

Kolejny wyraz:


składa się z liter „O”, kropki, litery „Ż”, „A” i „T”.

W miejsce kropki najlepiej pasuje litera „B”, oczywiście w etruskiej wersji.


Otrzymujemy przez to słowo „OBŻAT”, które to jednoznacznie identyfikujemy jako odpowiednik polskiego słowa „obrzęk”. Również i to słowo jest typowe tylko dla języka polskiego i nie ma odpowiednika w innych literackich językach słowiańskich.

Dalej rozpoznajemy litery „Ż”, „I”, „N”, i „U” która składają się na słowo „ŻINU”. 


Również i w tym przypadku potwierdza się nasze wcześniejsze spostrzeżenie, że autor tego tekstu dla głosek „Ż” oraz „Ź” używał tego samego znaku.


Po uwzględnieniu tej specyfiki czytamy to słowo jako „ŹINU” co już zdecydowanie przypomina nam słowo „siny” w języku polskim. W istocie różnice w wymowie są bardzo powierzchowne i zapewne powszechnie potwierdzają się w gwarach języków słowiańskich. Dzięki temu otrzymujemy też sensowny fragment tego zdania.

Kolejne słowo to etruskie litery „M”, kropka, litery „E” oraz „S”.


W miejsce kropki wstawiamy literę „I” otrzymując słowo „MIES”.

Odpowiednikiem tego wyrazu w języku polskim jest „mięso”. Tu również potwierdza się pokrewieństwo etruskiego z polskim, ponieważ w innych językach słowiańskich mięso wymawianie jest jako „meso” a więc bez zmiękczenia.

Dalej mamy słowo „UDUT”.

Jest to wyraz który w tym zdaniu ma znaczenie „utłuc”. W języku polskim znajdziemy jednak znacznie lepszy odpowiednik w słowie „dudnić”. W gruncie rzeczy różnice są tylko powierzchowne i chodzi tu w praktyce o tę samą czynność.

Następnie widzimy kropkę

pod którą ukrywa się spójnik „A”.


Dalej słowo składające się z liter „Z”, „A”, „I”, „N”, oraz „E”.


Czytamy je jako „ZAINE” i spotkaliśmy się już z nim w pierwszym zdaniu tego tekstu, co pozwala natychmiast rozpoznać jego znaczenie, czyli „zaniknie”.


Dodatkowa korzyścią jest to, że dzięki temu znajdujemy powtórne potwierdzenie znaczenia tego słowa i możemy być w 100% tego pewni, że rozpoznaliśmy je prawidłowo.

Dalej występuje słowo w którym pojawia się również kanciaste „S”, co zgodnie z zasadami szyfrowania tego tekstu, wymusza zamianę poprzedzających liter miejscami.

Również i tym razem otrzymujemy sensowne słowo, a tym samy utwierdzamy się w przekonaniu, że prawidłowo złamaliśmy sposób szyfrowania tego tekstu .

Otrzymanym wyrazem jest słowo „SZLUS”.

Domyślamy się łatwo, że chodzi tu o lekko zmienioną wymowę polskiego słowa „śluz”.
Potwierdzenie, że odczytaliśmy je prawidłowo znajdujemy po prostu z naszej codziennej praktyki.
Jeśli zdarzyło się komuś tłuc kotlety, w trakcie przygotowywania posiłku, to faktycznie musiał z pewnością zaobserwować, że w wyniku tej czynności mięso traci na swojej powierzchni wrażenie bycia mokrym, i staje się mniej oślizłe i jakby suchsze.

Odpowiednika kolejnego słowa musimy szukać w językach południowosłowiańskich, choć i tu pewne podobieństwa do polskiego są nie do przeoczenia.

Czytamy je jako „LAŻ” z kropką i domyślamy się, że trzeba tę kropkę zastąpić literą „I”.

Litera „Ż” w tym slowie również i w tym przypadku przyjmuje funkcjęe gloski „Ź” dajac nam wyraz „LAŹI”, co już zdecydowanie lepiej przypomina południowosłoweńskie słowo „lasje” i oznacza po naszemu „włosy”.

Dalej mamy słowo „ŻANA

które identyfikujemy jednoznacznie z naszym słowem „żąć”. Znacznie lepszy odpowiednik znajdziemy w bułgarskim, gdzie ta sama czynność opisana jest słowem „жъна”.

I to etruskie słowo nie jest dla nas nowoscią, ponieważ spotkalismy już je tłumacząc poniższy tekst.


Dalej spójnik „I

I jako kolejne słowo litery „L”, „E” oraz „SZ”, a na końcu kropkę. Natychmiast nasuwa się nam pomysł zastąpienia jej literą „I”, w rezultacie czego otrzymujemy słowo „leszi”.

Jak łatwo się domyśleć, jest to odpowiednik polskiego określenia „leży”. W tym przypadku celniejszym polskim odpowiednikiem jest słowo „połóż”.

Następny wyraz to litery „I” „E” oraz „I

Tworzące zaimek „IEI” odpowiadający polskiemu „jej” lub „je

Kolejny wyraz to słowo „DA

które tłumaczymy jako nasze „tam”. W rosyjskim znajdziemy lepsze podobieństwo w słowie „туда” często skróconym do samego „да”.

Rownież i tu pojawia się dowód na słowianski rodowód języka niemieckiego, ponieważ niemieckie „da” ma to samo znaczenie, co identyczne słowo po etrusku.

Ostatni wyraz składa się z etruskich liter „B”, „E” oraz „O”, czytanych jako słowo „BEO”.


Polskim odpowiednikiem będzie słowo „boli

Tym samym dokonaliśmy tłumaczenia kolejnego zdania tego tekstu:



Zdanie to czytamy jako:

MA TŻASZU OBŻAT ŹINU, MIES UDUT A ZAINE SZLUS, LAŹI ŻANA I LESZI IEI DA BEO

W wolnym tłumaczeniu zapiszemy to zdanie po polsku jako:

Ma czaszka obrzęk siny, utłucz mięso aż zaniknie śluz, ogol włosy (na głowie) i przyłóż je tam gdzie boli”.

To tłumaczenie pokazuje nam coraz wyraźniej, że blaszki z Pyrgi były rodzajem poradnika lekarskiego w przypadku chorób z jakimi spotykano się najczęściej.

Możliwe nawet, że używany był on przez osoby nie zajmujące się profesjonalnie leczeniem, ale których prestiż, z racji posiadania tej tajemnej wiedzy, uzasadniał wysiłek związany z zaszyfrowaniem tego tekstu aby chronić tę wiedzę przed ciekawością konkurentów do władzy.

CDN.

Parę uwag o znaczeniu imion Jezus i Mahomet

$
0
0
Parę uwag o znaczeniu imion Jezus i Mahomet


Trzy najważniejsze religie monoteistyczne są ze sobą ściśle związane i powołują się na wspólny fundament jakim jest Stary Testament.

Kojarzymy je z ludami semickimi i oficjalna nauka wpoiła nam przekonanie o tym, że to właśnie ludy semickie rozpowszechniły te religie po świecie.

W moim cyklu artykułów o inwazji „Ludów Morza” na Bliskim Wschodzie przedstawiłem moją wersję wydarzeń i w tej wersji centralną rolę odgrywają Słowianie.





Okazuje się, że propagowana przez oficjalną naukę historia starożytności jest niczym innym jak wydumanym wymysłem (w najlepszym przypadku), ale tak naprawdę bezczelnym oszustwem, nie opartym na żadnych racjonalnych przesłankach.

Odczytanie przeze mnie napisu Nabatejczyków,



jak i Filistynów


połączone ze świadectwami archeologicznymi tych ludów, pozwala nam na nowe spojrzenie na historię Bliskiego Wschodu oraz na zrozumienie tego, że nasi przodkowie odegrali w tej historii decydującą rolę.

Wszystko wskazuje na to, że kultura słowiańska dominowała ten region znacznie dłużej niż sadziłem i dokumenty pisane potwierdzają to, że jeszcze na przełomie er mowa słowiańska była w tym rejonie mową codzienną znacznej części żyjącej tam ludności.

Nasuwa się więc pytanie, czy również Jezus mógł mieć coś z tą kulturą wspólnego i czy czerpał z niej inspiracje dla tak daleko idącej reformy Judaizmu?

Oczywiście musimy się też zapytać, czy Judaizm przełomu er w ogóle ma coś wspólnego z Judaizmem współczesnym i czy jego obecna forma nie jest tylko nowym tworem czynników politycznych ostatnich 200 lat?

Podjęty temat jest złożony i wymaga dogłębnej analizy dostępnych faktów. Jednak od czegoś trzeba zacząć i takim początkiem może być sama analiza imienia Jezus, a dokładniej mówiąc Jezus Chrystus, bo tak jest ten twórca Chrześcijaństwa powszechnie nazywany.

Trzeba zauważyć, że imię Jezusa w innych językach, szczególnie słowiańskich, przybiera trochę inną formę, i tak u południowych Słowian, a szczególnie prawosławnych, nazywany jest on imieniem Isa.

Zaznaczam, że końcówka „us” jest pozostałością wpływów greckich i dla prawidłowej analizy tego imienia nie ma on żadnego istotnego znaczenia.


Określenie „Isa” jak i „Jez” są w językach słowiańskich powszechnie spotykane. Przeważnie związane są one z wodą. Albo z wodą płynącą jako strumień lub rzeka, w takich nazwach rzek jak ISAra lub ISEr, albo z określeniem wody stojącej jak np. w wyrazie JEZioro lub JAZ.

Ta interpretacja imienia Jezusa ma jak najbardziej sens, bo nawiązuje z jednej strony do niepokalanego (czystego) poczęcia Syna Bożego, a z drugiej strony do aktu chrztu w wodach rzeki Jordan.

Określenie Jezus lub Isa było by więc imieniem oznaczającym po słowiańsku „czystego” „niepokalanego”

Co w takim razie z jego przydomkiem Chrystus. Oczywiście również i to imię jest przez oficjalną naukę interpretowane fałszywie.

W sposób jednoznaczny określenie to nawiązuje do południowosłowiańskiej nazwy dębu – „hrast” „hrastov”. Dąb był w religii słowiańskiej jednoznacznie związany z Bogiem oraz stanowił symbol słowiańskiego herosa Polele, zwanego wśród Polaków pod imieniem Wyrwidąb.

Dla Słowian Jezus był więc niczym innym jak uosobieniem ich legend związanych z kultem Lele i Polele, stąd nadali mu imię „Czysty Dąb” jako potomkowi Polele, założyciela królewskiego rodu wśród Słowian.

Wśród zabytków etruskich znajdziemy również i takie które potwierdzają taką właśnie interpretację.

Tak jak na tym etruskim lustrze.



Postać po prawej stronie ma wieniec dębowy na głowie i podpisana jest imieniem „ALUL” co jest etruskim odpowiednikiem Polele.

Na kolejnym przykładzie widzimy postać w pozie hinduskiego Kryszny.



opisana napisem:



Ten napis jest łatwy do przetłumaczenia i zaskakuje nas natychmiast swoim znaczeniem.

Odczytujemy go jako „Żiwu Buh”, „żywy Bóg”

Podane przykłady potwierdzają nie tylko tożsamość postaci Jezusa z herosem Polele, ale także ścisłe związki słowiańskich Etruskow z ludami Bliskiego i Dalekiego Wschodu.

Symbolika słowiańska nie ogranicza się tylko do jego imienia, ale ujawnia się nam również w innych określeniach Jezusa.

Często określany jest on również imieniem „Mesjasza”. Również i to określenie ma ściśle słowiański źródłosłów. Jest niczym innym jak odrobinę zniekształconą zbitką wyrazów „Maza” od słowiańskiego „mazati” lub polskiego „mazać” w znaczeniu „zaznaczony, wybrany” oraz imienia „Jez” lub „Isa”, stąd określenie „Mazaisa - Messias” lub spolszczone „Mazajez - Mesjasz”. Pierwszy człon pochodzi od wyrazu „mazać lub pomazać”, a drugi jest słowiańskim imieniem Jezusa.


Również, częste odwoływanie się Biblii do pochodzenia Jezusa z rodu dawidowego, prowadzi nas nie tylko do słowiańskich korzeni, ale i otwiera nam również możność zrozumienia tradycyjnych podań i symboliki zarówno chrześcijańskiej, żydowskiej jak i muzułmańskiej.

Już samo imię Dawid musi wzbudzać w nas skojarzenia z mową słowiańską. Podobieństwo tego imienia do określeń „dowodzić” i „dowódca” w polskim, czy „dovede” - „przewodzić” w bośniackim są jednoznaczne.

Określenia te wywodzą się od słowa wodze, czyli postronka za pomocą którego kierujemy zaprzęgiem końskim.

To słowo zostało następnie zapożyczone przez Słowian na określenie tego, który stał na ich czele w czasach pokoju i wojny. To zapożyczenie jest podyktowane tym, że wyprawy wojenne Słowian dokonywane były przeważnie w formie zagonów rydwanów i zaprzęgów końskich.

W ten sposób użycie określenia „Wodza” do nazwania kierującego wojskiem nazwą „Wódz” było jak najbardziej naturalne.

Pomniejsi przywódcy podlegający głównemu wodzowi nazwano określeniem „dowódca”, czyli tym który należy bezpośrednio DO WODZA.

David był właśnie takim dowódcą w pierwszym państwie żydowskim za rządów króla Saula (z Lula).

Kiedy sam został królem, to jego pierwotne wojskowe określenie wyewoluowało do jego imienia własnego, pod jakim znamy go obecnie.

Z tej samej grupy znaczeniowej wywodzi się słowo „wędzidło”. Również ono pierwotnie brzmiało zapewne inaczej i miało formę wyrazu „wenda”. Ten wyraz użyto również dla określenia osoby przywódcy plemienia czy też państwa. Z naszej historii najlepszym przykładem jest legendarna królowa „Wanda” czyli starożytna przywódczyni Słowian z terenów Polski.


Ten sam wyraz używano również w odniesieniu do tego plemiona z którego wywodził się najwyższy ród królewski i któremu przysługiwała z tego względu przywódcza rola wśród Słowian.
Ta nazwa przetrwała wieki utrzymując się w takich określeniach przodków Polaków jak „Wendowie”, „Weneci” idt.

Zresztą sprawa imienia „Dawid” jest znacznie bardziej zagmatwana niż się to wydaje, o czym świadczy mozaika znaleziona w synagodze z terenów Gazy.



Przedstawia ona Dawida grającego na lirze. Nad centralną postacią widzimy napis który interpretowany jest jako zapisane po hebrajsku imię David.

Problem w tym, że użyty tam alfabet przypomina nam bardziej starosłowiański alfabet Etrusków niż hebrajski czy fenicki. Moim zdaniem mamy tam wyraźnie do czynienia z alfabetem łączącym wiele rożnych cech z dominacją jednak etruskiego.

Napis czytamy od prawej na lewą i już pierwsza litera może stanowić poważny problem interpretacyjny.

Oczywiście musimy z konieczności założyć, że Izraelczycy nie próbowali dokonać w tym napisie żadnych propagandowych zmian, w trakcie restauracji tego zabytku, i nie powstawiali lub nie pozmieniali tam znaków literowych tak, aby uzyskać pożądane propagandowo treści.

Szczególnie w przypadku pierwszej litery można mieć poważne wątpliwości co do jej prawidłowej restauracji. Wprawdzie przypomina ona hebrajskie „D” ale równie dobrze można ją było przerobić do obecnego kształtu z etruskiego „M” lub nawet fenickiego „P”.

Pozostałe litery możemy łatwo zinterpretować jako oryginalne, ponieważ wśród zabytków etruskich znajdziemy identyczne napisy o identycznym charakterystycznym układzie odwróconych liter „L”, które czytamy jako „LELE”.



Już zapewne u starożytnych wyznawców kultu Jahwe (Jarowita) na Bliskim Wschodzie istniała świadomość występowania tak dziwnego napisu przy wizerunkach Dawida.




Z tradycyjnych względów napis ten był powielany z pokolenia na pokolenie, ale świadomość jego znaczenia z czasem zanikła, tak jak zanikła znajomość starosłowiańskiego alfabetu.

Ludzie czasów późnego antyku i wczesnego średniowiecza interpretowali ten napis tak, jak pozwalała im na to znajomość współczesnych im języków. A najpowszechniejszym z alfabetów był w tym czasie na Bliskim Wschodzie alfabet aramejski, oraz taki który nazywany współcześnie określeniem starohebrajski, a który z pewnością jest tylko późną wersją alfabetu fenickiego.

W tym ostatnim alfabecie omawiany napis można jednak odczytać inaczej jako wyraz „GUG”. To zapewne było przyczyną tego, że pozostałości legendy o Lele i Polele, w połączeniu z tą nową interpretacja napisu, doprowadziły do powstania legendy o władcach północy Gogu i Magogu.

Ta nowa interpretacja imienia LELE rozprzestrzeniła się następnie wśród potomków bliskowschodnich Słowian i dotarła również do najbardziej odległych ich przedstawicieli żyjących w centralnej i południowej części Półwyspu Arabskiego.

Wprawdzie większość mieszkających tam ludzi miała pochodzenie semickie, ale szczególnie wśród przywódczych klanów, potomkowie Słowian stanowili jeszcze znaczącą większość i tradycja słowiańska nie została jeszcze zatarta późniejszymi arabskimi naleciałościami.

Kult Lele i Polele, lub też według nowego nazewnictwa Goga i Magoga, znajdował też wyraz w słownictwie używanym jako imiona dla dzieci.

Jednym z takich imion był również Magomet który przetłumaczymy jako „Miód Magoga”.

Med w językach południowosłowiańskich i w rosyjskim oznacza miód, ale może mieć też znaczenie „kochana” lub „kochany”.

Jeśli uwzględnimy to rozszerzone znaczenie, to imię to oznaczało albo „Kochający Magoga” lub też ewentualnie „Kochany przez Magoga”.

Współczesny odpowiednik znajdziemy np. w imieniu Ludmiła, które pierwotnie brzmiało Lelemiła, a które to znaczenie, jako antychrześcijańskie, zostało sprytnie przerobione na politycznie strawną formę.

W późniejszych czasach imię Magomed uległo semityzacji i zaczęto zapisywać je słowem „Mahomet”.

Ale o tym już w następnym odcinku.

CDN


Parę uwag o znaczeniu imion Jezus i Mahomet. Część druga

$
0
0
Parę uwag o znaczeniu imion Jezus i Mahomet. Część druga


Z imieniem Mahomet polska? Wikipedia wydaje się mieć jakieś dziwne problemy.

Jeśli już zdecydujemy się zajrzeć na stronę o Mahomecie, to zostaniemy tam skonfrontowani ze zdaniem:

pełne arabskie imię: Muhammad ibn Abd Allah ibn Abd al-Muttalib”

Nasze doświadczenia z informacjami z polskiej? Wikipedii nie są jednak, delikatnie mówiąc, najlepsze i dla pewności sprawdźmy lepiej co na ten temat piszą inni.

Okazuje się, że u Niemców wygląda to już całkiem inaczej i jego imię jest tam znacznie dłuższe.

Abū l-Qāsim Muhammad ibn ʿAbdallāh ibn ʿAbd al-Muttalib ibn Hāschim ibn ʿAbd Manāf al-Quraschī”

Co w takim razie jest w tym imieniu takiego niewygodnego, ze „polska” Wikipedia stara się je maksymalnie skrócić?

Odpowiedz jest oczywiście taka, że propagandziści odpowiedzialni za robienie Polakom gówna z mózgu nie chcą oczywiście „wywoływać wilka z lasu” i dostarczać im informacji, które mogłyby ich prowadzić do „głupich” skojarzeń.

Taka polityka funkcjonuje w Polsce bardzo dobrze, bo obecne pokolenia Polaków dają się wodzić za nos, że aż przykro. Zamiast samemu nauczyć się wyciągać wnioski z tego, co mają przed własnymi oczyma, za bardzo dowierzają ludziom, których jedynym celem jest utrzymanie ich w niewiedzy i zniewolenie ich dusz.

W przypadku imienia Mahomet, nie tylko ono wskazuje na jego słowiańskie pochodzenie, co omówiliśmy już poprzednio,


ale również prawie wszystkie pozostałe jego imiona i przydomki powinny tak naprawdę być dla Polaków łatwe do zrozumienia.

Już pierwszy człon jego imienia musi budzić w nas poczucie tego, że skądś to znamy.

Abū l-Qāsim (ten pierwszy człon imienia został przez polska? Wikipedię całkowicie pominięty) czytamy go jako „Abu i Kaśim”. W arabskim oryginale "القاسم محم” sprawa jest jeszcze bardziej oczywista, ponieważ początek jego imienia tłumaczymy po prostu jako „Qasim Mohammed”.

Słowo „Kaśim” wzbudza w nas jednak skojarzenia. W języku polskim znajdziemy je w wyrazie „kazanie” lub w wyrazie „kaznodzieja”. Jeszcze lepiej jest to widoczne w innych językach słowiańskich gdzie słowo „сказать” po rosyjsku oznacza „powiedzieć” a po bośniacku „kažem” lub „kaćem” oznacza mówię.

Tak więc ten pierwszy człon imienia oznacza po prostu „Mówca (głosiciel) Mohammad”

Dalsze części jego imienia są jeszcze bardziej fascynujące i wystawiają nasze utrwalone od pradawna przekonania na ciężką próbę.

Kolejny element „ibn ʿAbdallāh” tłumaczony jest jako „syn Abdallaha”.
Polska? Wikipedia idzie jeszcze dalej w swoich oszukańczych praktykach i zapisuje to imię jako „ibn Abd Allah” aby zachachmęcić jego prawdziwe znaczenie jeszcze dokładniej.

W obu przypadkach mamy tu do czynienia z oszustwem, ponieważ jak tę część imienia powinniśmy zapisać, widzimy jednoznacznie w trzeciej jego części „Abd al-Muttalib”. Ta konstrukcja powtarza się następnie wielokrotnie w pozostałych częściach imienia i potwierdza tym samy jej prawidłowość.

Imię Abdallah, który jest obecnie bardzo popularne wśród muzułmanów, musi być w rzeczywistości zapisane więc następująco „Abd al Lah”.

Abd al” tłumaczymy jako „sługa”, tak więc wyrażenie „ibn ʿabdallāh”, lub jak to nam wmawia to „polska” Wikipedia „ibn Abd Allah”, oznacza po przetłumaczeniu „syn sługi Laha”.

Lach oznacza tu jeszcze inne określenie herosa Lele, które następnie stało się synonimem wszystkich wyznawców Lele i Polele, w tym i Polaków, dlatego i najstarsze nazwy naszego narodu to „Lachy” i „Polachy”.

Kolejny człon imienia to również mowa słowiańska. Określenie „Muttalib” oznacza już na pierwszy rzut oka „Kochający Matkę”

Dalsze imię to „Hāschim”, co jednoznacznie daje się rozpoznać jako „Hoży” czyli piękny, urodziwy.

Manāf” jest trudniejszy do zrozumienia ale może mieć np. coś wspólnego ze staropolską nazwą statku „nawa” a więc kolejny przodek Mahometa nazywany był „Żeglarzem”.

Oczywiście skoro wśród tych wymienionych bezpośrednich przodków Mahometa znaleźliśmy tyle słowiańskich znaczeń, to również wśród jego legendarnych praojców musiały znajdować się imiona o jednoznacznie słowiańskiej etymologi.

W tym celu spójrzmy na tę listę zamieszczoną w niemieckiej Wikipedii.


Oczywiście dla większości imion nie znajdziemy od razu słowiańskiego wzorca, ale jest wśród nich również takie, które zrozumiemy od razu - „Yaschdschub”.
Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, że oznacza ono imię „Jastrząb”.

To imię jest dobrym przejściem dla wyjaśnienia ostatniego członu imienia Mahometa czyli „al-Quraschī”. To określenie znaczy po arabsku „z rodu Quraschī”.

Oczywiście widzimy i tutaj typową dla współczesnej propagandy metodę takiego doboru liter, aby graficzny wygląd danego wyrazu nie przypominał mowy słowiańskiej. Jest to powszechny chwyt stosowany w językach zachodnich, które próbują zataić swoje słowiańskie korzenie, jak np. we francuskim czy też niemieckim, ale jak widać, nie obcy też językowi arabskiemu.

Również i w omawianym przypadku powinniśmy to określenie zapisać tak, jak je słyszymy, czyli fonetycznie, a wtedy mamy już znajomy nam wyraz „Kurasi”.

Nasze źródła” informacji zrobiły jednak z Kurasi – Kurajszytów. Brzmi nieźle, szczególnie jeśli się chce zachachmęcić przed Polakami prawdziwe znaczenie tej nazwy.

Kurasie to do dzisiaj występujące w Polsce, szczególnie na Podkarpaciu, nazwisko.

Kuraś to starodawne określenie koguta.

Słowianie z terenów obecnej Polski, którzy na przełomie epoki brązu i żelaza zaczęli podbijać Bliski Wschód, ale również Europe Zachodnią, zachowali tam swoje najdawniejsze struktury plemienne, do których należały również rody. Szczególnie ważna rola przypadła rodowi „Kurasi” którzy to w wielu przypadkach objęli czołowe pozycje w tworzących się tam nowych strukturach państwowych i plemiennych.

Rzymianie natrafiając w swoich podbojach na plemiona słowiańskie tłumaczyli napotkane samookreślenia tych ludów na łacinę i z tego powstały takie określenia jak Galowie, Galia, i Galileja.

To ostatnie prowadzi nas znowu do Jezusa który określany był również przydomkiem „Galilejczyk”

Ta nazwa jest bardzo symptomatyczna, bo pozwala nam zrozumieć dlaczego określenia Galia, Galowie i Galicja są tak bardzo rozpowszechnione w świecie.

W słowie Galilejczyk rozpoznajemy od razu dwa osobne człony. Pierwszy pochodzi od łacińskiego określenia koguta „Gallus” a drugi, „Lejczyk”, to najwyraźniej zdrobniona forma imienia „Lele”.

Tak więc Galilejczyk oznaczało nic innego jak „Kogut Lela”.

Musimy więc przyjąć, że to określenie objęło z czasem wszystkie plemiona wyznające kult Lele i Polele w Europie i na Bliskim Wschodzie, a następnie stało się bazą do nazewnictwa regionalnego.

Tak więc Jezus był również członkiem takiej wspólnoty, a tym samym jego pochodzenie mogło być tylko słowiańskie.

Zresztą w starożytności widzimy to również na wizerunkach Jezusa jak np. na tym fresku z katakumbów świętego Kaliksta w Rzymie z 3 wieku naszej ery, w których chowano pierwszych chrześcijan jak i ich biskupów.



Na rym fresku Jezus nosi na głowie czapkę identyczną z tą jaką używali słowiańscy Scyci.

Na innym wizerunku Jezusa z tych samych katakumb widzimy go w towarzystwie koguta.



Wśród Słowian kogut miał różnorakie symboliczne znaczenie, ale generalnie symbolizował odrodzenie i ochronę przed złem.

Z tej racji stal się również symbolem kultu Lele i Polele których starożytni Słowianie uważali za żywe wcielenie Boga w postaci ludzkiej, zesłanych na ziemię dla wyzwolenia jej mieszkańców od zła.

Tłumaczy to nam również dlaczego pierwsi władcy żydowscy, ale również większość innych władców na przestrzeni dziejów, odwoływała się do tej symboliki zagarniając dla siebie rolę wysłannika Boskiego na ziemi i uzurpując tym samym dla siebie Boskie pochodzenie.

Nie jest jednak wykluczone, że w istocie ród Kurasi panował w czasach antycznych od Arabii poprzez Polskę aż do Półwyspu Iberyjskiego.

Do tego rodu należeli więc nie tylko Jezus i Mahomet ale również Merowingowie, których pozostałością jest kogut jako symbol Francuzów.

Również nasi Piastowie od samego początku odwoływali się do tej symboliki co świadczyłoby o ich pochodzeniu z rodu Kurasi.

Przypomnę tutaj to, że na pierwszych monetach bitych przez Piastów widzimy postać koguta jako symbol władzy królewskiej.


Dopiero ukoronowanie się Chrobrego na Cesarza Rzymu stało się impulsem do zmiany tej symboliki i zastąpiło wizerunek koguta, cesarskim orłem.


Wracając do Mahometa, to oczywiście słowiańskie ślady związane z tą postacią są tak liczne, że aż trudno je tutaj wszystkie wymienić. Warto jednak wspomnieć o takiej ciekawostce, że Mahomet uciekając z Mekki znalazł schronienie wśród mieszkańców miasta Medyny. Tylko że to miasto, w dawnych czasach nosiło całkiem inna nazwę.

Nazywane było określeniem „Jasrib”, przynajmniej w takiej formie jest ono obecnie zapisywane.

Oczywiście i to określenie jest nam najwyraźniej znane. „Jas” odpowiada omawianemu już poprzednio starosłowiańskiemu określeniu na stojącą wodę, jezioro lub staw, natomiast „rib” odpowiada naszego określeniu „ryby”. Tak więc Medyna nazywana była pierwotnie „Rybne Jezioro”.

Takich toponimów o słowiańskim pochodzeniu było w przeszłości niezliczone ilości na Bliskim Wschodzie, ale w większości przypadków zostały one wyparte przez późniejsze arabskie nazwy, lub tak zdeformowane, że nie przypominają już w niczym swojego pierwowzoru.

Dla interesujących się arabistyką otwiera to wprost nieskończone pole do badan zródłosłowia języka arabskiego.

Pokazane tutaj zależności wskazują na to, że Chrześcijaństwo jest niczym innym jak zaadoptowanym słowiańskim kultem Lele i Polele. Chrześcijaństwo w przeciągu wieków nadało temu kultowi coraz bardziej orientalny wystrój, aby zatrzeć jego słowiańskie pochodzenie, ale mimo to jeszcze w późnym średniowieczu słowiańska symbolika była w tym kulcie powszechna.

Kościoły chrześcijańskie zwieńczone były figurami koguta nawiązującymi jednoznacznie do kultu Lele.
Również muzułmańskie meczety zdobione są symbolem półksiężyca, Tylko że ten półksiężyc to tak naprawdę jest niczym innym jak sierpem, słowiańskim symbolem Polele.

Chrześcijaństwo tym rożni się od dawnego kultu Lele, że odrzuciło powtarzalność aktu zejścia Boga na ziemię i jego samoofiary w celu zbawienia jej mieszkańców, a przyjęło, że jedyną prawdziwą i ostateczną ofiarą było ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa (Czystego Dębu).

Powszechność kultu Lele oraz powtarzalność aktu samoofiary „Żywego Boga” każe nam jednak wątpić w historyczność postaci Jezusa Chrystusa. Jest on raczej uosobieniem całego zastępu ludzi, którzy dobrowolnie złożyli ofiarę swojego życia dla dobra wszystkich.

Taka interpretacja znajduje swoje potwierdzenie na drugim końcu Europy.

W Irlandii już od dawna znajdowano doskonale zachowane w torfie ciała rytualnie zabitych mężczyzn.


Charakterystyczne było to, ze ofiary te należały do osób uprzywilejowanych o bardzo wysokim statusie społecznym. Potwierdzone to było nie tylko bogactwem stroju takiej ofiary, ale również jej wyglądem zewnętrznym. Osoby te za życia nie wykonywały żadnej ciężkiej pracy ani nie uprawiały rzemiosła wojennego. Nawet ich paznokcie były tak wypielęgnowane jakby dopiero co wyszli od manicurzystki.

Panuje przekonanie ze w Irlandii panował zwyczaj rytualnego zabijania panujących władców po zakończeniu ich rządów.

W aspekcie tego co udało się nam wydedukować musimy te znaleziska zinterpretować jako pochowki posłańców Bożych Lela i Polela. Ich rola więc nie było rządzenie poddanymi, co raczej wykupienie ich grzechów ofiara własnego życia.

Tak prozaiczna sprawa jak wyjaśnienie znaczenia paru imion doprowadziła nas, ku naszemu zaskoczeniu, do wniosków które stoją w całkowitej sprzeczności z obowiązującą doktryną, ale za to tłumaczą dostępną nam wiedzę dotyczącą historia Europy i Bliskiego Wschodu w sposób całościowy i spójny, dając nam wizję Europy w której nasi słowiańscy przodkowie byli jej głównymi budowniczymi.


Jakie jest prawdziwe imię Boga

$
0
0
Jakie jest prawdziwe imię Boga


Ciekawa sprawa, że pomimo tego, że imię Boga Chrześcijan i Żydów jest nam znane z licznych zapisków, to tak naprawdę nie wiemy do dziś, jak było ono przez twórców tych religii wymawiane.

Istnieje wprawdzie cała masa rożnych interpretacji, ale już choćby ze względu na tę różnorodność możemy przyjąć, że żadna z nich nie jest prawidłowa.

Ten chaotyczny stan, w którym wierni modlą się do Boga nie wiedząc nawet jego imienia, nie powstał bez przyczyny. Wynika on z tego, że od tysiącleci zrobiono wszystko, aby tę sprawę zagmatwać i zatrzeć wszystkie ślady prowadzące do prawdziwego znaczenia imienia Boga.

Całe nieszczęście zaczęło się od tego, że religia pierwszych Żydów, którzy jak to udowodniłem byli Słowianami,


nie ograniczyła się tylko do tego narodu, ale z czasem stała się religią również ludów tubylczych należących do semickiej rodziny językowej.

Szczególnie tak zwana „Niewola Babilońska” stała się kluczowym momentem w którym słowiańskie korzenie religii żydowskiej doznały poważnego uszczerbku.

Wbrew temu co wypisują na ten temat tzw. "naukowcy", niewola ta nie zaczęła się wraz z podbiciem Jerozolimy przez Nabuchodonozora II w roku 597 przed naszą erą, ale już dwieście lat wcześniej, od czasów Sargona II, trwały deportacje ludności z terenów zamieszkałych przez Słowian do do Asyrii i Babilonu.

Tam wiara Słowian w najwyższego ich Boga rozprzestrzeniła się też wśród ludności semickiej tak bardzo, że już wkrótce stanowili oni większość wśród zwolenników tej religii w Babilonie i ich kultura wyparła lub zdeformowała poważnie słowiańskie dziedzictwo.

W ciągu prawie 200 lat tzw. „niewoli” zarówno religia jak i inne elementy kultury tej ludności uległy tak poważnej przemianie, że powracający z „niewoli” potomkowie uprowadzonych Słowian mogli już mówić językiem różniącym się znacznie od tego, który dalej używała ludność pozostawiana na terenach Palestyny.

Te różnice były tak znaczne, że doszło do poważnych konfliktów z tubylcami, przy czym obie strony zarzucały sobie łamanie „boskich praw” jak i odstępstwa od prawidłowej interpretacji wiary w Boga.

Ostatecznie zwyciężyła frakcja osadników babilońskich, bo nowi ich władcy, Persowie, traktowali ich jako 5 kolumnę przydatna do pacyfikacji Palestyny i trzymającą tubylców w ryzach.

Poszczególnym plemionom słowiańskim obstającym przy wierności do religii ich przodków i traktujących przybyszów z Babilonu jako nowych zaborców, tak jak np. Samarytanie czy Nabatejczycy, został nawet zabroniony dostęp do miejsca kultu w Jerozolimie.



Możliwe że właśnie w tym momencie doszło do odseparowania się babilońskich Żydów od reszty Bliskowschodnich Słowian, również w sferze pisma, które do tego momentu nie różniło się specjalnie od pisma Etrusków i Fenicjan.

Można z całą pewnością przyjąć, że pierwsze teksty religijne Słowian bliskowschodnich, które następnie stały się pierwowzorem Biblii, były spisane w alfabecie fenickim. Trzeba więc też przyjąć, że również w tym alfabecie zapisane było imię Boga Żydów (Słowian bliskowschodnich).

O ile w przypadku innego słownictwa wydaje się, że piszący nie mieli żadnego oporu w zmienianiu i modyfikacji poszczególnych liter i wyrazów i zastępowania ich określeniami semickimi, o tyle w przypadku imienia Boga taka zmiana była niemożliwa, bo równała się ona najwyższemu stopniu herezji.

Tak więc mimo wszystkich zmian imię Boga zapisywane było dalej tak, jak je wymawiali jego pierwsi wyznawcy Słowianie.

W tym miejscu pojawia się taki sam mechanizm, jaki znamy już z przypadków manipulacji językami Europy Zachodniej w czasach średniowiecza.

Aby umocnić własną władzę i zatrzeć ślady po poprzednikach nie trzeba wcale niszczyć wszystkich ich pozostałości. Wystarczy tylko zmienić znaczenie poszczególnych elementów języka, np. nadać poszczególnym znakom alfabetu inne znaczenie i już uzyskujemy brzmienie wyrazów które w niczym nie przypomina ich pierwotnej postaci.


Tę samą metodę zastosowali babilońscy Żydzi aby odseparować się od słowiańskich współbraci w Palestynie.

W jakim stopniu było to skuteczne to trudno jest ocenić, ale skuteczność takiego działania jest potencjalnie oszałamiająca, jak to widzimy na przykładzie współczesnej "nauki", która stosuje te same metody dla zachachmęcenia słowiańskiego pochodzenia starożytnych języków i kultur i z całą premedytacją fałszuje znaczenia poszczególnych liter alfabetu fenickiego, hebrajskiego, hetyckiego i tak dalej i tak podobnie.

Tak więc żeby odczytać prawdziwe imię Boga, jak i zrozumieć jego znaczenie, wystarczy tylko sięgnąć do alfabetu fenickiego i porównać najstarsze zapiski imienia Boga z poszczególnymi jego znakami oraz związanym z tymi znakami brzmieniem głosek.

Oczywiście musimy uwzględnić to, że obecne brzmienie poszczególnych znaków literowych tego alfabetu nie jest prawidłowe, ale zostało tak zmienione przez tzw. „naukowców” aby odczytywane brzmienie wyrazów było jak najbardziej bełkotliwe i w najmniejszym stopniu nie przypominało języków słowiańskich.

Na poniższym zdjęciu widzimy imię Boga zapisane w alfabecie Fenickim.



Na kolejnym to samo imię zapisane na zwojach z Qumran.



W obu zapisach pierwsza litera to charakterystyczna dla alfabetu fenickiego litera „J”


Kolejna litera

jest przez tzw „naukowców” interpretowana jako głoska „H”.

Ta interpretacja jest oczywiście wyssana z palca i to z wielu powodów.

Najważniejszym jest to, że w alfabecie fenickim występuje również druga litera o praktycznie tej samej wymowie.

ta druga wersja litery „H” jest identyczna z rozpoznanym już przez nas znaczeniem tego znaku w alfabecie etruskim. Z racji olbrzymiego podobieństwa, a w praktyce identyczności obu tych starosłowiańskich alfabetów, jest to jak najbardziej logiczne, że nie występowała najmniejsza konieczność podwójnego zapisu głoski „H”. Wszystkie wyjaśnienia w tej sprawie jakie przedstawiają językoznawcy są o dupę rozbić i służą tylko podłemu celowi oszukiwania społeczeństwa.

Jest po prostu wysoce nieprawdopodobne to, aby Fenicjanie użyli dla tej samej głoski dwa rożne znaki alfabetu.

Wprost przeciwnie, w starożytnych alfabetach obserwujemy zjawisko odwrotne, to znaczy piszący używają często tego samego znaku dla dwóch lub nawet trzech, podobnie do siebie brzmiących głosek.

Nawet Rzymianie, którzy obsesyjnie regulowali wszystkie aspekty funkcjonowania społeczeństwa, w przypadku alfabetu, pozwolili sobie na wyjątkową swobodę interpretacyjną, nie odróżniając w zapisie liter „U” od „W” oraz „I” od „J”.

To samo zjawisko zaobserwowaliśmy również wśród Etrusków, którzy wyjątkowo swobodnie interpretowali zapis liter, np. „Ż”, „SZ” oraz „Ź”. Głoski te były często zapisywane tym samym znakiem i to nawet w tym samym tekście.


To nasze przypuszczenie potwierdza jeszcze taki fakt, że omawiany znak występuje również w alfabecie etruskim i to nawet w identycznej formie.

Dlaczego miałyby się one różnić w wymowie od etruskiego, pozostanie na zawsze zapewne niezglebiona tajemnica „współczesnej nauki”.

Ten fakt wyjaśnia też przyczyny obłąkańczej tezy współczesnej „nauki”, że bliskowschodnie kultury nie zapisywały samogłosek, bo liczba znaków z jakich składały się ich alfabety była za mała dla zapisu wszystkich dźwięków mowy. Ta teza jest po prostu fałszywa. Ludy te używały jak najbardziej samogłoski tylko te zostały przez tych bęcwałów „językoznawców” przydzielone spółgłoskom.

Przyczyna tak oszczędnego używania znaków literowych wynikała z tego, że wiele spółgłosek wymawiamy prawie że identycznie i do tego słyszymy je również indywidualnie. Wymawiając np. głoskę „S” jeden słyszy ją rzeczywiście w tym brzmieniu, a inny jako „Z” lub „ Ź”. To zjawisko pogłębione jest również tym, że równocześnie istniały niezliczone indywidualne dialekty słowiańskie i stosowanie wąsko zdefiniowanych znaków alfabetu bardzo szybko prowadziłoby do sztucznych podziałów językowych, tak jak to miało miejsce w średniowiecznej Europie. Starożytni Słowianie podchodzili do pisma w sposób racjonalny i pragmatyczny i preferowali system w którym wszyscy czytający niezależnie od dialektu i indywidualnych preferencji mogli zrozumieć to samo znaczenie danego tekstu.

Oczywiście również i w tym omawianym przypadku, znaczenie tego znaku jest identyczne jak w etruskim i litera ta oznacza nasze „E”, a nie wydumane przez pseudonaukowców jakieś „H”.

Kolejną literę widzimy na napisie fenickim w takiej formie.

Na napisie odczytanym ze zwoju z Qumran imię Boga zapisane jest tak:



a omawiana litera przyjmuje następującą formę:


Widzimy, że odpowiada ona w gruncie rzeczy etruskiemu „U”, ale tekst z Qumran nie bez przyczyny uzupełnia tę literę zawijasem przypominającym odwróconą o 90 stopni literę „W” lub ostre „S”. jest to sygnał dla czytającego aby wymawiając imię Boga nie popełnił błędu i wymówił je prawidłowo. Tak jak i u Rzymian, Fenicjanie używali dla głoski „W” i „U” tego samego znaku. To co w etruskim rozpoznaliśmy jako literę „U”, w alfabecie fenickim mogło równie dobrze oznaczać głoskę „W”. Zresztą to samo zjawisko występowało już w języku etruskim i przykłady takich tekstów rozszyfrowaliśmy już poprzednio.


Tak więc pisarz zwoju z Qumran zwraca czytającemu uwagę na to, że w tym przypadku mamy do czynienia z interpretacją tego znaku literowego jako litera „W”.

Dzięki temu jesteśmy już w stanie odczytać imię Boga jako „JEWE”.

Późniejsi manipulatorzy dodali tam literę H (zapewne jako element symbolizujący Boga” ale nie uwzględniany przy wymowie), a średniowieczni gamonie zrobili z tego imię „JAHWE”.

Co rzuca się nam natychmiast w oczy to to, że odczytane imię jest prawie że identyczne z etruskim imieniem ich najwyższego Boga „JOVEI”. To samo określenie przejęli też od nich Rzymianie, aby następnie w procesie separowania się od swoich słowiańskich korzeni, zamienić je na JUPITER.



Jednak nawet oni nie do końca odważyli się na całkowite świętokradztwo zostawiając, na wszelki wypadek, w dopełniaczu formę „JOVIS”.

Obowiązujące interpretacje znaczenia imion „JAHWE” jak i „”JOVIS” możemy sobie darować, bo to zwykły bełkot, ale zwróćmy natychmiast uwagę na to, że te imiona wywodziły się z języka słowiańskiego a więc tam musimy też szukać ich znaczenia.

Te poszukiwania prowadza nas prosto do początków mitologi słowiańskiej i do podziału na świat ludzi żywych, rzeczywistości i dnia, oraz na świat istot duchowych nocy i snów.

Każdy z tych światów był rządzony przez swojego boga.

Boga rządzącego tym co na JAWIESłowianie etruscy nazwali „JOVEI” a słowiańscy Żydzi „JEWE”.

Ciekawe, że Słowianie z terenów greckich odrzucili koncepcje „Żywego Boga” i uznali świat nierealny jako ten w którym żyją Bogowie. Do świata nierealnego należał również czas nocy i snui z tego właśnie ostatniego określenia, po dodaniu bezznaczeniowej końcówki „us”, powstało określenie ich Boga „Z(S)EUS”.

Jako ciekawostkę można tu nadmienić również to, że kapłani Zeusa nazywani byli przez Greków imieniem „Kureci”.


Czy nie jest to bezpośrednie potwierdzenie tezy o istnieniu uprzywilejowanego rodu „KURASI” do którego należeli również nasi Piastowie.



Ciekawe, że w świadomości historycznej Polaków, to najwyższe słowiańskie bóstwo zachowało się pod imieniem „JASSA”, na co zwrócił mi uwagę mój uważny czytelnik.

Oczywiście jest cała masa politycznych powodów dla których prawdziwa nazwa najwyższego słowiańskiego boga „JAWA” została zastąpiona określeniem „JASSA” nie przypominającym już w niczym imienia „JA(H)WE”.

Nie można jednak pominąć również całkiem prozaicznego wytłumaczenia.

Możliwe, że czasy pogromów zwolenników pierwotnego słowiańskiego kultu przez saksońską sektę chrześcijańską zwaną „Katolicyzmem” przeżyły również religijne zapiski w alfabecie starosłowiańskim, w którym imię Boga zapisane było graficznie tak samo jak na zwojach z Qumran.

Późniejszym czytelnikom mogła nie być znana prawidłowa interpretacja tych znaków i środkowej literze przypisali po prostu znaczenie podwójnego „S” lub też „SZ” nawiązując do znaczenia podobnego znaku w alfabecie fenickim i odczytali imię tego Boga jako JASSA. Ta fałszywa interpretacja była chętnie propagowana dalej, bo wykluczała na pierwszy rzut oka jakikolwiek związek z prawdziwym imieniem chrześcijańskiego Boga.

Dla kościoła katolickiego byłoby to śmiertelnym zagrożeniem, jeśli świadomość wtórności tej religii w stosunku do pierwotnej wiary Słowian, stałaby się powszechnie znaną wiedzą.

Jeszcze raz możemy się przekonać jak bardzo powiązane ze sobą są wszystkie kultury Europy i Bliskiego Wschodu i to już od najdawniejszych czasów. Jeszcze raz znaleźliśmy też dowody na to, że lepiszczem tego związku byli Słowianie.

Oczywiście najważniejszym wnioskiem jest ten, że możemy już teraz nazwać Boga Chrześcijan i Żydów Jego prawdziwym imieniem - „JAWA

Karłowata przyszłość

$
0
0
Ten artykuł opublikowałem po raz pierwszy 28.12.2011roku.

Jak to już to wielokrotnie wspominałem, wbrew temu co próbują nam wmówić tak zwani „naukowcy“, nie istnieje coś takiego jak niezmienność jednostek fizycznych, nie mówiąc o takich rzeczach jak stałe fizyczne.

http://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2015/10/o-przyczynach-niestabilnosci-masy.html 

Na przykładzie wzorca kilograma mogliśmy się przekonać, że ta niezmienność wynika tylko ze zmowy fizyków obstających chorobliwie przy tym założeniu, ponieważ w przeciwnym razie ich system złożony ze stałych fizycznych i matematycznego opisu natury ległby w gruzach.

Gdyby to samooszukiwanie się fizyków dotyczyło tylko ich samych moglibyśmy to ignorować, tak jak każdy może spokojnie ignorować astrologów czy innego typu maniaków religijnych. Niestety tej bandzie głupków wydaje się, że zjedli wszystkie rozumy świata i tylko to co pasuje do ich paranoicznych wyobrażeń ma prawo zaistnienia w świadomości społeczeństwa.

Dlatego nikogo nie powinno dziwić zacięte zwalczanie przez tych szamanów każdej próby wyrwania się z tych kazamatów ciemnogrodu w jakich sterczy współczesna fizyka.

Podane przeze mnie wytłumaczenie zmian masy kilograma implikuje oczywiście nie tylko to że odważniki z rożnych krajów różnią się swoja masą. To jest jeszcze najmniejszy problem. 

http://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2015/10/amerykanie-blefuja-niemcy-sprawdzaja.html


Ta sytuacja implikuje przede wszystkim to, że w każdym wzorze fizycznym, w którym występuje jednostka masy, z konieczności pojawia się błąd wynikający z jej zmienności. Już na przykładzie Słońca błąd ten może przyjąć wielkość masy Ziemi, jeśli uwzględnimy tylko różnicę wynikającą z wagi polskiego wzorca.

Nieudane próby wyznaczenia dokładnej wielkości stałej grawitacji wskazują jednak na to, że błąd ten musi być jeszcze około 1000 razy większy.
Oczywiście istnieje pośredni sposób wyznaczenia tej zmienności.
Jeśli przyjmiemy, że masa kilograma zależna jest od wzajemnej odległości atomów w sieci krystalicznej, a ta z kolei zależna jest od wartości TG w momencie odlewu, to możemy porównać te odległości w kilku klonach kilograma odlanych w rożnym czasie i opisać te zależność w formie funkcji.

Na tej podstawie zauważymy, że czym gęściej upakowane są atomy, tym mniejsze przyrosty wagi wykazuje dany klon.

Ta zdawałoby się nieznaczna zmienność okazuje się, przy głębszym zastanowieniu, przyczyną całego szeregu zmian, z którymi jesteśmy codziennie konfrontowani,, a które fizyka kompletnie ignoruje, ponieważ nie pasują one do jej paranoicznego obrazu natury.

Jednak już krótkie zastanowienie powinno nam wskazać że taki sposób funkcjonowania natury będzie musiał zmienić nasze widzenie rzeczywistości w sposób zaiste dramatyczny.

Natura jest o wiele bardziej zmienna i to we wszystkich skalach jej egzystencji. Od poziomu atomu, do poziomu wszechświata, wszystko wykazuje zmienność i dynamizm, który wprawi nas w osłupienie, jeśli tylko zdecydujemy się zaakceptować prawdziwe mechanizmy jej funkcjonowania.

Wszystkie nasze wyobrażenia do jakich przyzwyczaiły nas nauki przyrodnicze możemy spokojnie wyrzucić do kosza. Nic ale najzupełniej nic nie funkcjonuje tak jak by to chcieli naukowcy.

Dotyczy to nie tylko fizyki, ale dotyka wszystkie dziedziny nauk przyrodniczych.
W ostatnich latach zadałem sobie trud analizy wpływu mojej teorii na funkcjonowanie wszechświata w rożnych aspektach jego bytu i stwierdziłem, że moja teoria pozwala nam wreszcie połączyć w rozsądny sposób obserwacje z rożnych dziedzin nauki w jeden spójny obraz.

Żeby odbiec trochę od fizyki proponuję mały wypad w kierunku biologii.
Również w tej dziedzinie nauki, stare i skamieniałe sposoby myślenia wymagają drastycznej odnowy.

Weźmy przykładowo tak zwaną zmienność osobniczą. Zmienność tę przypisujemy immanentnym cechom systemu biologicznego. Tymczasem cecha ta nie jest w pierwszym rzędzie zależna od wewnętrznego systemu biologicznego danego organizmu, ale jest przejawem zewnętrznej zmienności naszej rzeczywistości.

Organizmy żywe nie zachowują się pod tym względem inaczej, niż może się zachować wzorzec masy z ta różnicą, że organizmy żywe z racji ich osobniczej przemijalności produkują tak jakby ciągle swoje własne klony. W każdej kolejnej generacji klonów, atomy związane w molekułach tworzących te organizmy, wiążą się ze sobą stosownie do zewnętrznych warunków TG

A to, tak jak to już stwierdziliśmy przy okazji analizy zmienności klonów wzorca masy, wykazuje od około 150 lat tendencję wzrostu częstotliwości oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni.

Oznacza to także, że jeśli materia przechodzi zmiany fazowe, a z taką zmianąfazową mamy do czynienia w trakcie rozwoju organizmu żywego, to tworzące ją atomy muszą zostać ze sobą ściślej związane. W uproszczeniu można by powiedzieć, że poszczególne związki organiczne zwiększają upakowanie atomów w jednostce objętości. Temu zwiększeniu upakowania atomów w nowo tworzonym związku nie towarzyszy jednak zwiększenie ich ciężaru, ponieważ to zjawisko związane jest ze zmniejszeniem stopnia swobody oscylacji atomów w sieci krystalicznej, a tym samym ze zmniejszeniem relatywnej masy tych molekuł.

Oznacza to, że na podstawie ciężaru właściwego danej substancji nie jesteśmy w stanie zauważyć tej zmiany.

Jeśli organizm żywy potraktujemy jako geometrycznąkonstrukcjęzbudowanąz białkowychcegiełek , to zauważymy jednak, że poszczególne cegiełki w kolejnych generacjach organizmów stająsię mniejsze.

Większe upakowanie atomów powoduje, że poszczególne molekuły białek wytwarzanych w kolejnych generacjach organizmów wykazują malejącą objętość.
Jeśli nasza hipoteza jest prawdziwa, to zmniejszaniu się objętości białek musi też towarzyszyć zmniejszanie się wielkości organizmów żywych.

To zjawisko było przez całe dziesięciolecia przez naukę ignorowane ale w ostatnich latach fakty były tak jednoznaczne, że informacje o zmniejszaniu się wielkości organizmów żywych trafiły również do prasy światowej.
Przykładem może być ten artykuł o zmniejszaniu się wielkości owiec:
czy tez ten o zmniejszaniu się wielkości ryb w rzekach Francji:

albo notatka w prasie niemieckiej

We wszystkich przypadkach autorzy dopatrują się, w efekcie karłowacenia organizmów, wpływu ocieplenia klimatu. Przy czym obserwowana tendencja zaznacza się nie tylko na tych przykładach, ale wydaje się obejmować wszystkie organizmy żywe nawet te w środowiskach nie zmienionych wpływami cywilizacji.

Ta interpretacja wydawałaby się do przyjęcia, gdyby nie ciekawy eksperyment który przeprowadzili Chuan Kai Ho, Steven C. Pennings, i Thomas H. Carefoot
Oryginalny artykuł można znaleźć pod tym linkiem

a streszczenie tutaj:

Nasuwa się pytanie czy proponowana bezpośrednia zależność pomiędzy wielkością organizmów, a zmianami klimatycznymi, daje się w aspekcie wyników pracy Chuan Kai Ho uzasadniona.

Moim zdaniem zmiany wielkości organizmów w ostatnich dziesięcioleciach są rezultatem wzrostu częstotliwości oscylacji TG.

W czasach w których TG rośnie, w trakcie przejść fazowych, ale także w trakcie reakcji chemicznych, atomy uczestniczące w tych reakcjach zostają ze sobą mocniej związane, inaczej mówiąc, ich wzajemna odległość jest mniejsza. To dotyczy w takim samym stopniu procesu syntezy białek czy też innych związków organicznych, a w związku z tym także RNA.

Łańcuchy cząsteczek kwasów nukleinowych, zwanych nukleotydami, zostają w takich warunkach ściślej związane i powstała cząsteczka jest odpowiednio mniejsza. Zadaniem RNA jest w pierwszym rzędzie synteza białek w organizmie, a w związku z tym wytwarzane białka będą objętościowo odpowiednio mniejsze, szczególnie że po ich syntezie ulegają one jeszcze dodatkowej przestrzennej modyfikacji. Ponieważ białka stanowią podstawowy budulec komórek organizmów, zmniejszenie wielkości cząstek białek musi spowodować odpowiednio zmniejszenie wielkości samych organizmów.

W czasach o mniejszej wartości TG tak jak np. w trakcie zlodowaceń plejstoceńskich organizmy żywe były większe, niezależnie od tego w jakiej strefie klimatycznej żyły, na co mamy odpowiednie dowody paleontologiczne.

To tłumaczy też , dlaczego wielkość organizmów tego samego gatunku rośnie wraz z szerokością geograficzna regionu w którym on żyją. I tutaj dopiero pojawia się wpływ temperatury. Temperatura jest w tym przypadku elementem wskazującym wielkość oscylacji atomów molekuł substancji organicznych a tym samym Tła Grawitacyjnego. Czym niższe TG tym niższa temperatura a tym samym tym słabsze oscylacje atomów wchodzących w skład tych cząsteczek.

To oznacza że będą one w trakcie syntezy substancji organicznych, a w szczególności białek, luźniej ze sobą związane, a co za tym idzie objętość cząsteczek substancji organicznych będzie odpowiednio większa.

Jeśli teraz użyjemy pokarmu roślinnego z polarnych rejonów kuli ziemskiej do karmienia zwierząt doświadczalnych, to odpowiednio większe cząsteczki białek z tego pożywienia będą przyswajane i wbudowane w komórki tego organizmu w trakcie jego wzrostu z takim skutkiem, że ten organizm osiągnie odpowiednio większą wielkość.

Konsekwencje tego mechanizmu są jednak o wiele większe i wykraczają daleko poza wytłumaczenie zmienności osobniczej gatunków. Naszym wytłumaczeniem wkraczamy daleko w teren teorii ewolucji, w tym też ewolucji człowieka.
Tematykę tę podejmę w którejś z moich następnych notek.

Tło Grawitacyjne a wzrost organizmów

$
0
0
 Tekst ten opublikowałem po raz pierwszy 05.01.2012 roku.

Tło Grawitacyjne a wzrost organizmów

Teoria ewolucji polaryzuje nie od dziś. Jedni bronią jej do opadłego, inni czynią trzy razy znak krzyża jak tylko usłyszą to słowo.

Jest to bardzo niekorzystna sytuacja w którą dali się wpędzić zwolennicy ewolucji, ponieważ maniacy religijni zmusili ich do tego, żeby bronić jej jako całości, bez względu na prawdziwość lub ważność poszczególnych jej elementów.

W efekcie od czasu Darwina postępy w tej dziedzinie nie są takie na jakie pozwalają tak naprawdę nowe metody genetyczne i analityczne.

Naukowcy zajmujący się ewolucją wydają się przyjmować takie same dogmatyczne pozycje, jak ich religijni adwersarze, co w efekcie skierowało badania na ślepy tor.

Poniższy przykład bardzo ciekawego doświadczenia w sposób przykładowy ilustruje ten problem.


Jednocześnie otwiera ono drzwi do lepszego zrozumienia mechanizmów ewolucji, przez które jednak żaden z naukowców nie odważna się przestąpić.

Kluczowym elementem jest w tym przypadku zagadkowy przyrost wielkości bakterii w pierwszych dwóch latach eksperymentu. W następnych latach wzrost ten zostaje zahamowany, by od czwartego roku przejść w tendencję spadkową.


Twórcy tego eksperymentu próbowali to wyjaśnić ewolucyjnym przystosowaniem się bakterii do warunków laboratoryjnych. Jednocześnie trzeba podkreślić że pożywka na której hodowane są bakterie ma minimalną ilość substancji odżywczych. Tak więc przyczyna wzrostu nie może leżeć w polepszeniu warunków środowiskowych, bo te w porównaniu do stanu z przed eksperymentu uległy niewątpliwie pogorszeniu.

Jeśli więc początkowy wzrost wielkości bakterii był spowodowany lepszym ich przystosowaniem, to jak wytłumaczyć ich późniejsze zmniejszenie?

Przecież ewolucja powinna dalej działać w tym samym kierunku i jednostki lepiej przystosowane powinny wypierać z hodowli te o gorszym zestawie genów. Tymczasem na oko wygląda dokładnie na odwrót.

Oczywiście nie uszło to uwadze przeciwników ewolucji i doświadczenie to znalazło się w centrum kampanii wymierzonej przeciwko tym naukowcom, którzy sprzeciwiają się mieszaniu się religii do nauki. Sytuacja jest o tyle skomplikowana bo faktyczny podział między religią a nauką nigdy nie został do końca przeprowadzony i nauką często zajmują się osobnicy z rozdwojeniem jaźni. 
Szczególnie mocno jest to widoczne w fizyce, gdzie ton nadają religijni maniacy, w efekcie czego powstają tam takie poronione twory chorej wyobraźni jak teoria względności czy też mechanika kwantowa.

Zamiast jednak szukać rozwiązania problemu, ewolucjoniści uciekają się do przemilczania kontrowersji, a w dyskusji, rzeczowe argumenty zastępują retorycznymi trikami.

Takie podejście jest absolutnie fałszywe i nie sprzyja poparciu przez tak zwane szerokie społeczeństwo, tym bardziej że to ostatnie już i tak jest w większości pod kontrolą religijnych demagogów.

Otwarte przyznanie się do istnienia problemów ze zrozumieniem ewolucji, nie jest przecież równoznaczne z przyznaniem racji stronie przeciwnej, ale jest niezbędne aby przemyśleć te problemy od początku i znaleźć odpowiednie rozwiązanie.

Przedstawiona przeze mnie w poprzednich notkach teoria Tła Grawitacyjnego również i w przypadku doświadczenia Lenskiego otwiera możliwości rozwiązania tego problemu.

Kluczem do tego rozwiązania jest fakt, że szczepy bakterii wybrane do doświadczenia były poprzednio przez wiele lat przechowywane w stanie głębokiego zamrożenia.
Ten fakt został przez twórców eksperymentu kompletnie zignorowany, a przecież nie mogły ujść ich uwagi doniesienia, że z zarodków ludzkich przechowywanych w stanie zamrożenia rodzą się większe noworodki.


Wnioski nasuwają się same.

Przyczyna wzrostu wielkości komórek musi leżeć w fakcie ich wcześniejszego zamrożenia.

Żeby zrozumieć mechanizm który do tego doprowadził musimy trochę odbiec od tematu i zająć się sposobem syntezy białek w organizmie. Nie mam zamiaru przedstawić tego szczegółowo wychodząc z założenia, że każdy kogo to interesuje może sobie to sam doczytać w internecie.

Bardzo skrótowo mechanizm ten wygląda następująco. Budowa chemiczna białek które są syntetyzowane przez organizm jest zakodowana w DNA, oczywiście nie wyczerpuje to wszystkich możliwości, ale dokładna ich znajomość nie jest nam do zrozumienia tego problemu potrzebna.

W procesie biosyntezy białka, informacja zapisana w sekwencji DNA jest w procesie transkrypcji przepisywana na cząsteczki RNA, a powstałe w ten sposób cząsteczki RNA są następnie wykorzystywane przez rybosomy do syntezy białka w procesie translacji.

Na tym jednak historia się nie kończy. Wytworzone białko, aby wypełnić swoją funkcję w organizmie, musi przyjąć przedtem odpowiednią formę przestrzenną. Białka te są w większości bardzo dużymi cząsteczkami i mogą składać się z tysięcy aminokwasów.
Bardzo rzadko przyjmują one formę prostego łańcucha ale najczęściej są w sposób finezyjny splątane


Proces tego splątania natura nie zostawiła samemu sobie, ponieważ od niego zależy to czy białko spełni przewidzianą dla niego funkcję.

W przypadku wielu chorób, w tym nowotworowej, właśnie niewłaściwemu sfałdowaniu białek przypisuje się kluczową rolę.

O tym jak te białka zostaną sfałdowane decydują specjalne cząstki zwane chaperonami


Można je sobie wyobrazić jako matrycę do której zostaje przyłączone białko by po odciśnięciu przyjąć już na zawsze prawidłową formę.

Chaperony są wiec odpowiedzialne za to, jaką wielkość przyjmuje cząsteczka białka, a tym samym pośrednio, jaką wielkość końcową będzie miał dany organizm.

I tutaj wkracza na scenę moja teoria Tła Grawitacyjnego. Tak jak już to w moich wcześniejszych notkach udowodniłem, TG decyduje o wielkości poszczególnych atomów i ich masie, a co za tym idzie również o wielkości cząsteczek związków chemicznych i organicznych.

Że ten proces jest tak dominujący o tym naukowcy nie chcą nic wiedzieć. 

Zabarykadowani w swoich bunkrach z wzorów matematycznych i rzekomych stałych fizycznych już od dawna nie odważają się wyściubić z niech nosa i zobaczyć, że rzeczywistość jest o wiele bardziej rozległa i urozmaicona, a ich prawa fizyczne to tylko ledwo rozpoznawalne ścieżki w tym nieskończonym krajobrazie natury.

Natura wie o TG już od dawna i organizmy żywe wykształciły już od samego początku życia na Ziemi mechanizmy stabilizujące syntezę białek a tym samym wielkość organizmu.

Jeśli częstotliwość oscylacji TG ulega powiększeniu, to zmniejsza tym samym objętość wakuoli w trakcie ich ekspansji. Ponieważ atomy pierwiastków chemicznych składają się z powiązanych ze sobą wakuol to zmniejsza się tym samy wielkość cząstek związków chemicznych i organicznych w trakcie ich tworzenia lub zmian fazowych.

W dłuższym okresie czasu doprowadziłoby to do drastycznego zmniejszenia się wielkości żywych organizmów.

Temu procesowi przeciwdziała typowa dla organizmów żywych własność replikacji białek. Już na poziomie DNA widzimy stabilizujący charakter tego mechanizmu. W przypadku podziału komórkowego nowo tworzone DNA musi się dostosować do struktury istniejącego już łańcucha DNA, co zapobiega zbyt gwałtownym zmianom jego wielkości.

Podobnie musi się dziać także przy replikacji chaperonow, gdzie nowa cząsteczka jest powielana na chaperonie już istniejącym.

Mechanizm ten nie jest jednak doskonały i kompensuje tylko częściowo te zmiany. 

W normalnych warunkach przy niewielkich zmianach TG, takich jakie występują np. w cyklu rocznym, wydaje się to być wystarczające. Inaczej mają się sprawy jeśli zmiany to przybierają gwałtowny charakter. Takie gwałtowne zmiany nie są wcale rzadkością i powtarzają się na Ziemi z dużą regularnością. Niekiedy przybierają one charakter katastrofalny i doprowadzają do drastycznych zmian klimatycznych, czy też masowego wymierania organizmów.

Również i w tym przypadku natura nie pozostaje bezbronna i wypracowała mechanizmy zapewniające, przynajmniej częściowo, stabilizację wielkości organizmów żywych.

Główną rolę w tym mechanizmie spełniają chaperony.

Jeśli TG gwałtownie rośnie to molekuły chaperony reagują dokładnie odwrotnie niż inne związki chemiczne czy teżorganiczne. Chaperony są w stanie w tej sytuacji rozluźnić swoja strukturę atomowa, a tym samym wielkość matrycy na której są fałdowane białka zmienia się tylko w niewielkim stopniu.

Co się dzieje jeśli ten mechanizm zawiedzie opowiem innym razem.

Oczywiście te dwa wymienione mechanizmy są ze sobą ściśle związane i nie zawsze działają w tym samym kierunku. W przypadku gwałtownych zmian TG mechanizm powielania chaperonów działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego i zapobiega zbyt gwałtownym zmianom wielkości chaperonów i stabilizuje wielkość molekuł białek w trakcie procesów syntezy. Mechanizm ten nie jest jednak w stanie tych zmian zatrzymać czy tez odwrócić, jest jednak w stanie opóźnić je czasowo tak, że ich pełne wykształcenie następuje dopiero po dłuższym okresie czasu.

W wyżej wymienionym eksperymencie, zamrożenie szczepów bakterii na wiele lat spowodowało, że ciągłe procesy przystosowawcze i kompensacyjne związane ze zmianami TG uległy przerwaniu.

Ponowne rozmrożenie organizmu było wiec równoznaczne z gwałtowną zmiana TG.

W przeciągu tych paru lat w których bakterie były zamrożone zmiany TG zsumowały się do takiej wielkości, że chaperony zareagowały rozluźnieniem swojej struktury. Mechanizm powielania chaperonów na istniejącym pierwowzorze zapobiegł wprawdzie gwałtownym skokom, nie mógł jednak zapobiec temu aby w przeciągu następnych dwóch lat następował ciągły wzrost wielkości cząsteczek białek a tym samym wielkości bakterii. Zjawisku temu sprzyjał też fakt, że pomiędzy 1988 i 1990 wystąpił naturalny wzrost wartości TG.


Wraz z odwróceniem tendencji wzrostowej TG po roku 1991 doszło do wstrzymania, a następnie załamania wzrostu wielkości komórek bakterii i odwrócenia tego trendu.

Tak więc doświadczenie Lenskiego nie tylko że nie zaprzecza temu co napisałem w mojej notce „Karłowata przyszłość“ ale odwrotnie, jest doskonałym dowodem prawdziwości przedstawionego przeze mnie mechanizmu.

Znaczenie opisanego mechanizmu wykracza jednak znacznie poza opisany przypadek zmian wielkości komórek i umożliwia nam zrozumienie mechanizmów ewolucyjnych funkcjonujących poza poziomem zmian genetycznych.

Ewolucja to coś znacznie bardziej rozległego niż kumulacja mutacji genów. W rzeczywistości ewolucja to ciągły proces walki o zachowanie niezmienności funkcji i morfologii danego organizmu. Jej przeciwnikiem są wahania wartości TG które wymuszają na organizmach daleko idące zmiany nie tylko ich wielkości ale i budowy.

A co ze środowiskiem naturalnym?

To, jak się wydaje, wbrew temu co twierdzą ewolucjoniści, wpływa na ewolucję tylko w marginalny sposób.

Parę uwag o mechanizmach ewolucji

$
0
0
 Artykuł ten opublikowałem po raz pierwszy 21.01.2012 roku.

Parę uwag o mechanizmach ewolucji.

W mojej poprzedniej notce „Karłowata przyszłość“ podałem przykłady obserwacji karłowacenia w świecie zwierząt w ciągu ostatnich 20 lat oraz związek tego karłowacenia ze wzrostem częstotliwości postulowanego przeze mnie Tła Grawitacyjnego.

Wspomniałem również o tym, że wpływ TG decyduje o nasileniu i kierunku procesów ewolucyjnych.

W kolejnej notce pod tytułem „Tło Grawitacyjne a wzrost organizmów“ opisałem niektóre zasady funkcjonowania tego mechanizmu.

W obecnej notce chciałbym się skoncentrować na wpływie tego mechanizmu na procesy ewolucyjne i pokazać że procesy ewolucyjne wymagają nowego przemyślenia i że ewolucja funkcjonuje na innych zasadach niż te sformułowane przez Darwina.

Oczywiście jego przemyślenia nie tracą swojego znaczenia, ale ich wpływ na zrozumienie procesu ewolucji musi zostać przez ewolucjonistów przewartościowany.
To że ewolucja jest faktem, w to nie może wątpić tak naprawdę żaden myślący człowiek. To że nasza wiedza o ewolucji nie może być jeszcze wiedzą kompletną musi być dla wszystkich równie oczywiste.

Jednak akurat w tym punkcie naukowcy zajmujący się ewolucją obstają przy swoim i próbują teorię te przedstawić jako niepodlegającą krytyce.
Tymczasem każdemu, również nie obeznanemu w materii, musi być to jasne to, że jesteśmy jeszcze bardzo, bardzo odlegli od pełnego zrozumienia tych zasad, co gorsza nie jest wykluczone, że to co uznajemy za zasady może się okazać powierzchownymi efektami, bez większego znaczenia dla procesów ewolucyjnych.
Szczególnie że ciągle konfrontowani jesteśmy z obserwacjami, które wydaja się przeczyć tezom ewolucjonistów.

http://www.pnas.org/content/early/2009/07/17/0902080106.abstract?sid=9038ef5e-c3cc-42a1-a504-72079622d56f

Dlaczego zmienia się wielkość ciała organizmów morskich, pomimo że w ciągu ostatnich dziesięcioleci nie obserwujemy żadnych znaczących zmian temperatury mórz?

I co ma to wspólnego z obecnością ponad 60 objektów z technika jądrową we Francji?

Również w przypadku owiec wyjaśnienie naukowców nie jest przekonywujące.

http://www.telegraph.co.uk/earth/environment/climatechange/5722145/Climate-change-makes-sheep-shrink.html

Ponieważ owce te żyją na wyspach, nie są tam możliwe duże wahania klimatyczne.
Stała temperatura oceanu zapobiega skokom zarówno w górę jak i w dół skali temperatury.
Zmiany wagi jagniąt są jednak zbyt wyraźne aby przejść nad tym do porządku dziennego.

Niektórzy naukowcy próbują zmodyfikować pierwotną hipotezę, próbując te zmiany przypisać faktorom związanym z rozmnażaniem owiec.

http://www.scinexx.de/wissen-aktuell-7685-2008-01-21.html

Dlaczego jednak największe i kondycyjnie najżywotniejsze owce miałyby mieć mniejsze szanse w rozmnażaniu, od tych mniejszych i słabszych? Na to pytanie nie znajdujemy w tym artykule żadnej przekonywującej odpowiedzi.

J jeśli chodzi o podstawowe pojecie z dziedziny ewolucji, jakim jest definicja gatunku, napotykamy problemy nie do przezwyciężenia. Gdzie kończy się granica lokalnej populacji, a zaczyna się odrębność gatunkowa u współczesnych gatunków zwierząt wydaje się być rzeczą najzupełniej dowolnej decyzji danego naukowca. Jak w takim razie poradzić sobie z tym zadaniem w stosunku do gatunków wymarłych, jeśli już w przypadku żyjących brakuje nam jasnych i zrozumiałych kryteriów.

Takie kryteria są nam jednak niezbędne, aby w ogóle odróżnić to co jest dopasowaniem się organizmu do warunków środowiskowych, od zmian ściśle ewolucyjnych.

W następnym linku znajdziemy opis przypadku w którym ta problematyka jest szczególnie dobrze widoczna.

http://www.steinkern.de/ablage/schnecken_miozaen.pdf

Autor artykułu stawia pytanie, gdzie przebiega linia podziału pomiędzy gatunkiem a odmianą na przykładzie zmian formy muszli ślimaka z gatunku Gyraulus w osadach jeziora istniejącego w okresie górnego miocenu w kraterze o nazwie „Steinheimer Becken“.

W osadach tych stwierdzono że występujący tam ślimak z gatunku Gyraulus zmienia kształt swojej muszli od wysokiej w starszych osadach do płaskiej i znowu do wysokiej formy w osadach najmłodszych.

Nasuwa się pytanie jakie są przyczyny tych zmian, czy mamy tu do czynienia ze zmianami środowiskowymi, czy też ze zmianami ewolucyjnymi, które tylko przypadkowo doprowadziły do wykształcenia powtórnie tej samej formy muszli?

Autor wprawdzie wskazuje na zależność formy muszli ślimaków od np. szerokości geograficznej ich występowania, skłania się jednak do zdania większości badaczy, że mamy tu jednak do czynienia z przykładem zmian ewolucyjnych.

http://portalwiedzy.onet.pl/38314,,,,reguly_ekogeograficzne,haslo.html

Proponuje teraz przyjrzenie się następnemu przykładowi, i to takiemu który ma szczególne znaczenie dla teorii ewolucji, a mianowicie zmianom ewolucyjnym zięb Darwina występujących na wyspach Galapagos.
Zięby Darwina są koronnym przykładem procesów ewolucyjnych i jako takie podawane są jako namacalny dowód ich istnienia przy każdej dyskusji na ten temat.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zi%C4%99by_Darwina

Zięby te były także obiektem obserwacji państwa Grant, naukowców którzy poświecili się bardzo drobiazgowej analizie cech morfologicznych zięb Darwina na jednej z wysp archipelagu Galapagos, trwającej nieprzerwanie ponad 20 lat.

http://wps.prenhall.com/esm_freeman_evol_3/0,8018,849374-,00.html

http://www.bio-pro.de/magazin/thema/00145/index.html?lang=de&artikelid=/artikel/04099/index.html

Obserwacje te doprowadziły do wykrycia następującej zależności. W okresie suszy zięby mają do dyspozycji pokarm tylko w formie dużych i twardych nasion. W związku z tym już w okresie jednego pokolenia następuje zmiana kształtu dzioba na gruby i krótki. W czasie trwania anomalii pogodowej El-Niño, na Galapagos panuje wilgotny klimat i dostępność małych i miękkich nasion jest największa. W związku z tym dzioby zięb Darwina przyjmują kształt cienki i wydłużony, lepiej nadający się do wyszukiwania małych nasion.

Autorzy pracy postulują wiec wymieranie nieprzystosowanych zięb i zastępowanie ich w krótkim czasie (mowa jest o jednej generacji) przez egzemplarze o optymalnych cechach dzioba.

Tego typu argumentacja jest moim zdaniem nieprawidłowa, ponieważ odcinek czasu w którym zmieniają się parametry dzioba jest po prostu za krótki na to aby proces selekcji cech na drodze eliminacji genów był w stanie w pełni zadziałać.

Ten przypadek mógłby zafunkcjonować tylko wtedy, gdyby zjawisko to przybrało charakter ekologicznej katastrofy i na wyspie przeżyłyby tylko nieliczne egzemplarze zięb z właściwym zestawem genów. Trzeba nadmienić że w okresie poprzedzającym, cechy te musiały być z konieczności rzadkie, bo selekcja była nastawiona na dokładnie przeciwny zestaw cech.
Tego typu katastrofy nie są tam jednak obserwowane, a wiec niekorzystne cechy genetyczne muszą się utrzymywać przez wiele pokoleń zięb zanim nastąpi zmiana zestawu genów.

Inna obserwacja która musiałaby być tam dokonana to taka że przy pomiarach cech dzioba zięb powinniśmy widzieć słabo zaznaczoną krzywą Gaußa, tymczasem ta jest już po jednym pokoleniu mocno zaznaczona. To znaczy wymiana cech genetycznych musiałaby występować prawie że natychmiastowo w całej populacji.

Tego typu zmiany są niemożliwe, ponieważ największa śmiertelność zięb występuje w okresie kiedy są one pisklętami i kiedy cechy ich dzioba nie decydują o ich dalszym przeżyciu.

Dla odmiany zajmijmy się teraz zjawiskiem zmian wielkości ciała u ludzi.
W kolejnym linku są podane dane co do wysokości ludzi w przeszłości.
Przyjrzyjmy się temu jak zmieniała się wielkość ciała ludzi z upływem wieków.

http://de.wikipedia.org/wiki/K%C3%B6rpergr%C3%B6%C3%9Fe

Wprawdzie różnice te podane w tabeli nie są duże, ale wystarczające do wyciągnięcia interesujących wniosków.

W latach 5000 do 2000 p.n.e. widzimy, że ludzie w Europie mieli niski wzrost, który następnie wzrósł w latach 500–700 n.e., by zmniejszyć się z końcem średniowiecza ponownie.

Jako przyczynę podaje się różnice w wyżywieniu ludności oraz ogólny pozom życia w rożnych epokach dziejowych.

Tymczasem jeśli dokładnie się tym wytłumaczeniom przyjrzymy to musimy stwierdzić, że coś tu nie gra. W rzeczywistości poziom życia mieszkańców Europy zmieniał się dokładnie odwrotnie do zmian ich wzrostu.

Czasy pomiędzy  latami 5000 do 2000 p.n.e. należały do najlepszych jeśli chodzi o poziom życia jej mieszkańców. Liczba ludności wzrosła drastycznie. Rolnictwo rozprzestrzeniło się w Europie Środkowej i Skandynawii. Pod koniec tego okresu gęstość zaludnienia na niektórych terenach Dolnej Saksonii była większa od współczesnej, jeśli odliczymy mieszkańców miast.
Ilość osad przewyższała swoją liczbą odpowiednią liczbę współczesnych osad wiejskich wielokrotnie.

Odwrotnie maja się sprawy w latach pomiędzy rokiem 500–700 n.e.

Poziom życia ludzi był katastrofalny. Głód i epidemie zdziesiątkowały ludność Europy. Przy czym określenie „zdziesiątkowały“ nie oddaje nawet w przybliżeniu katastrofy demograficznej która wtedy miała miejsce. Dla przykładu można podać że ludność na terenach Półwyspu Apenińskiego w momencie upadku Cesarstwa Rzymskiego zmalało do około 100 tys. osób. Dla porównania już 500 lat wcześniej sam Rzym liczył sobie około miliona mieszkańców. To jest zaiste zadziwiające, że akurat w czasie głodu i niedoboru średni wzrost mieszkańców Europy wzrósł wyraźnie w stosunku do przeszłości.

Jeszcze ciekawsze jest to, że akurat przy końcu średniowiecza kiedy standard życia ludzi osiągnął znowu wysoki poziom i panował ogólny dostatek, a ludzkość znalazła się na progu wytworzenia współczesnej cywilizacji, wzrost ludzi uległ ponownej redukcji.

Jeśli weźmiemy pod uwagę szczątki ludzkie z wcześniejszych epok, to przy interpretacji zmian w budowie szkieletu napotykamy na takie same problemy. Przydzielenie określonych szczątków na podstawie cech ich wyglądu do odpowiedniego okresu czasu jest utrudnione, ponieważ brak jest jednolitej reguły zmian morfologicznych u form ludzkich wraz z upływem czasu.

http://docs6.chomikuj.pl/445964330,0,0,Ewolucja-istot-cz%C5%82owiekowatych.doc

Zmiany te są tak nieregularne, że na przykład niemożliwe jest przydzielenie niektórych znalezisk jednoznacznie do gatunku Homo sapiens czy też Homo neanderthalensis.

W następnym linku jest to szczególnie dobrze widoczne.

http://www.polskieradio.pl/23/266/Artykul/287101,2010-upada-teoria-ewolucji-czlowieka

Pomimo tego że wiek znaleziska oszacowano na blisko 400000 lat, a wiec jest ono o ponad 200000 lat starsze niż dotychczasowe najstarsze znaleziska skamieniałych szczątków gatunku Homo sapiens, to cechy morfologiczne zębów wskazują na przynależność do gatunku człowieka współczesnego.

Również jeśli chodzi o młodsze znaleziska istnieją poważne problemy oddzielenia od siebie tych dwóch form człowieka.
Wydaje się, że pod koniec ostatniej epoki lodowcowej cechy morfologiczne Homo sapiens i Homo neanderthalensis znajdowały się na drodze ujednolicenia.

Podane przykłady pokazują nam, że morfologia organizmów i ich wielkość nie może być sterowana przez znane nauce procesy ewolucyjne.

Spróbujmy znaleźć więc wspólny mianownik tych obserwacji i zidentyfikować ten główny proces zmian ewolucyjnych.

Moja propozycja wygląda następująco:

O znaczeniu fałdowania łańcuchów białek na wielkość tworzących się komórek napisałem w poprzedniej mojej notce.
Dowiedzieliśmy się tam też, że podstawowa role w tym procesie spełniają chaperony.

http://de.wikipedia.org/wiki/Chaperon_%28Protein%29

Postawiłem tam też tezę, że budowa chaperonów zależna jest od wartości Tła Grawitacyjnego w momencie ich reprodukcji.

Przeanalizowane przez nas przypadki zmian morfologicznych organizmów wskazują, że te własności chaperonów są przez naturę wykorzystywane do przystosowania organizmów na zmiany TG, a tym samym na zmiany warunków środowiskowych, które to z kolei zależne są ściśle od zmian TG.

Chaperony które fałdują białka, wykorzystywana następnie do budowy dzioba zięb Darwina, cechują się dodatnią wrażliwością na jego zmiany.
W czasach o wysokich wartościach TG reagują one ciaśniejszym ułożeniem atomów w swoich cząstkach a tym samym powoduje to ciaśniejsze sfałdowanie protein. A tym samym w efekcie tworzone z nich dzioby są delikatniej zbudowane.
W czasach o niskich wartościach TG, chaperony rozluźniają swoja strukturę i sfałdowane białka tworzą większe objętościowo cząsteczki. W efekcie powstają masywniejsze dzioby u zięb Darwina.

To właśnie ta zdolność do reakcji chaperonów na zmiany TG podlega selekcji genetycznej a nie geny odpowiedzialne za budowę dzioba.
Tym samym organizmy uzyskały możliwość reakcji na zmiany TG a tym samym na zmiany warunków środowiskowych bez konieczności zmian genetycznych czy też mutacji.

Jak wynika to z podanego artykułu o ziębach Darwina, grube dzioby są typowe dla okresów suszy, cienkie natomiast dla okresów wilgotnych. Te ostatnie są jednak zawsze związane z wystąpieniem fenomenu pogodowego o nazwie El-Niño.

Już pobieżna analiza wskazuje, że wystąpienie tego zjawiska jest skorelowane z okresami wzmożonej aktywności Słońca. W tym celu wystarczy tylko porównać odpowiednia grafikę aktywności Słońca z czasem wystąpienia tego fenomenu. I widzimy że zależność ta jest jednoznacznie widoczna.

http://pl.wikipedia.org/wiki/El_Ni%C3%B1o

http://de.wikipedia.org/w/index.php?title=Datei:Sunspot_butterfly_with_graph.jpg&filetimestamp=20091108190055

W ten sposób ewolucja znalazła efektywną drogę do przystosowania organizmów do przyszłych warunków środowiskowych. Tak więc teza o udziale w tym procesie naturalnej selekcji nie ma żadnego pokrycia z rzeczywistością.

W podanym przykładzie stwierdzono, ze populacja zięb z grubym dziobem była szczególnie liczna w roku 1977, a wiec w czasie o najmniejszej aktywności słonecznej  i to jest czas w którym planety nie tworzyły ze sobą koniunkcji, których projekcja przecinałaby powierzchnie Słońca. A tym samym był to czas o niewielkiej liczbie plam słonecznych.

http://www.fourmilab.ch/cgi-bin/Solar

Minimum aktywności słonecznej odpowiada tez minimalnym wartościom TG.

W latach 1982 - 1983 planety Saturn i Jowisz znajdowały się blisko siebie co doprowadziło do wzrostu aktywności na Słońcu i wzrostu wartości TG.

Odpowiednio proteiny fałdowały się silniej i tworzyły małe i cienkie dzioby zięb, odwrotnie miały się sprawy w roku 1977.

Nie wszystkie zmiany wartości TG występują tak regularnie jak w przypadku cyklu słonecznego.
W większości przypadków jednak tylko takie regularne zmiany mogą doprowadzić do takiej selekcji wrażliwości chaperonów, aby organizmy żywe mogły optymalnie dostosować się do przyszłych zmian środowiskowych.

Natura wykorzystuje jednak również możliwość reakcji na zmiany długoterminowe, występujące w odstępach tysięcy lat, ponieważ spadek wartości TG związany jest generalnie z oziębieniem się klimatu a jego wzrost prowadzi do podwyższenia się temperatur na Ziemi.
Poprzez odpowiednia zmianę wrażliwości chaperonów możliwe jest dostosowanie się organizmu do tych zmian poprzez odpowiednie zmiany budowy morfologicznej. Warunkiem jest jednak to, aby zmiany te dokonywały się na tyle wolno, aby system wzajemnych zależności w organizmie mógł się do nich dostosować.

Zdarza się jednak, że zmiany te przychodzą tak niespodziewane i z tak dużym nasileniem, że system ten się załamuje.

W takich sytuacjach dochodzi do ekstremalnych zmian cech morfologicznych organizmów i to bez konieczności zmian ich zestawów genów czy też odpowiedniej ich mutacji.

W takich czasach zmiany morfologii są tak duże, że paleontolodzy stwierdzają powstanie nowego gatunku ślimaka Gyraulus oxystoma lub też wydaje im się, że szczątki neandertalczyka to Homo sapiens albo odwrotnie.

Oznacza to, że morfologia organizmu nie może być podstawą do wydzielenia nowych gatunków zwierząt, również wtedy gdy odpowiednie formy tych zwierząt dzieli duża różnica wieku.

Formy takie mogą przybrać inną formę wyglądu, ale w dalszym ciągu należą do tego samego gatunku i w przypadku powrotu pierwotnej wartości TG przybiorą znowu swój początkowy wygląd.

Czasami jednak drastyczne zmiany TG są również szansą dla życia na Ziemi. Nie wszystkie zmiany morfologiczne okazują się być niekorzystne. Niekiedy dochodzi do takich zmian, że dany organizm zmienia kształt jakiegoś organu tak, że musi on przejąć nową funkcję. Tak jak to miało miejsce z małpami człekokształtnymi, przodkami ludzi, gdzie zmiana TG doprowadziła do takiego wydłużenia kończyn dolnych tych małp, że były one zmuszone do porzucenia środowiska nadrzewnego i przyjęcia wyprostowanej postawy.

Znacznie częściej jednak te nagłe zmiany są niekorzystne i niektóre części organizmu przyjmują taka formę, że uniemożliwia to jego przeżycie albo też maleje zdolność do rozmnażania albo stosunek płci ulega takiemu zachwianiu, że gatunek ten musi wymrzeć.

Drastyczne zmiany formy chaperonów mogą też doprowadzić do tego, że organizmy przyjmują formę gigantyczna albo karłowatą, która nie daje im szans na przeżycie.

Jeśli wiec organizmy o zmienionej morfologi nie znajdą pasującej do nich niszy ekologicznej, to muszą one po prostu wymrzeć.

Jeśli jednak niezbędne do życia organy zachowają swoją funkcje lub też mogą przejąć inną, pożyteczną dla przeżycia organizmu, to organizmy przeżywają te fazy nagłych zmian TG i w procesie selekcji dochodzi do utrwalenia tak zapoczątkowanych zmian i naukowcy mogą z dumą nazwać tę nową formę swoim nazwiskiem.

Na zakończenie jestem winien jeszcze wytłumaczenie, dlaczego wspomniałem o ośrodkach nuklearnych we Francji.

Spójrzmy na rozkład tych ośrodków na mapie.

http://de.wikipedia.org/w/index.php?title=Datei:Nuclear_power_plants_map_France-de.png&filetimestamp=20080315010834

i teraz musi to być dla nas lepiej zrozumiale, fabryka przerobu zużytych elementów paliwowych w La Hague

http://de.wikipedia.org/wiki/Wiederaufarbeitungsanlage_La_Hague

i elektrownia atomowa w Blayais

http://de.wikipedia.org/wiki/Kernkraftwerk_Blayais

zatruwają bez ustanku środowisko tonami odpadów radioaktywnych, których promieniowanie leży wprawdzie poniżej przyjętych norm, (zasadność tych norm to już jednak osobny temat) które jednak bez ustanku zmieniają charakter oscylacji przestrzeni w bezpośredniej ich bliskości.

W ten sposób dochodzi to powiększenia lokalnego TG a z nim do zmian sfałdowania protein w organizmach. Proteiny te zostają ciaśniej sfałdowane i w efekcie organizmy żywe karłowacieją.

Żeby nie opierać się tylko na tym przykładzie spójrzmy jakim zmianom uległy organizmy w rejonie Czernobylu.

http://www.faz.net/s/Rub80665A3C1FA14FB9967DBF46652868E9/Doc~E9827AA1ED2EB40F880FC1949AD14826E~ATpl~Ecommon~Scontent.html

Zmniejszenie się wielkości mózgu ptaków o 5% wydaje się wprawdzie niewielkie, ale z nim związane jest także ogólne zmniejszenie się organizmu.

http://www.plosone.org/article/info%3Adoi%2F10.1371%2Fjournal.pone.0016862

Również my ludzie nie możemy się tym zmianom przeciwstawić, ponieważ, odpowiedzialni za zgłębianie wiedzy o naturze, fizycy zajmują się numerologicznym bezsensem.

W ten sposób w ciągu kilku najbliższych pokoleń powstaną ludzie z mózgami o wielkości pomarańczy. Dla fizyków jest to bardzo optymistyczna perspektywa, w stosunku do rozpowszechnionego współcześnie w tej grupie zawodowej kompletnego bezmózgowia.

O ewolucji człowieka

$
0
0
 Artykuł opublikowałem po raz pierwszy 29.01.2012 roku.

O ewolucji człowieka
Temat ewolucji wzbudza silne emocje, zbyt mocno jest on bowiem obarczony konfliktami pomiędzy rożnymi światopoglądami i religijnymi preferencjami u ludzi.

Obawiam się, że moim kolejnym artykułem nie przyczynię się do uspokojenia nastrojów, ponieważ zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy ewolucji nie mają najmniejszego pojęcia o rzeczywistości i są zaślepieni swoim ideologicznym fanatyzmem.

Mechanizmy ewolucji wydaja się funkcjonować na innych zasadach niż te propagowane przez ewolucjonistów. Z drugiej strony religijni maniacy też nie mają się z czego cieszyć, ponieważ ewolucja istnieje, i to ona przyczyniła się do powstania człowieka a nie jakaś tam ingerencja jakiegoś tam "Boga".

Co więcej muszę stwierdzić, że pozycja człowieka w świecie zwierząt nie jest niczym szczególnym. Można by to nawet drastyczniej sformułować.

Powstanie człowieka rozumnego nie było poprzedzone żadnym procesem preferującym jego inteligencję.

Powstanie człowieka to po prostu “wypadek przy pracy”, przypadkowe wyewoluowanie świadomości będące produktem odpadowym selekcji innych cech organizmu, które dla jego przeżycia były o wiele ważniejsze od inteligencji.

Wskazania, że ewolucja nie jest jedynie wynikiem zmian genów, ale produktem skomplikowanych zależności pomiędzy różnorodnymi czynnikami, stały się w ostatnich czasach coraz powszechniejsze.

Nie tylko chaperony mogą wpływać na morfologię organizmów, ale już sama obecność prostych białek może wpłynąć w zdecydowany sposób na ich wygląd zewnętrzny.

Japonskiemu naukowcowi Masaki Kamakura udało się to w spektakularny sposób udowodnić.

W artykule

Royalactin induces queen differentiation in honeybees

przedstawił on eksperyment dotyczący rozwoju ciała matek pszczelich.

Tak jak zapewne większości czytelników się orientuje, matki pszczele i robotnice nie różnią się zestawem swoich genów. Mimo tego pszczoły potrafią z larwy (z podwójnym zestawem chromosomów) do jej 5 dnia życia, wyhodować matkę pszczelą tylko przez przestawienie sposobu karmienia tej larwy na mleczko pszczele.

Nie wiedziano jednak jaki czynnik konkretnie jest za to odpowiedzialny.
Badania Kakamury doprowadziły niedawno do identyfikacji tej substancji.
W swoim eksperymencie zbadał on jak długość przechowywania mleczka pszczelego wpływa na rozwój larw pszczelich i stwierdził, że czym dłużej takie mleczko było przechowywane, tym słabsze było jego działanie na larwy i tym słabiej przyszłe matki wykształcały typowe dla nich cechy morfologiczne.

Oznacza to, że stężenie odpowiedzialnego za te zmiany czynnika musi się z upływem czasu zmniejszać i po około 30 dniach przechowywania całkowicie zaniknąć.
Dokładne analizy wykazały, że warunek ten spełnia tylko jedna substancja zawarta w mleczku pszczelim, a mianowicie białko o nazwie “Royalactin

Odkrycie to mimo że interesujące, nie miałoby większego znaczenia gdyby nie to, że Kamakura  nie poprzestał na tym, ale postanowił sprawdzić jak ta substancja działa na rozwój muszki owocowej (Drosophila melanogaster)

Jest to wprawdzie też owad, ale nie spokrewniony bezpośrednio z pszczołami i mimo to, poprzez dodatek Royalactinu do pożywienia larw muszki owocowej, doszło do dramatycznych zmian w wyglądzie osobników. Wyrosły one większe, żyły dłużej i złożyły więcej jajeczek niż normalne muszki owocowe.

Dowodzi to, że wygląd zewnętrzny organizmu może się silnie zmienić pod wpływem działania nawet bardzo prostych substancji i nie jest do tego potrzebna genetyczna selekcja czy też mutacja genów.

Odkrycie Kamakury zaprzecza twierdzeniom oficjalnej nauki, że to właśnie geny są odpowiedzialne za morfologię organizmów.

Tak się jednak składa, że cała systematyka organizmów żywych opiera się głównie na ich wyglądzie zewnętrznym. Wprawdzie metody genetyczne znajdują coraz częściej zastosowanie, jednak tak naprawdę, nikt nie jest w stanie powiedzieć o ile „genów“ muszą się dane organizmy różnić, aby można je było traktować już jako odrębne gatunki.

W ten sposób genetyka stała się nowoczesnym sposobem „wróżenia z fusów“, któremu nauka oddaje się w ekscesywny sposób.

Tacy ludzie jak Kamakura są tutaj niestety nielicznym wyjątkiem. Ich działania pozwalają nam zachować resztki zaufania w sensowność i etyczność współczesnej nauki, ponieważ potrafią oni jeszcze stawiać pod znakiem zapytania kłamstwa rozpowszechniane przez zawodowych oszustów, do jakich zaliczają się niestety w większości przypadków "naukowcy".

Trzeba jednak zauważyć, że takie pozytywne przykłady obserwujemy prawie że  wyłącznie z poza obrębu zachodniej cywilizacji.

Nauka zachodnia znajduje się bowiem w fazie głębokiego kryzysu zarówno etycznego jak i ideologicznego i sama z siebie niezdolna jest do procesu samoodnowy, bo zbyt silnie skorumpowane jest bowiem już jej środowisko i za daleko zaszła już degeneracja moralna ich przedstawicieli.

Do tego dochodzi jeszcze przejęcie strategicznych funkcji przez zdewociałych idiotów, których jedynym celem jest zrobienie z nauki narzędzia służącego do rozpowszechniania ich religijnych omamów.

Ta koalicja złożona z oszustów, dewotów i idiotów doprowadziła do rozłożenia nauki a szczególnie fizyki na łopatki.

Eksperyment Kamakury pokazał nam w sposób niepodważalny, że rozwój organizmu do osiągnięcia dojrzałości jest sterowany na rożnych płaszczyznach i każda z nich jest w stanie zmienić wygląd tego organizmu w sposób zdecydowany.

Co ciekawe nie każda z tych płaszczyzn jest sterowana zapisem genetycznym. W większości przypadków aktywizacja takiej płaszczyzny następuje na skutek zmian środowiska naturalnego.
Głównym elementem kształtującym to środowisko są zmiany Tła Grawitacyjnego.

To właśnie TG jest motorem powstawania i wymierania gatunków.

Jeśli dojdzie do nagłych zmian warunków fizycznych na poziomie TG, to organizmy zmieniają się w niesamowicie szybkim tempie.
Tego typu zmiany byłyby niemożliwe gdyby ich powstanie było tylko zależne  od mutacji genów, ponieważ tempo ich powstawania jest za słabe.

Z tego względu Natura przyjęła inne rozwiązanie i wyposażyła organizmy w mechanizm zmieniający ich morfologie w sposób antycypujący przyszłe zmiany środowiskowe a tym samym sterujący zmianami kierunku przemian morfologii organizmu zapewniający jego przeżycie w zmieniającym się środowisku.

Nauka musi zdjąć klapki z oczu i zrezygnować z ulubionej tezy ewolucjonistów, że to gatunek jest podstawową jednostką zmian ewolucyjnych i zaakceptować to, że ewolucję nie interesuje coś tak abstrakcyjnego jak gatunek a tylko i wyłącznie indywiduum.

Tak naprawdę ewolucja to przeciwieństwo tego co nauka traktuje jako niepodważalna prawdę.

Ewolucja nie jest prezesem aktywnie zmieniającym gatunki, w wiecznej ich walce o przeżycie, w zmieniającym się bez ustanku środowisku, ale procesem pasywnym, stabilizującym istniejącą morfologię organizmów i próbą jej niezmienionego zachowania, pomimo ciągłego nacisku TG zmieniającego wielkość cząsteczek budujących organizm.

Wszystkie procesy ewolucyjne służą jedynie temu aby wygląd organizmu i sposób jego życia pozostał w niezmienionym stanie i przeciwdziałają każdej próbie tych zmian.

Rzeczywiste zmiany inicjowane przez TG zachodzą za szybko i prowadza do tak dużej morfologicznej metamorfozy, że ewolucja w klasycznym znaczeniu nie ma na te zmiany żadnego istotnego wpływu.

Konkretnie oznacza to, że organizmy o jednolitym zestawie genów, w rożnych epokach historii ziemi, przyjmują rożny wygląd zewnętrzny.

Ten wniosek zmienia, naturalnie, nasze spojrzenie na wszystkie aspekty rozwoju organizmów, również takie, które dotyczą rozwoju człowieka.

Jeśli ewolucja funkcjonuje inaczej, to jak w takim razie przebiegała ona w przypadku człowieka? Dlaczego i w jaki sposób doszło do wykształcenia u ludzi inteligencji?

Z punktu widzenia natury inwestycja w duży mózg i w inteligencję nie jest dobrym interesem. Nie zwiększa ona szans przeżycia, a wprost przeciwnie, koszty energetyczne są tak duże, że w historii życia na Ziemi ewolucja nie podjęła nigdy podobnego eksperymentu jak w przypadku ludzi.

Spójrzmy co na ten temat ma do powiedzenia paleontologia.

I rzeczywiście jeśli dokładniej spojrzymy na zawarte tam informacje to musi się każdemu rzucić w oczy specyficzna zależność.

W historii rozwoju rodzajów “Australopithecus” jak i “Homo” daje się zauważyć naprzemienne występowanie delikatnej (gracylnej) i masywnej (robustnej) budowy ciała znalezionych szkieletów. Różnice te są tak duże, że odpowiednie formy zostały zakwalifikowane do osobnych gatunków czy nawet rodzajów.

Z punktu widzenia mojej teorii Tła Grawitacyjnego takie podejście nie ma żadnego uzasadnienia. Różnice te nie są bowiem spowodowane zmianami genetycznymi, ale wynikają z reakcji organizmu na zmiany TG, a tym samym na zmiany w sfałdowaniu produkowanych przez organizm białek, a tym samym wielkość komórek i organów.

Oznacza to, że różne formy rodzaju Australopithecus to w gruncie rzeczy ten sam gatunek, ale nawet tak odmienne jak Paranthropus boisei były tylko specjalną formą australopiteka wykształconą w trakcie kiedy TG przyjęło bardzo niskie wartości.

Ten sam schemat powtarza się także w obrębie rodzaju „Homo“

Masywną formą człowieka archaicznego jest np: Homo erectus, a jego odpowiednik o delikatnej budowie to „Homo ergaster“.

W nowszej historii taką parę tworzą Homo neanderthalensis i Homo sapiens, przy czym ten pierwszy jest typowy dla czasów o niskiej wartości TG, co spowodowało wykształcenie wyraźniej zaznaczonych cech morfologicznych.

Moim zdaniem nigdy nie uda się znaleźć pozostałości neandertalczyków i ludzi współczesnych w tej samej warstwie osadów w tym samym miejscu.

Te dwie formy są bowiem tym samym, jedynie co je rożni to czas ich egzystencji i każda z tych form zmieniała swój wygląd w drugą, jeśli zmiany TG to wymusiły.

Tak więc w czasach o niskiej wartości TG powstają masywne formy ludzkie, u których charakterystyczne cechy są bardziej rozwinięte, w tym również takie jak mózg. W czasach o dużych wartościach TG budowa szkieletu zmienia się na „gracylną“, a mózg zmniejsza swoja masę, za to rośnie jego pofałdowanie.

W czasach o małych wartościach TG wytwarzają się nie tylko narośla kostne na czaszkach ale w zależności od sensybilizacji chaperonów może dojść na przykład do wydłużenia niektórych kości odnóży.

Wydłużenie kości tylnych odnóży zmusiło przodków ludzi do porzucenia nadrzewnego sposobu życia i przyjęcia postawy wyprostowanej. Ta zmiana szla w parze z ochłodzeniem klimatycznym i ekspansja środowiska sawanny i okazała się być bardzo korzystna, ponieważ umożliwiła ona australopitekom opanowanie tej nowej niszy ekologicznej. Tak więc do tej zmiany zostały one zmuszone, ponieważ zmiana budowy szkieletu nie pozwoliła im dalej prowadzić nadrzewny tryb życia.

Korelacje z przykładem zięb Darwina są tutaj zaiste frapujące.

Tego typu wahania powtarzały się wielokrotnie i nic nie wskazywało na to, aby możliwa była przemiana do form typowo ludzkich, do momentu pojawienia się Homo ergaster, gracylnej formy Homo erectus, która swoje odżywianie przestawiła w całości na pokarm mięsny.

Aby uzyskać to bardzo wartościowe pożywienie nie wystarczyło okazyjne zjadanie padliny, czy też przypadkowe sukcesy w polowaniu przy pomocy prymitywnych metod.

Homo ergaster wynalazł efektywna metodę polowania na dowolnie wielkie zwierzęta łowne.

Zauważył on, że można upolować każde zwierzę, niezależnie od jego wielkości, jeśli tylko dostatecznie długo zmuszać je do ucieczki i przeszkadzać w każdej probie pobrania pokarmu czy też napoju. Po paru dniach takiej nagonki zwierzęta umierały z wycięczenia.

Homo ergaster miał mianowicie, na skutek dwunożnego poruszania się, zdecydowanie lepszy bilans energetyczny niż jego ofiary. Również współcześnie tego typu polowania są jeszcze praktykowane np. u ludu  San

To polowanie na zabieganie było jednak dla myśliwego całkiem niebezpieczne i to nie ze względu na bezpośrednie zagrożenie atakami ofiary, ale prawdziwe niebezpieczeństwo groziło mu ze strony przegrzania własnego organizmu i zapaści związanej z degeneracją funkcji mózgu.

Mimo szeregu przystosowań takich jak, utrata owłosienia i liczne gruczoły potowe, to niebezpieczeństwo było bardzo poważne i było najczęstszą przyczyną obumierania komórek mózgowych i śmierci tych prymitywnych myśliwych.

Natura znalazła jednak sposób na zmniejszenie tego niebezpieczeństwa. Poprzez selekcję chaperonów doszło do takiej ich sensybilizacji, że te które były odpowiedzialne za rozwój mózgu, wytwarzały więcej i większe komórki mózgowe, aby straty poniesione w trakcie przegrzania mózgu mogły być wyrównane istniejącymi w mózgu komórkami rezerwowymi, tak aby funkcje mózgu mogły być zachowane.

Dodatkowo nastąpił przyrost liczby komórek szarej substancji oraz wytworzenie jej wielowarstwowej struktury, której własności przewodnictwa cieplnego były korzystniejsze dla chłodzenia mózgu.

Natura zastosowała tutaj tę zasadę którą okola 200 lat temu sformułował jako pierwszy Charles Babbage. “Perfekcyjna maszyna musi posiadać równolegle zainstalowanych tyle części zapasowych aby jej funkcjonowanie było zawsze zagwarantowane”.

Czym suchszy i cieplejszy klimat panował na Ziemi, tym bardziej problematyczna była ta metoda polowań. Liczba części zapasowych musiała ciągle rosnąć. Kto posiadał za małą masę mózgową ten umierał na wylew krwi do mózgu. Jednocześnie występowała selekcja w kierunku nowej struktury mózgowej. Poza wytworzeniem grubszej warstwy kory mózgowej, nastąpiło głębokie pofałdowanie mózgu sprzyjające bardziej efektywnej wymianie cieplnej.

Forma ludzkiego mózgu jest więc w gruncie rzeczy przykładem perfekcyjnej chłodnicy.


Powstanie dużego mózgu u człowieka nie miało nic a nic wspólnego z jego inteligencją.

Szare komórki nie miały pierwotnie także żadnych intelektualnych funkcji. Ich jedynym celem było tylko efektywne przewodzenie ciepła na zewnątrz organizmu i przeciwdziałanie przegrzaniu tych regionów mózgu, których funkcjonowanie było niezbędne dla jego przeżycia.

Jednocześnie stanowiły one rezerwę na wypadek obumarcia części mózgu i miały za zadanie przejąć ich funkcje w razie ich uszkodzenia.

Mózg człowieka rozwinął się zatem w pełni, zanim ludzie nauczyli się go używać w inteligentny sposób. 

W następnej fazie z niskimi wartościami TG w ten sposób uczulone chaperony reagowały jeszcze silniejszym wzrostem wielkości mózgu i masywne formy ludzkie dysponowały czasami mózgami większymi od współczesnych ludzi.

Mechanizm który tutaj opisałem nie dotyczy tylko archaicznych form ludzkich, ale działanie jego zaznacza się również w czasach historycznych.

Badania szkieletów ludności europejskiej wykazały cykliczne zmiany w wyglądzie czaszek ludzi na przełomie dziejów.

Przy czym daje się zauważyć, że wytworzenie się czaszki „krótkogłowej“ jest zawsze związane z ociepleniem klimatycznym, co odpowiada wysokim wartościom TG, natomiast zmiana budowy czaszki na długogłowa związana jest z oziębieniem klimatycznym i niskimi wartościami TG.

Nasza chełpliwość jeśli chodzi o wyjątkowość ludzi nie ma żadnego uzasadnienia. To nie nasza inteligencja doprowadziła do wytworzenia dużego mózgu ale odwrotnie, to właśnie wytworzenie dużego mózgu (za dużego w stosunku do potrzeb) doprowadziło do tego, że z czasem ludzie (przynajmniej niektórzy) nauczyli się go w inteligentny sposób używać.

Dlatego nie może nikogo dziwić, że nie wszyscy potrafią go używać, o czym najlepiej świadczą bzdury plecione przez fizyków.

Współczesna nauka i ewolucja mają jedną wspólną cechę. Również nauka próbuje za wszelką cenę zatrzymać wszelki postęp w rozwoju naszej wiedzy i broni się zaciekle przed nowym. Nauka jest jak piramida ale stojąca „do góry nogami“. Dopóki nikt jej nie poruszy palcem wydaje się być niewzruszona, jednak już każda drobna zmiana spowoduje rozpad jej paradygmatów w drobny mak, po którym nic z niej nie pozostanie jak tylko śmieszność jej paranoicznych idei.


Uzupełnienie 02.07.2018


Przedstawiona w tym artykule z przed 6 laty teza, że wykształcenie się umiejętności dwunożnego poruszania się u człowiekowatych wynikało nie z genetycznej selekcji, ale było wynikiem gwałtownego wzrostu długości kończyn dolnych na skutek zmian kryteriów fizycznych w naturze.

Ta teza uzyskała, poprzez aktualną publikację w Royal Society Open Science, dodatkowe potwierdzenie.


Okazuje się, że u ludzi żyjących na dużych wysokościach obserwuje się sygnifikantne skrócenie długości kości przedramienia.

Oczywiście autorzy próbują sklecić bajeczkę uzasadniającą to zjawisko. Ta bajeczna jest jednak więcej niż nieprawdopodobna.

Takie samo zjawisko powinniśmy bowiem obserwować we wszystkich regionach świata w których ludzie zmuszeni są do ekstremalnej pracy fizycznej aby utrzymać się przy życiu.

Sytuacja jest jednak jednoznacznie inna i zjawisko to związane jest tylko z faktem życia tych ludzi na dużych wysokościach.

Oczywiście wytłumaczenie tego efektu, na podstawie zasad które przedstawiłem, jest nie tylko prostsze, ale wszystko wskazuje na to że również prawdziwe.

Jednocześnie logicznym wnioskiem jest również to, że w warunkach odwrotnych, to znaczy u ludzi żyjących w strefie wysokich wartości TG musi zaznaczyć się zjawisko wydłużenia kości kończyn.

I faktyczne nieproporcjonalnie długie kończyny maja plemiona zamieszkujące niektóre tereny Afryki Wschodniej a te cechują się występowaniem tam rozległych obszarów depresyjnych. W przeszłości obszary wielkich jezior wschodnioafrykańskich tworzyły jeszcze głębsze depresje, sięgające setek metrów poniżej poziomu morza. Jednocześnie z racji obecności wody stanowiły one magnes dla żyjących tam Hominidów. W warunkach wysokiego TG długość ich kończyn uległa takiemu wydłużeniu, że nie były one w stanie efektywnie wspinać się dalej po drzewach i zmuszone zostały do chodzenia w postawie wyprostowanej po ziemi.

Otworzyło to przed nimi nowe, bogate w pożywienie nisze ekologiczne i procesy ewolucyjne utrwaliły tę nową morfologię organizmów w ich genach.

Dowód na prawdziwość legendy o Amazonkach

$
0
0
Dowód na prawdziwość legendy o Amazonkach

Niektórych zastanowiło zapewne to, że w ostatnim czasie przypomniałem cały szereg moich artykułów sprzed lat.
Nie było to związane z brakiem konceptu na nowy temat, ale wiązało się z koniecznością zapoznania czytelników z moją koncepcją ewolucji, zanim przedstawię im kolejny artykuł o naszej historycznej spuściźnie.
Zresztą mimo upływu lat artykuły te nic się nie zestarzały i postawione tam tezy nie straciły nic a nic ze swojej aktualności, a więc zasługują dodatkowo na to, aby przywołać je z niebytu.

Badania genomu ludzkiego rozwinęły się niesamowicie w ostatnich latach i przyniosły nam szereg zaskakujących niespodzianek. Jedną z nich jest np. ta, że nasze wyobrażenia o historii naszej cywilizacji, a w tym i o roli Słowian w jej rozwoju, zostały po prostu wstrząśnięte od podstaw.

Okazało się, że tak naprawdę ludzką cywilizację stworzyli Słowianie i to oni byli też twórcami najważniejszych jej centrów w dziejach świata.

Niestety te prawdy tylko bardzo krótko znalazły dostęp do szerokiej publiczności i już od lat trwa aktywna kampania fałszowania wyników badańgenetycznych i ukrywania przez nami prawdziwych danych.

W ostatnim czasie zaprzestano prawie że całkowicie publikowania badańhaplogrup męskich w przypadku badan szczątków ludzkich, ponieważ wykazywały one obecność haplogrup słowiańskich „I” i „R1a” w Europie już od najdawniejszych czasów i tylko lokalny wpływ haplogrup „semickich”, co oczywiście podważało lasowany przez „naukę” pogląd o istnieniu bliskowschodniej „kolebki cywilizacyjnej”. 

Równie wstrząsający był fakt, że nie udało się znaleźć jakichś wyraźnych wskazówek na genetyczną odrębność narodów Europy Zachodniej i szczególnie Niemcy okazali się być mieszanką wszystkich możliwych europejskich haplogrup i ich „aryjskość” raz na zawsze okazała się być zwykłą legendą.

Komplety brak genetycznych wskazówek na obecność tzw. "ludów germańskich" w Europie spowodował, że szczególnie Niemcy rozpoczęli kampanię dezinformacyjną negując znaczenie genetyki dla badańhistorycznych.

Ciekawym przykładem tego typu manipulacji jest historia badańnajwiększej bitwy w okresie epoki brązu


na której ślady natrafiono na terenach obecnej Meklemburgii w Niemczech, w rejonie jeziora Dołęża.


Kiedy okazało się, że badania genetyczne szczątków ludzkich nie wykazały najmniejszej obecności czegoś co można by przypisać „Germanom”


a wprost przeciwnie, jednoznacznie wskazały na przodków Polaków, słowiańskich Etrusków


i skandynawskich Słowian,


jako jej aktywnych uczestników, to w rezultacie natychmiast wstrzymano finansowanie tych prac w obawie, że kolejne dane okażą się dla zwolenników „zachodniej wyższości cywilizacyjnej” jeszcze bardziej kompromitujące.

Ta sprawa jest tym bardziej skandaliczna, bo nie jest wykluczone, że właśnie wydarzenia związane z tą bitwą stały się następnie kanwą legendy o „Wojnie Trojańskiej” i razem z inwazją ludów słowiańskich, zwanych fałszywie „Ludami Morza”, na południe Europy i Bliski Wschód, znalazły swoje miejsce w podaniach i legendach późniejszych „Greków”.


Oczywiście równie krytycznie trzeba spojrzeć na przedstawienie badań nad Dołężą przez tzw. „polską Wikipedię” która niestety jeszcze raz potwierdza swoje niechlubne miano tuby antypolskiej i antysłowiańskiej propagandy.

Oczywiście badania haplogrup męskich prowadzone są w tajemnicy dalej, tylko że ich wyniki nie są już publikowane w odniesieniu do konkretnych znalezisk archeologicznych. Mimo to czasami przez przypadek otwiera się nam wgląd w naszą przeszłość i to w całkowicie zaskakujący dla nas sposób.

Takim tego przykładem jest artykuł który ukazał się w czasopiśmie „Nature”


W skrócie chodzi w nim o to, że badania genetyczne szczątków ludzkich wykazują w określonych przedziałach czasowych gwałtowne zawężenie się genetycznej różnorodności ich nosicieli.

Autorzy tego artykułu Tian Chen Zeng, Alan J. Aw i Marcus W. Feldman zadali sobie trud analizy dostępnych faktów i doszli do wniosku, że przed około 7000 lat doszło do dramatycznego zubożenia genetycznej różnorodności wśród ówczesnych mężczyzn.

Jednocześnie tego zjawiska nie zaobserwowano wśród kobiet. Wprost przeciwnie, w tym samym czasie daje się zauważyć zwiększenie się wśród nich tej różnorodności.

Wnioski jakie wyciągnęli autorzy tego artykułu, oskarżając o to zubożenie wzajemnie wymordowanie się skłóconych ze sobą klanów i plemion, przy czym kobiety jakimś dziwnym trafem nie zostałyby w trakcie tych rzezi poszkodowane, są wysoce nieprawdopodobne.

Zresztą sami autorzy dostarczają nam bezpośredniego dowodu obalającego ich tezy.

Dowód ten znajdziemy na wykresie przedstawiającym różnorodność genetyczną mężczyzn w trakcie ostatnich 70000 lat.


Co widzimy na tym wykresie to to, że zubożenie to miało charakter globalny i objęło populacje mężczyzn na wszystkich kontynentach i to w tym samym czasie.

Kto choć powierzchownie liznął parę wiadomości o faktach dotyczących rozwoju cywilizacji, pod koniec epoki neolitu, ten musi wiedzieć również to, że zmiany kulturowe nie nastąpiły we wszystkich rejonach Ziemi równocześnie, ale znaczące osiągnięcia cywilizacyjne rozprzestrzeniały się stopniowo od rejonu Europy Środkowej na wschód obejmując coraz bardziej rozlegle obszary. Również zmiany technologiczne jak i zmiany struktur społecznych podlegały tej samej regule.

Tak na przykład opanowania przez ludzi technologii metalurgicznych dokonała w Europie kultura Vinča i stopniowo, po upływie stuleci, umiejętności te rozprzestrzeniły się na Bliski Wschód i trzeba było dalszych tysiącleci aby objęły one również Azję wschodnią.

Identycznie przebiegały też zmiany form społecznych, gdzie ponadplemienne struktury pojawiły się najprawdopodobniej po raz pierwszy w Europie, a następnie rozprzestrzeniły się na dalsze rejony świata prowadząc często do powstania nowych wspaniałych cywilizacji.

W żadnym przypadku nie można przyjąć jednoczesności takich zmian na całym świecie, a bez tej jednoczesności proponowany przez autorów przebieg wydarzeń jest po prostu absurdalny.

Jednak fakty są nieubłagane i wskazują jednoznacznie na to, że przed 7000 lat miało miejsce drastyczne zmniejszenie się populacji mężczyzn na świecie i to do takiego stopnia, że na 17 kobiet miał przypadać tylko jeden mężczyzna. Skoro nie mogło to być spowodowane wzajemnym wyrzynaniem się mężczyzn w wyniku powszechnego amoku, to musiały zaistnieć inne przyczyny takiej dramatycznej zmiany stosunku płci.

Współczesna nauka nie jest w stanie wyjaśnić przyczyn tego typu zdarzeń bo jej paradygmaty nie mają z naszą rzeczywistością nic wspólnego.

Tzw. „fizyka” dopracowała się tak durnego systemu opisu natury, że zamiast nam naszą rzeczywistość wyjaśnić, gmatwa ją w sposób po prostu skandaliczny i sieje chaos i spustoszenie w głowach ludzi.

Również i w tym przypadku przyczyny zaobserwowanego zjawiska leżą całkiem gdzie indziej.

Są one związane z naturalnymi procesami zmian wartości Tła Grawitacyjnego, które w skrajnej postaci mogą prowadzić do drastycznej zmiany stosunku płci u noworodków.

Wahania TG mają charakter periodyczny bo związane są z wzajemnym położeniem ciał niebieskich w naszym Układzie Słonecznym.

Szczególną rolę odgrywa tu stopień wzajemnego pokrywania się projekcji planet na powierzchnię Słońca w trakcie ich wzajemnych koniunkcji. Ten z kolei zależny jest od położenia planet względem ekliptyki.

Widzimy to np. na tej grafice, gdzie zielone i niebieskie półelipsy torów planet oznaczają to, że znajdują się albo "pod" albo "nad" płaszczyzną orbity Ziemi.



Jak widzimy te położenia są dość zróżnicowane, choć zauważa się dominację jednego kierunku takich zgrupowań.

Przed 6600 tys lat zauważymy jednak o wiele większą zgodność tych położeń to znaczyło, że prawdopodobieństwo znalezienia się kilku planet w momencie ich wzajemnej koniunkcji dokładnie w płaszczyźnie ekliptyki było znacznie większe i generalnie ta zgodność musiała prowadzić do efektów rezonansu modulacji TG przez poszczególne planety i generalnego wzrostu jego poziomu.



Jak taki wzrost odbija się na morfologi organizmów żywych i jak drastyczny wpływ może mieć to na rozkład płci u noworodków opisałem już przed laty w cyklu artykułów o genetyce.


Opisana przeze mnie mechanizmy były również przyczyną tego, że przed 7000 laty gwałtownie spadła liczba urodzin noworodków płci męskiej. W skrajnych przypadkach mogło to rzeczywiście doprowadzić do sytuacji, że odosobnione grupy ludzkie zostały prawie całkowicie pozbawione mężczyzn. W rezultacie powstały społeczności w których część kobiet musiała przejąć te zadania, które pierwotnie były domeną mężczyzn, w tym również te związane z bezpieczeństwem i obroną takich społeczności.

Takie grupy plemienne w których kobiety zdane były tylko na siebie samych, pierwotni Słowianie nazwali (S)amożeny co Grecy swoim niechlujnym zwyczajem przerobili na Amazon(es) a my zniekształciliśmy do Amazonek.

Jednoznacznie słowiański źródłosłów tej nazwy wskazuje na to, że i to legendarne plemię kobiet-wojowniczek było w swojej istocie plemieniem słowiańskim. Tym samy potwierdza się też moje pierwotne przypuszczenie które przedstawiłem w poniższym tekście.


Opisane zjawisko uświadamia nam również, jak bardzo niedoceniane są przez „historyków” podania i mity naszych przodków. Również i w tym przypadku okazuje się, że legendarne Amazonki nie były tylko efektem czystej wyobraźni starożytnych, ale ich egzystencja staje się w świetle tych nowych faktów więcej niż prawdopodobna.

Gocki toast.

$
0
0


Gocki toast

Na stronie „Rudaweb” przeczytałem ciekawy artykuł w którym autor próbuje rozwiązać zagadkę zdania zapisanego w języku Gotów,


zachowanego w wierszu „De conviviis barbaris” łacińskiego poety z czasów upadku Imperium Wandali.


Z początku zamierzałem mój komentarz umieścić w nowej rubryce „Za płotem” w której mam zamiar w sposób krytyczny promować ciekawe artykuły o tematyce słowiańskiej na innych stronach internetowych.

Komentarz ten rozrósł się jednak tak bardzo, że zdecydowałem się przedstawić go w formie samodzielnego artykułu.

Co do rozwiązania jakie proponuje autor nie będę się wypowiadał, bo każdy może sobie sam wyrobić własne zdanie po przeczytaniu powyższego linku.

Warto jednak zwrócić uwagę na to, że istnieją różne możliwości interpretacyjne, co zresztą dowiedli Niemcy przerabiając to zdanie po swojemu.

Najważniejsze moim zdaniem jest jednak to, aby proponowane rozwiązanie pasowało do opisanej sytuacji jak i prezentowało sobą logiczną i spójną myśl.

Łaciński poeta opisuje swoje przeżycia z knajpy w której ucztują właśnie „barbarzyńscy” Goci.

Oczywiście jego możliwości zrozumienia brzmienia obcego mu języka są ograniczone i w opisanym cytacie zadziwia tak czy owak to, że zacytował to zdanie wyjątkowo wiernie.

Zgadzam się z autorem w tym, że Goci byli narodem słowiańskim, z tym że umieściłbym ich pochodzenie na terenach przybałtyckich.

Jeśli więc chcemy to zdanie rozszyfrować to możemy to tylko wtedy dokonać, jeśli przyjmiemy język polski lub generalnie języki słowiańskie jako bazę naszych poszukiwań.

Po pierwsze musimy jednak zacząć od opisu sytuacji i zastanowić się, w którym momencie nasz rzymski poeta mógł na tyle zainteresować się tym co dzieje się przy sąsiednim stoliku, aby treść wypowiedzianego przez gockiego gościa zdania utkwiła mu aż tak dobrze w pamięci.

Zacznijmy od zwyczajów słowiańskich przy biesiadzie.

Wprawdzie nasze polskie tradycje biesiadne upadły (inne niestety też) i coraz częściej zachowujemy się przy stole jak w chlewie, ale jeszcze całkiem niedawno byłoby nie do wyobrażenia to, aby wypić trunek bez poprzedzającego go toastu. Toasty te były tematycznie bardzo różnorodne ale ideą przewodnią było zachęcenie biesiadników do zabawy i do beztroskiego oddawania się pijaństwu.

To właśnie ten obraz wstających od stołu słowiańskich biesiadników, z uniesionym do góry kielichem, wypowiadających krótkie zdanie po którym jego towarzysze z aplauzem wychylali trunek, musiał zainteresować rzymskiego poetę na tyle, że postanowił on włączyć jedno z wypowiedzianych zdań do swego wiersza.

Tak więc szukając rozwiązania zagadki musimy brać pod uwagę zdania o tematyce toastu biesiadnego oraz o formie, w której żonglowanie słowami i ich znaczeniami dodaje toastowi dodatkowego polotu.

Zgadzam się z autorem, że pierwsze trzy słowa „inter citz Gothicum” są łacińskie. Z tym że drugi wyraz jest oczywiście formą czasownika „cire” oznaczającego „zawołać”, który w 3 osobie liczby pojedynczej zapisujemy jako „cit.”. Litera „z” jest zapewne wskazowką na liczbę mnogą.

Ten początek zdania tłumaczymy więc jako „wśród (wołających) wiwatujących Gotów

Właściwe zdanie zostało zapisane jako „SCAPIAMADRIAIADRINCAM

Zauważymy, że zestaw liter „DRI” powtarza się w zdaniu dwa razy, wskazuje więc na typową wśród toastów żonglerkę znaczeniami słów.

Zasadniczym problemem jest wydzielenie pierwszego wyrazu oraz znalezienia myśli przewodniej toastu.

W tym przypadku nie jest to nawet trudne, bo ten pierwszy wyraz brzmi dla nas prawie współcześnie.

Jest nim słowo „SCAPIA” w którym rozpoznajemy łatwo odpowiednik polskiego słowa „SKĄPY” .

Kolejny wyraz to „MA” a więc trzecia osoba liczby pojedynczej odmiany czasownika „mieć”.

Kolejny wyraz składa się z trzech już wymienionych liter „DRI”. Jego znaczenie znajdziemy jeśli zastanowimy się co też takiego może mieć skąpiec więcej, w porównaniu z innym ludźmi. Oczywiście ma on od nich więcej pieniędzy.

To prowadzi nas bezpośrednio do systemu monetarnego starożytnego Rzymu w czasach upadku Imperium Wandali.

Najważniejszą monetą obiegową tamtych czasów były tzw. tremisses.


Moneta ta miała wartość jednej trzeciej najbardziej wartościowej monety rzymskiej czyli solida. Była ona bita nie tylko przez władców bizantyjskich ale też przez władców ludów „barbarzyńskich” i otrzymała u tych ludów zapewne własną nazwę będącą bezpośrednim tłumaczeniem nazwy rzymskiej, a tę tłumaczymy jako „jedna trzecia jednostki”. Zapewne potocznie nazywano ją po prostu „Trzy”. Cyfra trzy jest u większości ludów słowiańskich określana słowem „TRI”.

I tak właśnie prawidłowo brzmiało słowo wypowiedziane przez ucztującego Gota.

W trakcie wieków ten cytat ulegał zmianom w celu dopasowania go do imperialnej ideologii niemieckiej a ta uważała Gotów za swoich przodków a więc i zachowane teksty musiały przyjąć formy zbliżone do nowo utworzonego języka niemieckiego.

Oczywiście język niemiecki jest tylko kreolską formą języka słowiańskiego, w której to zmiany są często tylko powierzchowne i ze słowiańskiego „tri” zrobiono niemieckie „drei”.

Dalej w zdaniu mamy spójnik „A” odpowiadający dokładnie polskiej formie, zarówno w znaczeniu jak i w wyglądzie, oraz zaimek osobowy „IA” odpowiadający polskiemu „JA”.

Kolejne słowo jest również przykładem manipulacji motywowanej imperialnymi ciągotami Niemców.

W tym starożytnym zdaniu zmieniono ten wyraz tak by przypominał on natychmiast „germańskie drinken” czyli po polsku „pić”.

W rzeczywistości rozpoznamy tam oczywiście znaczenie związane z piciem, ale odnosi się ono do polskiego wyrazu „TRUNEK”. I tu właśnie turbogermańska propaganda próbuje odwrócić „kota ogonem” i wyprowadza etymologię wyrazu „trunek” od niemieckiego „trinken”, ale jest to oczywiste zmyślenie.

Słowo „trunek”, jak i jego pochodne, są oczywiście typowo słowiańskie i ostały się w niemieckim w trakcie kształtowania się tego języka w średniowieczu.

Słowiański trunek odnosi się do napitku alkoholowego. We wczesnym średniowieczu ludność zaniechała picia zwykłej wody po tym jak rozliczne epidemie zdziesiątkowały jej mieszkańców. W praktyce pito tylko napoje alkoholowe, jak piwo lub wino, bo tylko one pozbawione były bakterii chorobotwórczych, i nie ma co się dziwić temu, że dla tworzącego się właśnie języka niemieckiego słowo „trunek" było jednoznaczne ze słowem pić i zajęło jego miejsce w nowo tworzonym języku.

Za ten stan rzeczy, że tak często przy podawaniu etymologii słowiańskich wyrazów przyjmuje się, że pochodzą one z języka niemieckiego, odpowiedzialni są po cześci również nadgorliwi Słowianie.

Słowianskie „elity” do dzisiaj nie wierzą w to, że ich kultura i język są w Europie pierwotne i były bazą dla wszystkich innych języków. W przeszłosci rezygnowano więc chetnie ze swoich własnych prastarych określeń na rzecz neologizmów, aby tylko odseparować się od Niemców. Oczywiście ze strony niemieckiej zrobiono wszystko, aby ten proces jeszcze wzmocnić.

Najwyższa pora skończyć z tym poddańczym myśleniem i zwrócić naszej mowie również prastare polskie określenia zawłaszczone przez język niemiecki.

Całe szczęście w przypadku słowa „trunek”, możemy jeszcze do dzisiaj cieszyć się jego obecnością i używać go, wprawdzie coraz rzadziej, również w mowie potocznej.

Tak więc z wymienionych powyżej powodów ostatnie litery „DRINCAM” możemy rozłożyć na dwa osobne wyrazy „Trink sam”.

Możliwe że rzymski poeta zwrócił się do ucztujących Gotów z prośba o zapisanie tego zdania.

Ci jednak używali alfabetu starosłowiańskiego, jaki znamy już z tłumaczeń tekstów etruskich, a w tym alfabecie znak „C” odpowiada, tak jak do dzisiaj w cyrylicy, naszej literze „S”.

Dlatego jestem skłonny przypuszczać, że znak „C” ma tu podwójne znaczenie i w pierwszym został użyty jako litera „K” w słowie „Trink” lub po naszemu „trunk”, a w drugim jako „S” w słowie „sam

Tak więc w efekcie zdanie

SCAPIAMADRIAIADRINCAM

Możemy rozdzielić na pojedyncze wyrazy jako

SCAPIA MA DRI A IA DRINK CAM

oraz rozszyfrować jako:

SCAPI MA TRI A IA TRINK SAM

i przetłumaczyć po polsku jako

Skąpy ma pieniądze a ja (za to) piję sobie

Otrzymane zdanie pasuje nie tylko perfekcyjnie do sytuacji, ale posiada również specyficzny dla toastów charakter, w którym wznoszący toast stara się zaskoczyć współbiesiadników szczególnie wyszukaną i dowcipną jego formą.

Dodatkowo mogliśmy się po raz kolejny przekonać, że język niemiecki nie jest wcale samodzielnym językiem ale tworem sztucznym, w którym słowiańskie rdzenie uległy takiemu zniekształceniu, aby bezpośrednie podobieństwa nie rzucały się obserwatorowi w oczy. Reszta to tylko wytrwała i kłamliwa propaganda „Turbogermanów”.

Oczywiście byłoby niesprawiedliwie odbierać Niemcom całkowicie prawa do schedy po Gotach.

Oczywiście również Niemcy tak jak i Polacy czy Rosjanie są ich bezpośrednimi potomkami. Z tym, że Niemcy muszą zaakceptować swoje słowiańskie pochodzenie i zaprzestać rozpowszechniania kłamstw o egzystencji w starożytności jakichś niemieckojęzycznych Germanów.


W starożytności, w Europie poza zasięgiem administracyjnym Rzymu i Bizancjum, mówiono tylko po słowiańsku, a na obszarze samego Imperium jedynie elity mówiły po łacinie czy też po grecku.


Po części również u tych elit języki te miały funkcję „lingua franca” i czy to u Spartan


czy też u Macedończyków


nie mówiąc już o Etruskach


ludność posługiwała się cały czas swoją słowiańską mową.

Jedynie wśród niektórych plemion Wysp Brytyjskich i wśród Basków zachowała się mowa o innym korzeniach językowych, choć i tam wpływ słowiańskiego był bardzo duży.



To właśnie na wyspach Brytyjskich i w Irlandii ukształtowała się sekta chrześcijańska z której wykształcił się współczesny katolicyzm i wraz z jego rozpowszechnieniem przez Saksończyków, doprowadziła do wykorzenienia mowy słowiańskiej wśród Niemców, Hiszpanów, Francuzów czy też Skandynawów.

Ten proces nie jest zakończony i również współcześnie obserwujemy wysiłki w celu poróżnienia narodów słowiańskich między sobą i wykorzenienia w nich poczucia wspólnoty oraz zdewastowania ich moralnych wartości. Nie bez powodu propaguje się faszyzm wśród Ukraińców i Chorwatów, czy też psychopatyczną rusofobię i antysemityzm wśród Polaków.

Ostateczny cel zniszczenia naszej odrębności nie został wprawdzie jeszcze osiągnięty, ale patrząc na debilizm „naszych elit” i ich moralną degrengoladę, nie mam wątpliwości, że to tylko kwestia czasu.

Bóg mieszka w Silicon Valley

$
0
0
Bóg mieszka w Silicon Valley


Ta kalifornijska dolina kojarzy się większości z badaniami nad najnowszymi technologiami w elektronice. Tymczasem prawie że niezauważalnie dla zwykłych zjadaczy chleba, dokonuje się tam proces przestawiania się na inne dziedziny badań, przede wszystkim biotechnologii.

Wynika to z tego, że założyciele wielu firm, z początkowego okresu boomu technologicznego, są w międzyczasie wielokrotnymi miliarderami i niestety już z kopą lat na karku.

Zmienia to oczywiście priorytety w życiu tych ludzi i z każdym upływającym rokiem konfrontuje ich z perspektywą nieuniknionego rozstania się z tą drobną fortunką.

Jako ludzie czynu nie czekają oni biernie na wypełnienie się ich losu, ale podejmują to wyzwanie, stawiając siebie na równi z Bogiem.

Chcą osiągnąć to, co dotychczas obiecywała nam tylko religia i jej komiwojażerzy, czyli kler.

Innymi słowy, chcą zapewnić sobie „życie wieczne” i to nie tylko w jego duchowym znaczeniu, ale jak najbardziej fizycznie.

Takie koryfeje technologii cyfrowych jak Peter Thiel, założyciel PayPal'u i w międzyczasie główny inwestor firmy Unity Biotechnology, czy też Mark Zuckerberg, który zainwestował 600 000 000 dolarów w firmy pracujące nad „Longevity”, czy też Google, który wpompował już okrągły miliard w działalność firmy California Life Company, liczą nie tylko na to, że uda się im osobiście uciec przed kosą, ale inwestują te pieniądze w przekonaniu, że może się to stać w przyszłości źródłem bajecznych dochodów.

W swoich poszukiwaniach wiele z tych firm nie wykazuje się specjalną oryginalnością i sięga często do idei z tysiącletnią tradycją.

Oczywiście te idee są uzupełniane o wiedzę ostatnich lat i często okazują się one niezwykle płodne.

Tak np. naukowcy uniwersytetów Stanford i Harvard zainspirowali się legendami o wampirach i przeprowadzili szereg spektakularnych eksperymentów z łączeniem krwiobiegów starych i młodych organizmów, obserwując w rezultacie znaczne, odmładzające efekty u organizmów starych.

Te badania są teoretycznie tylko w fazie eksperymentów, ale w internecie kursują od jakiegoś czasu pogłoski, że powszechnie znane finansowe moguły już od dawna żyją na kroplówce i litrami dają sobie przetaczać krew od dzieci. Opublikowane rezultaty badań nadają tym plotkom jednak całkiem inny ciężar prawdopodobieństwa.

Najbardziej perspektywiczne badania prowadzone są od dwóch lat przez firmę Unity Biotechnology, która stawia na odmładzanie organizmów poprzez likwidację tych komórek, które ze starości zatraciły swoją funkcję i stały się dla organizmu niebezpiecznym balastem. Na te badania Jeff Bezos, założyciel Amazona, przeznaczył z własnych funduszy 120 000 000 dolarów.

Pozwolę sobie nadmienić, że idea tego typu terapii jest mojego autorstwa i już w 2013 roku zwróciłem na to uwagę, publikując na Blogerze artykuł o możliwościach przedłużenia ludzkiego życia ma bazie mojej „Teorii Wszystkiego”.


Oczywiście zaproponowane przeze mnie metody są o wiele prostsze i dostępne dla każdego człowieka, a nie tylko dla miliarderów z Silicon Valley.

Już przed laty otworzyła się więc i w Polsce możliwość badań i to z wieloletnim wyprzedzeniem w stosunku do Amerykanów.

Ta zaprzepaszczona okazja potwierdza jeszcze raz, jak skandalicznie skostniałe są struktury tzw. „polskiej nauki” i jak niezbędne jest zrobienie w szeregach polskich naukowców „stalinowskiej czystki”.

To badziewie na polskich uczelniach jest tylko balastem w rozwoju wolnej myśli i prawdziwym nowotworem na ciele narodu. Czas przepędzić to diabelskie nasienie do czorta.

Nasza krew

$
0
0
Nasza krew


Genetyka stała się w ostatnich latach najbardziej perspektywicznym narzędziem umożliwiającym rozwiązanie wielu tajemnic jakimi osnuta jest historia ludzkości.

Już pierwsze wyniki tych badań postawiły pod znakiem zapytania tę wersję historii, która lansowana jest na zachodzie i wskazały na całkiem inny jej przebieg.

Niestety po pierwszych niespodziankach nie trzeba było długo czekać na reakcję grup dążących do utrzymania za wszelką cenę obowiązujących w nauce łgarstw.

Co ciekawe okazało się, że również w państwach słowiańskich te wrogie nam siły mają decydujący wpływ na kształtowanie opinii społecznej, jak również na propagowanie antysłowiańskiej interpretacji naszej historii i to zarówno w szkołach jak i na uczelniach, nie mówiąc już o masowych mediach.

Doprowadziło to do tego, że główny wysiłek naukowców skierowany jest na zatuszowanie istotnych informacji (poprzez stosowanie obłąkańczej metodologi badań, a kiedy to zawodzi również z pomocą zwykłego oszustwa), zamiast na wyjaśnienie rzeczywistych powiązań i związków jakie można odczytać w naszych genach.

Jednym z najważniejszych sposobów na prześledzenie pokrewieństwa ludzi, a tym samym na prześledzenie przemian ludnościowych, ekspansji i zaniku poszczególnych grup ludzkich, jest badanie haplogrup męskich Y-DNA, ponieważ w sposób jednoznaczny wskazują one na ciągłość reprodukcyjną (lub jej brak) pomiędzy współczesną i zamierzchłą ludnością.

Kiedy się okazało, że te badania wskazują na Słowian jako twórców cywilizacji, natychmiast zaprzestano publikacji na ten temat i to na całym świecie. Również „naukowcy” z krajów słowiańskich uczestniczą czynnie w tym bojkocie.

Przez jakichś czas ograniczano się więc tylko do badań żeńskich haplogrup, ale kiedy i te zaczęły wskazywać na ten sam przebieg historii, to i te badania podlegają coraz ściślejszej cenzurze.


Gdybyśmy mieli wśród naszych genetyków i historyków osoby wychowane w narodowej tradycji, a nie samych agentów, lewackich oszołomów i zaprzańców, to te działania zachodu na nic by się nie zdały, bo bylibyśmy w stanie bez problemów obalić te ich kłamstwa. Niestety agentura opanowała „polskie uczelnie” całkowicie i największych wrogów naszego narodu nie trzeba wcale szukać za granicą, oni usadowili się już dawno na czele polskiego społeczeństwa i tworzą nasze tzw. „polskie elity”.

Wbrew pozorom tematyka ta nie ma tylko ściśle naukowego znaczenia, ale jest podstawowym elementem w brutalnej walce jaka właśnie toczona jest o przywództwo nad rządami dusz.

Od wyników tej walki zależy również nasza osobista wolność i materialny dobrobyt.

Nam Słowianom przypisano w tej walce rolę przegranych i wmówiono nam, że jako potomkowie niewolników jesteśmy (pod)ludźmi niższej kategorii nadającymi się co najwyżej do roboty na zmywaku.

Duma narodowa, poczucie przynależności do ciągłości pokoleń oraz odpowiedzialność za własne czyny, względem naszych przodków i poprzedników, jest niesamowicie ważnym elementem w utrzymaniu etycznej i moralnej postawy narodu.

To te właśnie cechy są fundamentem na którym bazuje sukces kulturowy czy też ekonomiczny każdej grupy ludnościowej

Ten który wie, że jego przodkowie dokonali wspaniałych czynów i współkształtowali ludzką cywilizację, ten będzie starał się dorównać swoim przodkom i dołoży wszelkich wysiłków, aby w „ich oczach” zasłużyć na miano godziwego Polaka i prawego potomka. W takim społeczeństwie psychologiczny próg gotowości do dokonywania rzeczy niegodziwych jest szczególnie wysoki, co z kolei jest podstawowym warunkiem dla jego harmonijnego rozwoju i dostatniego i szczęśliwego życia jego członków.

Duma z własnych przodków i z własnej historii czyni takie społeczeństwo niewrażliwym na wszelkiego typu czy to lewacką, czy to ciemnogrodzką indoktrynację i pozwala zachować potrzebne dla jego przetrwania reguły i wartości.

Odrzucenie natomiast naszej przeszłości i brak zainteresowania czynami i przemyśleniami naszych przodków czyni nas bezbronnymi w konfrontacji z przebiegłą propagandą nastawioną na odebranie nam naszej wolności.

Niestety świadomość tego jest w naszym narodzie szczątkowa i mniej lub bardziej biernie tańczymy nasz „chocholi taniec” dalej.

O tej słabości narodów słowiańskich wiedzą też ich przeciwnicy i nie ustają w wysiłkach aby wykorzenić w nas wszelkie narodowe tradycje i poczucie dumy z bycia Polakami.

Ludowość i przywiązanie do tradycji i obrzędów jest wyszydzana i dezawuowana, wszelkiego typu zboczenia i perwersje przedstawiane są natomiast jako nowoczesne i godne naśladownictwa.

W tej sytuacji olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na narodowych elitach, bo to one właśnie powinny (jest to ich psi obowiązek) stać się zaporą przed wszechobecną indoktrynacją naszych społeczeństw. Niestety naród nasz nie ma w tych elitach żadnego oparcia, z tej prostej przyczyny, bo te prostytuują się już od dawna w imię własnych partykularnych korzyści i Polskę i Polaków mają po prostu w dupie, a polskość traktują jako nienormalność.

W tej sytuacji tym większą odpowiedzialność muszą wziąć na swoje barki zwykli obywatele.

Oczywiście rozumiem, że nikt nie ma na to czasu ani ochoty użerać się z jakimiś skurwysynami publikującymi w mediach wszelkiej maści antypolskie i antysłowiańskie paszkwile, ale jest to tylko krótkowzroczne myślenie. Wcześniej lub później nasza bierność musi się obrócić przeciwko nam.

Jawna działalność zdrajców i sprzedawczyków szkalujących naszą historię i szydzących z naszych przodków, musi spotkać się z otwartym protestem większości obywateli. Czas wreszcie otworzyć usta i aktywnie zwalczać te kłamstwa i oszczerstwa.

Czas też wziąć się za te pseudonaukowe „koryfeje” na uniwersytetach propagujące antypolonizm pod płaszczykiem wolności nauki i wypieprzyć to badziewie z polskich uczelni na zbity pysk. Swoje kłamstwa mogą sobie dalej rozpowszechniać u swoich sponsorów na zachodzie.

Trzeba też radykalnie zacząć zwalczać korupcję w środowiskach naukowych, jak i wśród wpływowych przedstawicieli świata kultury, pod płaszczykiem wręczania zagranicznych nagród i stypendiów dla tych, co wykazują szczególnie antysłowiańską i antynarodową postawę.

Szanse na zachowanie naszej polskości mamy duże, ponieważ wszystko wskazuje na to, że nasza historia jest faktycznie ofiarą gigantycznego spisku międzynarodowych korporacji.

Tu i tam ujawniane są coraz to liczniejsze fakty o naszej przeszłości i te będą nieustannie wzmacniać nasze poczucie wartości i wiarę w samych siebie. Ten proces nie sposób zatrzymać i jak to mówi ludowe przysłowie, prawda zawsze wypłynie na wierzch.

Również w genetyce nie da się prawdy na dłuższą metę zataić, fałszując i manipulując wyniki badań, szczególnie że nie tylko one wskazują nam na prawdziwy przebieg naszej historii.

Prawda o naszym pochodzeniu zapisana jest w naszej krwi i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.

O grupach krwi każdy coś już niecoś słyszał, ale nie każdy zadał sobie zapewne pytanie, co nasza krew może nam powiedzieć o naszym pochodzeniu.

Jeśli jednak głębiej się zastanowić, to rozkład grup krwi musi zawierać też cały szereg interesujących informacji dotyczących zarówno terenu powstania jak i sposobu ich rozprzestrzenienia.

Zacznijmy od krótkiego omówienia tego zagadnienia, ograniczając się do suchych faktów.

Na początek spójrzmy na rozkład częstości występowania poszczególnych grup krwi na Ziemi.





Źródło tych map znajduje się pod tym linkiem:


Co do grupy AB to nie znalazłem mapy z rozkładem częstości jej występowania. Można się domyśleć, że nie bez powodu.

Jednak już to co widzimy, pozwala nam na wyciągniecie interesujących wniosków.

Nie sposób nie zauważyć, że z grubsza możemy podzielić Europę na dwa obszary. W Europie Zachodniej dominują grupy krwi 0 i A, natomiast grupa krwi B jest relatywnie rzadka. W Europie Środkowej i Wschodniej wzrasta częstość występowania grupy krwi B, a maleje częstość występowania nosicieli grupy 0.

Zauważymy też lokalne maksyma grupy krwi A w centralnej Rosji oraz minimum występowania grupy krwi 0 na olbrzymim obszarze od Europy środkowej do północnych Indii i Chin.

Ciekawe jest również to, że mieszkańcy obu Ameryk byli w przeszłości w olbrzymiej większości nosicielami grupy krwi 0, o czym świadczy jej absolutna dominacja w Ameryce Południowej i Środkowej.

Ponieważ Ameryka została zasiedlona w okresie wcześniejszym niż 20000 lat, to możemy z tego wnioskować, że grupa krwi 0 była w tym czasie dominującą na świecie, a może nawet jedyną grupą krwi u ludzi.

Z rozkładu częstości grup krwi Ai B możemy jednocześnie wywnioskować, że początkowo grupa krwi A musiała się wykształcić w Europie i była charakterystyczna dla pierwotnej jej ludności, zajmującej się łowiectwem i pasterstwem. Potwierdzone jest to w tym przypadku tym, że maksyma częstości grupy krwi A występują na obszarach Skandynawii, wśród Basków oraz w Alpach i Karpatach, a więc na tych obszarach na których gospodarka łowiecko-pasterska utrzymała się najdłużej, i gdzie ludność tubylcza mogła skutecznie odizolować się od reszty Europy.

Co było jednak przyczyną tego, że to najpierw w Europie wykształciła się grupa krwi A i dlaczego zdominowała ona przy końcu ostatniego zlodowacenia jej ludność.

Na ten temat brakowało logicznego wytłumaczenia, szczególnie że wbrew oczywistym faktom ciągle podawano (i czyni się to nadal) fałszywe informacje o drodze rozprzestrzeniania się grup krwi po świecie.

Jednak w ostatnim czasie ukazało się parę prac, które rzucają nowe światło na to zagadnienie i przy okazji potwierdzają wiele tez, które przedstawiłem w moich wcześniejszych artykułach.

Z taką właśnie pracą możemy się zapoznać w poniższym linku.


W skrócie chodzi w niej o bardzo interesującą statystykę zgonów pacjentów po wypadkach, w zależności od tego, jaką posiadali grupę krwi.

Z tej statystyki wynika jednoznacznie, że największe szanse przeżycia mają pacjenci o grupie krwi A, B i AB.

Po dokładniejszych analizach wyjaśniono też, dlaczego właśnie ta grupa pacjentów przeżywa najczęściej. Okazało się mianowicie, że osoby z grupą krwi A, B i AB wykazują zwiększoną krzepliwość krwi. Nawet w wyniku ciężkich ran, połączonych z masową utratą krwi, ich organizm jest w stanie zahamować ten upływ, zanim stanie się on groźny dla jego przeżycia.

Oczywiście nasuwa się więc pytanie, dlaczego ten aspekt był w Europie tak ważny, że doprowadziło to do powstania tych właśnie grup krwi i to w tak wczesnym okresie historii.

Wyjaśnienie jest bardzo proste i podałem je już dawno w poniższych artykule:


Wskazałem w nim na specyficzny układ lądolodu ostatniego zlodowacenia w stosunku do terenów górzystych południa Europy oraz na to, że zmuszało to stada wędrującej zwierzyny do przemieszczania się zgodnie z porami roku ze wschodu na zachód Europy i odwrotnie, właśnie przez ten wolny od lodów korytarz.

To przemieszczanie się było praktycznie możliwe tylko w tym wąskim pasie terenu i o ten właśnie obszar musiały się toczyć zacięte walki pomiędzy poszczególnymi grupami łowców.

Z racji takich wędrówek stad, przez ten stosunkowo wąski teren, ta grupa łowców która zdołała go po ciężkich bojach opanować miała też największe szanse na nieograniczony dostęp do pożywienia i na przeżycie w walce o byt.

Oznaczało to jednak również konieczność obrony tego strategicznie ważnego obszaru i ciągłe zagrożenie ze strony rywalizujących hord.

W tej rywalizacji ostateczny sukces odnieśli nasi przodkowie z haplogrupą R1 oraz z grupą krwi A.

To właśnie ta specyficzna mutacja dala im przewagę nad innymi łowcami, bo w trakcie ciągłych walk to właśnie członkowie tej społeczności mieli największe szanse na przeżycie, nawet po otrzymaniu najstraszniejszych ran.

Oczywiście, również i w tym przypadku pojawiły się też minusy. Taka zwiększona krzepliwość krwi oznaczała bowiem częstsze przypadki wylewów krwi go mózgu i choroby układu krążenia. W tamtych czasach było to jednak bez znaczenia, ponieważ średnia długość życia ludzi i tak była krotka. Co innego teraz, przy obecnej długości życia choroby te stanowią poważny problem zdrowotny.

W okresie największego zasięgu lodowca ostatniego zlodowacenia i najniższego spadku temperatur, kiedy życie w przesmyku pomiędzy Karpatami i czołem lodowca stało się niemożliwe, morderczy klimat podzielił nosicieli R1 w Europie na dwie podgrupy. Na zachodzie Europy wykształciła się populacja R1b, na wschodzie zaś populacja R1a.

Cześć ludności zajmującej najdalsze tereny wschodniego zasięgu populacji R1 zatraciła przy tym kontakt z pozostałymi grupami Prasłowian i szukając terenów o znośniejszym klimacie wywędrowała początkowo na Daleki Wschód a następnie aż do Ameryki. Na ich miejsce napłynęła na terany Syberii ludność azjatycka.



Populacja R1b nie była jednak całkowicie odizolowana na swoich terenach, ponieważ wąska cieśnina Gibraltarska pozwalała tej ludności stosunkowo łatwo przeniknąć do północnej Afryki i odwrotnie. Również ludność afrykańska miała możliwość przemieszczania się na teren kontynentu europejskiego. Te kontakty zaznaczyły się z jednej strony szybką ewolucją języka ale i nie pozostały bez wpływu na wygląd zewnętrzny tych ludzi, na skutek domieszki genów Afrykańczyków, tak że z czasem zaczęły dominować w tej populacji czarne włosy i brązowe oczy.


Doszło też do powstania przystosowań w populacji R1b do ubogich w zwierzynę łowną terenów. Takim przystosowaniem było pojawienie się w populacji R1bosób o czynniku Rh- we krwi.

Czy było to spowodowane domieszką genów Afrykańczyków, czy też efektem spontanicznej mutacji, na to nie ma jeszcze jednoznacznej odpowiedzi.

To przystosowanie spowodowało jednak znaczne ograniczenie przyrostu naturalnego wśród społeczności o znacznym odsetku osób z czynnikiem Rh- we krwi i ułatwiało tym samym jej przeżycie w warunkach ograniczonego dostępu do pożywienia.

Kiedy najzimniejsza faza zlodowacenia dobiegła końca, tereny Niżu Polskiego stały się znowu obszarem wędrówki stad zwierzyny łownej i na nowo rozpoczęła się rywalizacja o władzę nad nimi.

Zdecydowanie liczniejsza ludność o haplogrupie R1a rozpoczęła na powrót ekspansję terytorialną, zarówno w kierunku zachodnim jak i wschodnim. Również liczebność ludności R1b zaczęła wzrastać i w poszukiwaniu terenów łowieckich rozpoczęła ona wędrówki na wschód.

Wprawdzie tereny te były już zajęte przez Prasłowian, ale cofające się czoło lodowca utrudniało żyjącym tam plemionom kontrolę tych terenów i część takich prób zakończyła się sukcesem.

Wielokrotnie mniejsze czy też większe grupy R1b przedzierały się przez wąskie gardło Niziny Polskiej i gubiły się na olbrzymich przestrzeniach euroazjatyckiego stepu. Szczątki ludzi o haplogrupie R1b są więc znajdowane również daleko na wschodzie, gdzie udało się im przetrwać jako genetycznie wyizolowane grupy.

Również u współczesnej ludności Rosji zaznacza się ich obecność. To właśnie potomkowie ludności R1b tworzą wyspy zwiększonej liczebności osób o rudych włosach na terenach obecnej Rosji.

Ekspansja ludności R1a na wschód i do Azji napotkała niespodziewanie na przeciwności. I te nie były związane z oporem żyjących tam tubylców, co bardziej z genetyczną nieodpornością naszych przodków na choroby i infekcje.

Jako ludy północy R1a nigdy nie byli konfrontowani z dużym zagrożeniem epidemiami chorób.

Klimat nie sprzyjał ich rozprzestrzenieniu i zdrowy sposób życia i dostatek żywności zabezpieczał ich przed infekcjami.

Do dzisiaj ludzie o grupie krwi Awykazują zadziwiająco słabą odporność na szereg chorób takich jak ospa, cholera czy też dżuma. W przeszłości ta cecha była jeszcze bardziej rozpowszechniona niż obecnie. Ich system immunologiczny słabo radzi sobie z zarazkami i nawet zwykle infekcje żołądkowe stanowią dla tych osób śmiertelne zagrożenie. Potwierdzenie tego znajdziemy w poniższej pracy, która jest kolejnym ważnym elementem potwierdzającym moje tezy.


Tak więc ludzie R1a przeżyli podobną sytuację jak Indianie w konfrontacji z europejskimi konkwistadorami, tylko że odwrotnie.

Wędrując na wschód zarażali się od tubylców występującymi tam chorobami i mimo zarówno fizycznej jak i technologicznej przewagi nie udało się tym Prasłowianom wyprzeć z tych terenów ludności tubylczej.

Musiały upłynąć kolejne setki lat, zanim na wschodniej granicy R1a powstało przystosowanie zwiększające ich odporność na choroby układu trawiennego i dżumę.

Na zamieszczonej mapce widzimy to w formie pasa największej częstości występowania grupy krwi Bod Oceanu Lodowatego aż po Indie.

To właśnie powstanie grupy krwi Bbyło decydującym aspektem umożliwiającym inwazję R1a w kierunki Indii i Chin.

Przez następne tysiąclecia sytuacja pozostawała stabilną. Zachód Europy zamieszkiwała ludność przeważnie R1b o grupie krwi A i o znacznym procencie Rh-. Środkową Europę i Bałkany zamieszkiwała ludność R1a i I również z grupą krwi A, ale o zdecydowanej przewadze Rh+, natomiast Europę wschodnią zamieszkiwali R1a z przewagą grupy krwi B oraz Rh+.

Upadek Rzymu doprowadził jednak do nowego przetasowania kart.



Ciągnące się wojny Bizantyjczyków z Persami i wzmożony import towarów luksusowych z Indii, a więc częstsze kontakty z ludami wschodu, pociągnęły za sobą również pojawienie się w Europie chorób przedtem nieznanych.

Dżuma Justyniana, tak jak niewiele innych epidemii w historii ludzkości, zmieniła losy świata i zapoczątkowała proces upadku kultury słowiańskiej i znaczenia tego ludu w Europie.



Zniszczyła ona nie tylko Imperium Wandali, ale uciekające przed nią niedobitki zaniosły tę chorobę również do swojej dawnej ojczyzny. Przez okres następnych 200 lat przewalały się przez Europę kolejne fale epidemii, dziesiątkując jej ludność.

Szczególne Słowianie z obecnych terenów Polski ucierpieli od tej choroby najbardziej i to tak, że nawet w znaleziskach archeologicznych zaznacza się wyraźny upadek technologiczny wytwarzanych wyrobów jak i drastyczne zmniejszenia gęstości zaludnienia.

Doprowadziło to co bardziej zacietrzewionych turbogermanów do odgrzebania, już zdawałoby się martwej hitlerowskiej propagandy o istnieniu tak zwanej pustki osadniczej na tych terenach.

Jak widać faszystowska ideologia ma na „polskich” uczelniach liczne grono zwolenników.

Oczywiście badania genetyczne potwierdziły, że te tezy są wyssane z palca i że tereny obecnej Polski zamieszkuje cały czas ta sama ludność.

Nie można jednak zaprzeczyć temu, że doszło też do lokalnych ludnościowych przetasowań. Dotyczyły one jednak w większości tylko elit rządzących i wyższych warstw społecznych. Tak np. Słowianie Europy wschodniej wykorzystali okras epidemii dżumy dla zasiedlenia opustoszałych terenów i plemiona Wołgarów osiedliły się np. na terenach obecnej Bułgarii.


Generalnie też wzrosła częstość występowania grupy krwi B w Europie, bo tylko ona zapewniała szanse przeżycia w przypadku epidemii dżumy. Wraz z tym wzrostem doszło też do powstania nowej grupy krwi AB.

Widzimy więc, że nie tylko genetyka i badania haplogrup męskich dają nam szanse na odtworzenie naszej historii, ale również tak zdawałoby się nieciekawa sprawa jak rozkład grup krwi potwierdza w całej rozciągłości przedstawiony przeze mnie obraz wydarzeń historycznych i dopełnia go o nowe, wcześniej niezauważone aspekty.

O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć pierwsza

$
0
0



O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć pierwsza


Jantar był od tysiącleci jednym z najbardziej cenionych towarów luksusowych w Europie i na Bliskim Wschodzie.

Początki jego znaczenia sięgają epoki kamiennej i w tym czasie był on obok soli i krzemienia jednym z najważniejszych towarów wymiany handlowej.

Ostatnie badania znalezisk bursztynu w Hiszpanii i Portugalii wskazują jednak na inne źródła jego pochodzenia, przynajmniej w początkowym okresie i na południu Europy.
Do 3 tys przed nasza erą na Półwysep Iberyjski sprowadzano bursztyn, w tym przypadku należałoby raczej użyć określenia simetit, z Sycylii. Co ciekawe wyroby bursztynowe są tam znajdowane razem z wyrobami z kości słoniowej, którą sprowadzano z północnej Afryki. Jest to wskazówką tego, że droga wymiany handlowej przebiegała wzdłuż wybrzeży Afryki, co potwierdza postulowane przeze mnie w poprzednim artykule silne związki ludów R1b z Afryka


i wskazuje też na główny kierunek ekspansji tych ludów na wschód, wzdłuż południowych wybrzeży Morza Śródziemnego.


Bałtycki bursztyn zaczął dominować handel razem z ekspansją Słowian z Europy Środkowej na południe, od 3 tysiąclecia przed naszą erą. Jest to kolejna poszlaka wskazująca na pochodzenie ludów, które w tamtym okresie osiedliły się na obszarze Półwyspu Apenińskiego i Bałkanów. Osiedlająca się na południu Europy ludność słowiańska zabrała ze sobą do nowych ojczyzn również umiłowanie bursztynu, przez co stał się on w Epoce Brązu głównym towarem luksusowym w wymianie handlowej, przyczyniając się do powstania tak zwanego Szlaku Bursztynowego.

Zarówno Grecy jak i Rzymianie, ale również ludy Bliskiego Wschodu, jako potomkowie Słowian, cenili bursztyn nie tylko ze względu na jego zdobnicze zastosowanie, ale również ze względu na przypisywane mu znaczenie religijne.



Najprawdopodobniej największe ilości bursztynu sprowadzano nie w celach zdobniczych, ale jako podstawowy składnik kadzideł używanych w obrzędach religijnych.

Ta religijna rola bursztynu znalazła swój wyraz również w samej jego nazwie.

Ten minerał występuje w języku polskim pod dwiema różnymi nazwami.

Nazwa bursztyn wyprowadzana jest do niemieckiego określenia Bernstein (co miało jakoby oznaczać „płonący kamień“).

Jako bardziej pierwotna znana jest jeszcze nazwa „jantar“. Polska Wikipedia przechodzi sama siebie w próbie wytłumaczenia źródłosłowia nazwy jantar. Słowianie mieli ją jakoby przejąć od Litwinów a ci z kolei od Fenicjan, u których Jantar nazywano słowem janitar.

Dlaczego Litwini mieliby przejąć to słowo od Fenicjan, skoro nie mogli mieć z nimi żadnych kontaktów, pozostanie tajemnica specjalistów od turbogermańskiej propagandy.

Jednak warto zatrzymać się trochę przy tych określeniach i zastanowić się, co one tak naprawdę oznaczają i jakie jest ich prawdziwe pochodzenie.

Na wstępie zaznaczam od razu, że oba określenia to typowo słowiańskie nazwy i z Niemcami a tym bardziej z Litwinami nie mają one nic wspólnego.

Zacznijmy od prostszego przypadku, od określenia Jantar.

Zauważmy, że w tym słowie możemy wydzielić dwie składowe „Jan“ i „tar“. Słowo „tar“ jest wyrazem pochodzącym od zniekształconego słowa „dar“.
Kluczowym elementem jest jednak zrozumienie znaczenia słowa „Jan“. Oczywiście słowo Jan jest nam znane jako popularne w Europie imię. Wmawia się nam jednak, że ma ono pochodzenie semickie. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć tego, że jest ono również obecne w wierzeniach i religii słowiańskiej np. w formie powszechnie obchodzonego wśród Słowian święta przesilenia letniego zwanego Nocą Kupały lub też Sobótką. Z tym świętem związany jest zwyczaj palenia ognisk zwanych ogniami świętojańskimi.

Wprawdzie Kościół Katolicki dołożył olbrzymich starań aby to święto poszło w niepamięć, ale jedyne co uzyskał, to zastąpienie wiary w Boga Światła i Jasności „JANA“ przez świętowanie chrześcijańskiego świętego o imieniu „Jan“

Oczywiście to, że u Żydów występowało imię Jan to nic dziwnego, ponieważ oni sami wywodzą się przecież od Słowian.


Pośrednim dowodem jest występowanie w panteonie Bogów rzymskich Boga o imieniu Janus. Bóstwo to jest pozostałością wiary słowiańskich przodków Rzymian.


Poza naszym określeniem tego święta, Noc Świętojańska, mamy też inne dowody lingwistyczne.
Np. u Chorwatów i innych Słowian południowych, słowo „Sjajan” oznaczy błyszczący, lśniący.
Co nasunęło mi pomysł sprawdzenia tych znaczeń po łacinie.
I tam znalazłem, że jasny to po łacinie lucidum. Łaciński bursztyn to lyncurium. To podobieństwo nie może być przypadkowe.
Podaje się, że określenie „lyncurium“ znaczy „rysi mocz“. Jest to ciekawa nazwa do której jeszcze wrócimy.
Można sobie nawet łatwo wytłumaczyć jak powstało to określenie. Ryś po niemiecku to Luchs wymawiany jako LUX. Lux natomiast to po łacinie światło lub jasność.

Dlatego więc późnośredniowieczni saksońscy skrybowie wymyślili tę bajeczkę o rysiu i w przepisywanych tekstach zamienili Lucidum na Lyncurium, aby pasowało to do ich niemieckiego brzmienia lux i aby ukryć powiązanie znaczenia bursztynu z pogańskim Bogiem.

Zresztą również po grecku bursztyn to świecący, błyszczący.

Mamy więc teraz już etymologię słowa Jantar, to „Światła Dar“ ewentualnie „Jasności Dar” i rozumiemy też skąd taka mnogość imion z rdzeniem Jan w języku polskim. Są to zresztą znaczeniowo bardzo piękne imiona.
W rezultacie nazwa „jantar” okazuje się być jak najbardziej logiczna i przekonywująca i z całą pewnością wywodzi się z języka Słowian z terenów obecnej Polski, a i można śmiało powiedzieć, że wywodzi się z języka polskiego.

To że Fenicjanie używali nazwę „Janitar”, to nic dziwnego, bo potwierdza to moją tezę, że wywodzili się oni od naszych przodków i byli też w pewnym sensie Polakami.


Tak na marginesie te poszukiwania pozwoliły mi trafić na ślad genezy innego popularnego imienia. Błyszczący po czesku to „lesklý” co moim zdaniem dowodzi, że imię Leszek pierwotnie znaczyło lśniący, błyszczący.

Jeśli chodzi o słowo „bursztyn“ to jego znaczenie nie jest tak łatwe do wytłumaczenia. W pierwszym rzędzie wynika to z trudności z przezwyciężeniem schematów myślowych jakie turbogermańska propaganda od stuleci wszczepia nam Polakom do głowy.

Bezustanne wmawianie nam przez polskojęzycznych naukowców i polskojęzyczne media kłamstw, że nasze słownictwo w znacznej mierze opiera się na zapożyczeniach z języka niemieckiego, nie pozwala nam na zobaczenie tego, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie i to właśnie język niemiecki jest jednym wielkim zniekształceniem i zdeformowaniem języka słowiańskiego.

Również i w przypadku Bursztynu nie było inaczej. To właśnie Niemcy przejęli określenie Bursztyn od Słowian i zdeformowali do określenia Bernstein nadając temu wszystkiemu pozory logiki, przekształcając ten wyraz tak, aby jego etymologia wydawała się sensowna.

Pierwsze co zauważamy w słowie bursztyn, to jego podobieństwo do słowa „morszczyn“, które jest tylko jednym ze sposobów zapisu nazwy rozpowszechnionego w Bałtyku glona morskiego. Inną formą zapisu tego słowa jest wyraz „morsztyn“.

Żeby nie było niedomówień, „morsztyn“ nie ma nic wspólnego z językiem niemieckim, bo w tym języku, ani też w lokalnych niemieckich gwarach, nie ma tego, ani nawet podobnego do niego, określenia na ten glon.

Jest to zapewne forma wyrazu Morszczyn używana przez Żydów z nadbałtyckich miast w czasach średniowiecza.

Brak odpowiednika w języku niemieckim sprawia, że możemy być tego pewni, że nazwa Morszczyn (Morsztyn) jest typowo polska i jej pochodzenie musi dać się łatwo wyjaśnić na bazie naszego języka. I jeśli przezwyciężymy nasze kompleksy, to wcale to nie jest taki trudne.

Słowo to możemy podzielić na dwie składowe, które rozpatrywane osobno, są dla nas już łatwo zrozumiałe.

Pierwsza to „MOR“. Wbrew temu co jest często rozpowszechniane, ten rdzeń nie zawsze ma coś wspólnego z bagniskiem, ale w tym przypadku donosi się jednoznacznie do nazwy „MORZE“, co jeszcze lepiej widoczne jest np. w rosyjskim „море“, a nawet po łacinie jako „mare“.

Pierwotnie używano jednak żeńską formę tego wyrazu pisaną „MORIA“ lub MORYA“.

Tę nazwą określano zapewne Boginię morza i w tej formie imię to zawędrowało wraz z „Ludami Morza“ nad Morze Śródziemne, do Rzymian i na Bliski Wschód,


gdzie z czasem przyjęło formę MARIA i stało się popularne wśród Żydów, a być może i u innych tamtejszych Słowian. Wydaje się też więcej niż pewne to, że imię Maria nie ma nic wspólnego z żydowską spuścizną, ale egzystowało u Słowian już od zawsze, co było jedną z przyczyn tak wczesnego przyjęcia religii ariańskiej przez plemiona słowiańskie.


Teraz rozumiemy już dlaczego Fenicjanie używali naszą nazwę Janitar na określenie bursztynu. Po prostu jako potomkowie Słowian bardzo długo zachowali swoją słowiańską mowę i z nią wiele wyrazów, które używamy jeszcze obecnie w naszym języku.



Drugi człon wyrazu morszczyn to słowo „SZCZYN“. Jest to, obecnie rozumiane raczej jako wulgarne, określenie moczu.

W pierwszym momencie zaskakuje nas to zestawienie i zmusza nas do zadania pytania, co ma wspólnego Bursztyn z moczem.

Tu niestety mamy niewiele danych w języku polskim i w polskich podaniach, ale już u starożytnych Rzymian sprawa wygląda inaczej. Rzymianie nazywali Bursztyn słowem „Lyncurium“ co miało oznaczać jakoby mocz rysia.

Oczywiście ta etymologia jest zmyślona. Na co zwróciłem uwagę już poprzednio, ale cenna z tego względu, bo pokazuje powszechność przekonania u starożytnych ludów, że wiele zjawisk w przyrodzie miało być objawem działalności i pozostałością (w tym przypadku moczu) egzystencji Bogów.

Znajdowane na plaży plechy glonów kojarzono więc z moczem Bogini Morji.

Podobnie kojarzono więc znaleziska kawałków bursztynu wyrzuconych na brzeg po burzy. Uważano, że to skamieniały mocz Boga Burzy (Buri). W tej ostatniej formie znajdziemy to określenie w języku rosyjskim „буря“, białoruskim „бура“ i wielu, wielu innych językach słowiańskich.

We współczesnym Polskim słowo „burza“ kojarzymy tylko z nazwą zjawiska atmosferycznego. Przed tysiącami lat każde takie zjawisko było rozumiane przez Słowian jako objaw egzystencji Bogów.

Najbardziej czczonym Bóstwem był Bóg burzy i piorunów. Zapewne znano go pod rożnymi określeniami i do czasów literackich przetrwało określenie Perun. W starożytności musiało jednak egzystować również określenie Buria i od tego właśnie określenia powstała najpierw nazwa „Burjiszczyn“ by następnie uprościć się do określenia „bursztyn“.

To powiązanie z imieniem Boga burzy i piorunów tłumaczy też, dlaczego Niemcy zamienili słowo „SZCZYN“ na „STEIN“.

Wynikało to z tego, że u Słowian powszechnym też było przekonanie, że w trakcie burzy, jako objaw gniewu boga Burji (Peruna), z nieba spadają kamienie. To przekonanie uzasadnione było tym, że rzeczywiście w trakcie uderzenia pioruna o powierzchnię ziemi może dojść do stopienia obecnych tam minerałów i do powstania szkliwa o przedziwnych powykręcanych kształtach.

O czym pisałem np. tutaj:



Tę legendę przeszczepiono na wyrzucany przez morze w trakcie burzy bursztyn i zapewne wśród nadbałtyckich Słowian istniała równolegle legenda o bursztynach jako kamieniach spadających do morza po uderzeniach błyskawic, co skłoniło Niemców do zastąpienia wyrazu „szczyn“ przez wyraz „Stein“, przy jednoczesnym zastąpieniu litery „U“ przez literę „E“ w nazwie Bóstwa Burji.

Po wyjaśnieniu tych etymologicznych zagadek związanych z nazwą jantaru i bursztynu czas wrócić do równie ważnej zagadki. Tępozostawił nam Ptolemeusz zamieszczając na swojej mapie cały szereg miejscowości na terenach obecnej Polski.

Rozszyfrowanie tych nazw ma pierwszorzędne znaczenia dla potwierdzenia słowiańskości terenów między Odrą a Wisłą w starożytności i stanowi kolejny dowód na kłamliwość turbogermańskiej propagandy.

Aby znaleźć odpowiedniki tych nazw na mapie topograficznej Polski nie można się niestety zdać całkowicie na ich ptolemeuszowski zapis.

Po pierwsze, żaden oryginalny zapis nie przetrwał do naszych czasów. Możemy się więc powoływać tylko na kopie kopii wykonane z kopii, kopii Ptolemeusza. Można sobie wyobrazić jak wiele błędów i przeinaczeń miało miejsce w trakcie ciągłego przepisywania tych nazw. Po drugie, już sam Ptolemeusz musiał polegać na informacjach osób trzecich, a ci nie musieli mu przekazać dosłownego brzmienia nazw tych miejscowości, szczególnie że dla Greków i Rzymian były one tak czy owak niewymawialne.


Dodatkowo również obecnie istniejące nazwy topograficzne mogły ulec zmianie i nie muszą przypominać w niczym swoich poprzedniczek sprzed 2000 lat.

Mimo to od lat ponawiane są wysiłki w znalezieniu sposobu na identyfikację tych określeń.

W ostatnich czasach ukazało się wiele prac na temat systematycznych błędów na tej starożytnej mapie, oraz propozycje na wprowadzenie odpowiednich poprawek. Te wysiłki nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów.

Niestety współcześni naukowcy nie chcą przyjąć do wiadomości tego, że mapa Ptolemeusza nie była oparta na żadnych pomiarach, ale tylko na plotkach i bajaniach handlarzy i to często nie na podstawie własnych doświadczeń, ale zasłyszanych opisów.

Jak przystało na prawdziwego naukowca Ptolemeusz wiedział jak nadać tym bajaniom znamiona prawdopodobieństwa i użył do tego celu, tak jak robią to współcześni naukowcy, matematyki, przyporządkowując tym nazwom współrzędne geograficzne.

Ten podstęp okazał się skuteczny i do dzisiaj naukowcy próbują odkryć formułkę dzięki której uda się opisane przez Ptolemeusza nazwy miejscowości przydzielić do określonych współrzędnych geograficznych. Te wysiłki są skazane na niepowodzenie, bo po prostu takich pomiarów nigdy nie było i Ptolemeusz opierał się przy konstrukcji swojej mapy na mniej lub bardziej sprawdzonych pogłoskach, które dotarły do Aleksandrii.

Jeśli więc matematyka jest ślepą uliczką, to jak w takim razie możemy dokonać prawidłowiej rekonstrukcji położenia tych miejscowości z terenów polskich.

Poprzestawanie na szukaniu podobieństw w wymowie, jest niewystarczające. Tak samo próba rekonstrukcji prawidłowego brzmienia tych starożytnych miast ma małe szanse na powodzenie.

Moim zdaniem jedyna nadzieja w tym, aby zrekonstruować prawdziwy przebieg szlaku bursztynowego, bo tylko wtedy możemy zawęzić ilość wchodzących w grę miejscowości i zastanowić się, która z nich i dlaczego odpowiada najbardziej nazwom z mapy Ptolemeusza.

Tereny obecnej Polski były w starożytności celem wypraw handlowych Greków i Rzymian. Możemy przyjąć, że te kontakty handlowe dotyczyły całego szeregu rożnych wyrobów, jednak na żadnym produkcie zyski nie były tak duże jak na imporcie przez Rzym bałtyckiego jantaru.

Można więc z pewnością przyjąć, że informacje na jakich oparł się Ptolemeusz musiały pochodzić od handlarzy bursztynem. Oznaczało to również, że mogli oni zdać relację tylko z tych terenów, przez które przechodził szlak bursztynowy.

Wprawdzie nie można wykluczyć szlaków handlowych przebiegających z zachodu na wschód ale te były prawdopodobnie używane tylko przez słowiańskich kupców i dla Rzymian nie miały zapewne większego gospodarczego znaczenia. Musimy więc przyjąć, że te parę nazw, które znajdziemy na tej mapie, są zapewne ułożone tylko na tej linii po której odbywał się transport bursztynu.

Aby zlokalizować ten szlak musimy oprzeć się na tym, że starożytni kupcy podlegali takim samym prawom ekonomicznym jak handel współcześnie. Aby osiągnąć jak największe zyski musieli oni dążyć do minimalizacji kosztów własnych, a więc już od samego początku możemy wykluczyć te potencjalne szlaki, które wymagały szczególnie intensywnego transportu.

Naukowcy z upodobaniem prowadzą bursztynowy szlak bez uwzględnienia określonych trudności topograficznych. Jestem tego pewien, że Rzymianie nigdy by nie wpadli na tak głupi pomysł, aby bursztyn transportować przez góry lub niedostępne puszcze.

Już sama konieczność użycia tragarzy lub zwierząt jucznych doprowadziłaby to przedsięwzięcie na krawędź opłacalności, nie mówiąc już o tym, że zarówno tragarzy jak i przewodników zwierząt jucznych trzeba by mieć pod ciągłą kontrolą, aby nie dali dyla razem z towarem.

Tak więc moim zdaniem Rzymianie wybrali drogę która była najłatwiejsza do pokonania i gdzie w maksymalnym stopniu można było zdać się na transport wodny.

Jeśli spojrzymy na mapę Europy Środkowej to jedyny szlak jaki wchodzi w grę prowadzi przez Bramę Morawską.

cdn

Bursztynowy Szlak. Cześć druga

$
0
0
O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć druga

Aby dostać się do Bramy Morawskiej najłatwiej wykorzystać bieg rzeki Morawy od jej ujścia do Dunaju, a następnie poruszając się jej lewym dopływem o nazwie Beczwa, dopłynąć aż do obecnej miejscowości Hranice Morawskie. Ten teren był w tamtych czasach poprzecinany licznymi potokami i w znacznej części zabagniony na co już wskazuje sama nazwa tego regionu - Morawy. To zabagnienie tej praktycznie jedynej drogi na północ nie musiało wynikać tylko z naturalnych cech tego terenu, ale mogło być efektem świadomej działalności naszych przodków, aby zabezpieczyć się przed inwazją legionów rzymskich.



Powodowało to, że istniała tu możliwość do bezpośredniego przeciągnięcia łodzi lądem lub nawet przepłynięcia potokiem Ludina i kanałami aż do rzeczki Luhy która już należała do dorzecza Odry.

Gdzieś w tych okolicach należy szukać pierwszej miejscowości na mapie Ptolemeusza, już na terenach słowiańskich, o nazwie Carrodunum lub po grecku Karrodounon (Καρρόδουνον).
Na mapie Ptolemeusza w zbiorach Museum Narodowego widzimy jednak jednoznacznie nazwę Corrodunu(m).



Ta nazwa ma łacińskie pochodzenie, ponieważ jest to zbitka słów „corro“ i „dunum“.

Corro możemy wyprowadzić od łacińskiego „currere“ - biec, tym bardziej że zarówno odpowiednik po hiszpańsku „correr“, jak i po włosku „correre“ wskazują na tendencję do tworzenia gwarowych form, do których należała również forma „corro(e)“. Drugi człon „Dunum“ odpowiada nazwie rzeki Dunaj, którą po łacinie nazywano „Danuvius“, a której to nazwa jest w tym przypadku zbliżona bardziej do jej słowiańskiego odpowiednika, co dodatkowo podkreśla słowiańskość tego miasta.

Ta nazwa pasuje też do przyjętego przez nas położenia tej miejscowości, ponieważ znajdowała się ona rzeczywiście tam gdzie handlarze musieli przekroczyć dział wodny i gdzie ich droga powrotna biegła (corroe) prosto do Dunaju (Dunum).

Ta interpretacja wyklucza oczywiście postulowaną identyczność z Krakowem, a wskazuje bardziej na okolice Hranic Morawskich jako odpowiednik tej starodawnej nazwy.

Od tego miejsca stały przed wędrowcami trzy rożne drogi do wyboru.

Albo na zachód wzdłuż Odry, a następnie wzdłuż wybrzeża Bałtyku na wschód. Istniała tu jeszcze alternatywna możliwość, ale o tym później.

Albo na wschód, wzdłuż Wisły, aż do zatoki Gdańskiej.

Trzecia możliwość, to droga bezpośrednio na północ, po najkrótszej linii do Zatoki Gdańskiej.

Drogę wzdłuż Odry podejmowano zapewne sporadycznie, bo jest najdalsza i związana z wieloma niebezpieczeństwami. Poza tym przechodziła ona przez tereny tych plemion, które od dawna miały już na pieńku z Rzymem.

Droga wschodnia była stosunkowo długa i niebezpieczna, ze względu na trudności w nawigacji po Wiśle.

Z analizy licznych przykładów rzymskiego budownictwa wiemy, że Rzymianie mieli skłonność do wybierania zawsze najkrótszej trasy. Widzimy to na przykładzie prowadzenia ich dróg, które zawsze prawie przebiegają po linii prostej, niezależnie od ukształtowania terenu.

Pozwala nam to więc na przyjęcie założenia, że wybrali oni drogę bezpośrednio na północ, która przy głębszej analizie okazuje się też najbardziej bezpieczna i najprostsza dla transportu.

W przeciwieństwie do Wisły, która jest rzeką o bardzo zmiennym przepływie i z licznymi mieliznami, na terenie środkowej Polski rzeki i kanały mają wodę prawie że stojącą. W tych warunkach transport jest zarówno bezpieczny jak i łatwy do przeprowadzenia, bo możliwe jest zarówno spławianie łodzi z prądem rzecznym, jak i łatwe poruszanie się pod prąd i to bez najmniejszego wysiłku.

Do tego musimy uwzględnić to, że obecny wygląd terenów środkowej Polski jest rezultatem olbrzymiego wysiłku melioracyjnego niezliczonych pokoleń rolników. Przed dwoma tysiącami lat tereny te były zdecydowanie bardziej podmokłe i pocięte gęstą siecią rzek, potoków i kanałów, umożliwiających łatwy i tani transport przeróżnych produktów.

Było to też również przyczyną tego, dlaczego te tereny tak długo zachowały swoją samodzielność i na przestrzeni stuleci nigdy nie zostały podbite przez kolejne, przemijające mocarstwa.

Pomijając wszystkie inne aspekty, tereny Środkowej Europy są idealne dla utrzymania dużej gęstości zaludnienia w warunkach naturalnej gospodarki rolnej.

Wprawdzie dla czcicieli słońca klimat naszego kraju nie jest za ciekawy, ale dla pierwotnych rolników nie można było sobie wyobrazić lepszego. Częste opady, w okresie wegetacyjnym roślin uprawnych sprawiały, że rolnictwo nie wymagało większych nakładów na nawadnianie i corocznie niezawodnie dawało obfite plony. Ta stałość plonowania była główną przyczyną utrzymywania się zaludnienia tych terenów na wysokim poziomie i główną przyczyną militarnej siły plemion słowiańskich. Świadoma działalność ludności tubylczej dążącej do utrzymania wysokiego poziomu wód gruntowych powodowała, że również w okresie suszy pola położone pomiędzy kanałami, rzeczkami i potokami były zawsze dostatecznie zaopatrzone w wodę i regularnie dawały plon.

Późniejsza działalność Kościoła katolickiego wyniszczyła ten typ gospodarki. Wyszkoleni, w południowej części Europy duchowni, przynieśli do Polski zwyczaj meliorowania gruntów i osuszania całych połaci kraju.

We Włoszech czy też w Grecji tego typu działanie miało sens, bo malaria dziesiątkowała tam systematycznie ludność i doprowadzała do wyludnienia całych regionów kraju. To właśnie głównie malaria była przyczyną tego, że po upadku Rzymu liczebność mieszkańców miasta zaczęła gwałtownie spadać, po tym jak system odwadniania miasta przestał funkcjonować i całe dzielnice powoli zamieniły się w bagno. W najgorszym dla niego okresie w ruinach żyło nie więcej jak 5000 mieszkańców.

Te dramatyczne doświadczenia sprawiły, że duchowieństwo katolickie, wszędzie tam gdzie udało się im zapuścić korzenie, wyniszczało pradawne słowiańskie metody gospodarki rolnej zastępując je takimi, które zapewniały bezpieczeństwo przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem malarii.

W Polsce takie niebezpieczeństwo nie istniało, lub było bardzo ograniczone, mimo to metody gospodarowania Polan i Goplan i innych plemion z dorzecza Morawy, Warty i Narwi zostały doszczętnie zniszczone, co było dodatkowym elementem drastycznego osłabienia Polski w średniowieczu i utracenia jej mocarstwowej roli, doprowadziło bowiem do załamania liczebności populacji, spowodowanego gwałtownym spadkiem produkcji rolnej, a przede wszystkim wrażliwością nowo-wprowadzonego sposobu gospodarki rolnej na klimatyczne i pogodowe anomalie.

Ciekawostką jest to, że ten pierwotny typ słowiańskiej gospodarki rolnej zachował się najlepiej na terenach niemieckich i to tuż pod bokiem ich stolicy. W regionie tzw. „Błot“ po niemiecku nazywanych „Spreewald“ można do dzisiaj obserwować jak żyli i gospodarowali nasi przodkowie na terenach Moraw, Wielkopolski i Kujaw.

Jeśli tak, to rzymscy handlarze mogli poruszać się tu na płaskodennych łodziach po takim szlaku, który najszybciej prowadziłby ich na północ.

Z ukształtowania przebiegu rzek na terenie Polski wynika, że po przekroczeniu Bramy Morawskiej handlarze powinni wykorzystać górny bieg Wisły, aby następnie skierować się do dorzecza Warty po najłatwiejszej drodze prowadzącej rzeką Przemszą.



Wskazówkę na taki właśnie wybór znajdziemy w określeniu kolejnej miejscowości.

Nazwa Arsonium nie została wybrana przypadkowo. Słowem Arsenikon, jak i słowami o pochodnym brzemieniu, określano w starożytnej Grecji te minerały które swoją barwą przypominały złoto.


Najpopularniejszym z tych minerałów jest piryt, do dzisiaj nazywany „kocim złotem“.

Jeśli więc użyto nazwę Arsonium to zapewne dlatego, aby podkreślić częste występowanie na danym terenie pirytu i minerałów pochodnych o złocistej barwie. Trzeba jeszcze uwzględnić to, że piryt w tamtych czasach był nie tylko kamieniem ozdobnym ale miał olbrzymie znaczenie gospodarcze. W swojej pierwotnej postaci używany był do wzniecania ognia, ponieważ tworzy iskry uderzany krzemieniem.

Od tej jego własności pochodzi też jego nazwa. Musiał więc stanowić przedmiot intensywnej wymiany handlowej.

Po drugie, w miejscach kontaktu złóż pirytu z powierzchnią terenu tworzą się tak zwane czapy wietrzeniowe w których piryt ulega utlenieniu do limonitu.

Limonit był w tamtych czasach podstawową rudą do wytopu żelaza. Ślady tej hutniczej działalności są w tym rejonie wszechobecne. Ostały się również w lokalnym nazewnictwie np. w takich określeniach jak Żarki, Żelisławie, Rudki itd.

Tak się właśnie składa, że poruszając się w górę nurtu Przemszy handlarze bursztynem musieli się z konieczności przemieszczać przez tereny na których występują właśnie bogate złoża pirytu i limonitu w rejonie Siewierza, przez który przepływa ta rzeczka. Handlarze bursztynu nie mogli przegapić takiej okazji do wzbogacenia się, zabierając po drodze bryłki pirytu ze złóż Brudzowickich, a szczególnie ze złóż w Zawierciu w celach odsprzedania ich z zyskiem, w trakcie dalszej wędrówki na północ.

Podążając dalej mogli oni, dzięki wykorzystaniu kanałów, które istniały zapewne również w tamtych czasach, przepłynąć płaskodennymi łodziami bezpośrednio do Warty a następnie skierować się dalej na północ.

Handlarze musieli się orientować w tej podróży według specyficznych i szczególnie charakterystycznych form topograficznych, czy też specyficznych obserwacji napotykanych po drodze. Te najbardziej spektakularne pozostały im szczególnie mocno w pamięci i w ich relacjach zajęły zdecydowanie większe znaczenie niż to się im w rzeczywistości należało.

Pierwsze dwie taki obserwacje poznaliśmy już w poprzednich nazwach, czas teraz na rozszyfrowanie kolejnego określenia.

Na mapie Ptolemeusza widzimy, że przedstawiony tam bieg rzeki, którą identyfikował on z Wisłą, dokonuje gwałtownego zwrotu o 180°.



Oczywiście współczesna Wisła nie posiada takich wielkoskalowych zakoli. Co innego jednak w przypadku Warty. W przebiegu jej nurtu znajdujemy rzeczywiście takie miejsce kiedy dokonuje ona takiego radykalnego zwrotu.



Wprawdzie dla nas współczesnych wydaje się być to bez znaczenia, ale dla starożytnych handlarzy ten element topograficzny był niesamowicie ważny, bo pozwalał im na jednoznaczną identyfikację prawidłowej trasy szlaku Bursztynowego. Nie dziw więc, że w ich opisach zajął on zdecydowanie większą rolę, tak jak i sama rzeka Warta, która w tamtych czasach musiała być o wiele szersza i robiła na handlarzach o wiele większe wrażenie.

To zakole Warty pozwala nam też na jednoznaczną identyfikację kolejnej nazwy na mapie Ptolemeusza. Zapisał on ją jako Leucaristus.

Oczywiście końcówkę „stus“ możemy w naszych rozważaniach pominąć, ponieważ jest ona tylko typowym dodatkiem jaki stosowano do nazw obcych miejscowości, aby nadać im znane greckie lub łacińskie brzmienie.

Jeśli to uczynimy to tę nazwę możemy już odczytać jako „Leukari“ i zauważymy że odpowiada ona naszemu słowiańskiemu określeniu Łękary.

Jest to tym bardziej fascynujące, bo jeśli spojrzymy teraz na współczesną mapę tego zakola Warty to zauważymy, że ta nazwa przetrwała tam aż do dziś. Warta opływa tam Załęczański Park Narodowy jak i przepływa obok miejscowości Załęcze Wielkie.



Tak więc możemy miejscowość Leucaristus jednoznacznie zidentyfikować jako współczesne Załęcze. Nazwa tej miejscowości wywodzi się jednoznacznie od określenia „łęk“ i oznacza silne łukowate wygięcie przodu końskiego siodła. I jeśli spojrzeć na przebieg rzeki Warty w tym rejonie, to skojarzenie to jest jak najbardziej uzasadnione.

Po opłynięciu łęku Warty dalsza droga prowadziła prosto na północ. Aż do miejsca w którym Warta zmienia swój kierunek na zachodni. Tutaj podążanie jej nurtem wydłużyłoby niepotrzebnie drogę, ale dla podróżujących otwierała się teraz możliwość wykorzystania licznych polodowcowych jezior ustawionych jak paciorki na sznurku w kierunku północ-południe.



Najlepsza okazja do wykorzystania tej naturalnej drogi wodnej nadarza się w rejonie obecnego Konina. Tutaj możliwe było przepłynięcie łodziami do jeziora Pątnowskiego a dalej do Mikorzyńskiego i Ślesińskiego. Dalej droga prowadziła kanałami do jeziora Gopło.

Jezioro Gopło zajmuje w historii Polski szczególne miejsce. To tutaj w miejscowości Kruszwica miał zostać zjedzony przez myszy król Popiel.


Jezioro Gopło jak i miejscowość Kruszwica znajdują się w strategicznym miejscu, jeśli chodzi o kontrolę handlu miedzy Odrą a Wisłą. Tędy przebiegał główny szlak bursztynowy jak i główny szlak ze wschodu na zachód Europy. Już od najdawniejszych czasów musiał być więc to teren o którego kontrolę toczyły się zaciekłe walki między słowiańskimi plemionami. Dane historyczne wskazują na to, że teren ten zachował bardzo długo polityczną niezawisłość i można nawet powiedzieć, że przez wieki jego mieszkańcy kontrolowali politycznie wszystkie inne plemiona Wielko- i Małopolski.

Wiemy, że nazywano ich „Goplanami“ przynajmniej tak nazywani są w polskojęzycznej literaturze. Wszystko wskazuje jednak na to, że Rzymianie i Grecy nazywali ich inaczej.

Zgodnie z rozpowszechnioną tradycją nadawano nazwom obcych plemion końcówkę „dae“.

Tak więc Rzymianie dla mieszkańców znad jeziora Gopło użyliby określenia Goplidae. Ponieważ jednak, jak wszystkie ludy zachodniej Europy, mieli oni problemy w wymowie niektórych spółgłosek, zbitka „pl“ byłaby dla nich niewymawialna. Stąd konieczność modyfikacji tej nazwy do formy Gepidae, spolszczonej do Gepidzi. Ta zaś nazwa jest powszechnie znana i lud ten odegrał w starożytności bardzo ważną rolę.

Dopiero sojusz Wawelan z Polanami złamał ich władzę nad polskimi terenami.


Można więc z całą pewnością przyjąć, że siedziba władcy Gepidów musiała znajdować się w strategicznym miejscu kontroli szlaków handlowych i to tam handlarze musieli uiszczać opłaty za korzystanie z nich.

Takie miejsce nie mogło być również pominięte w opowieściach osób relacjonujących Ptolemeuszowi wrażenia z pobytu w tym kraju. Dlatego umieścił on również na swojej mapie nazwę stolicy Gepidów nazywając ją imieniem „Setida“. Na innych wersjach tej mapy zapisana jest ona jako „Setidava“.

Oczywiście nie sposób nie zauważyć podobieństwa tej nazwy do polskiego słowa „Siedziba“.

Wersja druga przypomina bardziej określenie „Sadyba“ którego znaczenie jest identyczne do poprzedniego.

Tym bardziej, że również w innych językach słowiańskich słowo oznaczające „siedzibę“ bardzo przypomina ptolemeuszowski wzorzec, tak jak np. w czeskim „sedadlo“.

Co potwierdza nasze przypuszczenie, że chodzi w tym przypadku o siedzibę władcy kraju Gepidów. Tak samo określali to miejsce również mieszkańcy tego państwa. Zresztą paralele do etymologii nazwy miasta Gniezna są tu nie do przeoczenia.

Jest pewne to, że chodzi tu o miasto Kruszwica, którą to nazwę otrzymało ono w czasach późniejszych na pamiątkę jego świetności. Etymologia tej nazwy zdradza nam tez jak ważną role odgrywało ono w przeszłości.

Nazwa ta składa się z dwóch wyrazów „Krusz“ i „wica“. Określenie „Krusz“ pochodzi w tym wypadku od słowa kruszec oznaczającego cenne metale takie jak złoto i srebro. Z określeniem „wica“ spotkamy się np. w słowie Rekawica.

Możemy wnioskować, że „Wica“ oznaczała chronić „osłaniać“. Tak więc określenie Kruszwica używały sąsiednie plemiona słowiańskie aby podkreślić to, że jej mury ochraniały nieprzebrane bogactwa władcy Goplan.

Bogactwo jakie osiągnęło plemię Gepidów, kontrolując handel bursztynem, pozwoliło im przejąć władzę również nad olbrzymimi połaciami Europy Środkowej. To oni kontrolowali Bramę Morawska i przeniknęli dalej aż do Panonii, opanowując coraz to dalsze tereny po których odbywał się handel bursztynem.

Po opuszczeniu Kruszwicy Bursztynowy Szlak kierował się ciągiem kanałów i jezior polodowcowych aż do rzeki Noteci i podążał dalej jej nurtem aż do momentu, kiedy skręcała ona na zachód w kierunku Odry.

W tym miejscu handlarze musieli opuścić jej nurt i skierować się licznymi kanałami dalej na północny-wschód aż do osiągnięcia rzeki Brdy, a tym samym dorzecza Wisły.

To był kolejny charakterystyczny etap tej drogi, który musiał być szczególnie ważny dla orientacji i którego nazwa zachowała się na mapie Ptolemeusza.

Czytamy ją jak Escualis lub Ascaukalis.

Jeśli postawimy się w roli takich handlarzy, którzy już od tygodni nie widzieli niczego innego poza płaskim jak stół terenem środkowej Polski, to dotarcie do brzegów Wisły musiało im się wydawać jakby znaleźli się wśród wysokich gór.

Brzeg Wisły tworzy w tym miejscu bardzo wysokie skarpy i zamek lub miasto które się tam znajdowało wydawało się jakby leżało na skalach. Do tego nie jest wykluczone, że faktycznie zamek ten mógł mieć mury zbudowane z częstych na tamtym terenie otoczaków moreny lodowcowej i nazywany był przez okoliczna ludność „NA SKAŁCE“.

Te nazwę zapisał następnie Ptolemeusz jako „(n)A scauca(lis)“.



Miejsce jego położenia musiało być bardzo ważne i tak charakterystyczne, że znalazło się w opisach handlarzy. Możemy się domyśleć, że z jednej strony było to miejsce nieopodal ujścia Brdy do Wisły, po drugie jednak musiało być ono położone na wysokiej skarpie, oraz znajdować się w miejscu gdzie podróżujący musieli uiszczać znowu opłaty za prawo do poruszania się po terenach kolejnego związku plemiennego. Takie warunki spełniałaby bardzo dobrze Bydgoszcz, a szczególnie jego dzielnica Fordon. Dla mnie to położenie jest wykluczone, ponieważ Bydgoszcz znajdowała się jeszcze w zasięgu wpływów Gepidów, a więc nie była niczym niespodziewanym dla wędrowców.

Natomiast po przeciwnej stronie Wisły rozpościerały się już tereny o odmiennej przynależności plemiennej.

Możliwe, że w tym czasie tereny te znajdowały się na granicy zasięgu państwa Wawalan (Wendów, Wandali). Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że to właśnie oni byli zainteresowani w utrzymywaniu na tym terenie szczególnie silnej warowni i z tego tytułu mogli też pobierać opłaty od podróżujących Wisłą. Twierdza ta musiała się znajdować na tyle blisko, aby widoczne było ujście Brdy do Wisły i na takim terenie, aby jej zdobycie nie należało do łatwych przedsięwzięć.

Jeśli spojrzymy jeszcze raz na mapę, to zauważymy dwie możliwości usadowienia tej warowni. Albo znajdowała się ona niedaleko miejscowości Ostromecko, tam gdzie usytuowany jest obecnie dwór, albo bardziej na południowy-zachód, na terenach które obecnie porośnięte są przez las.

Szukając rozwiązania tej zagadki szukałem też czy aby nie ma tam gdzieś w pobliżu miejscowości, która do dzisiaj nazywa się „Na Skalce“ lub podobnie.

Na mapie współczesnej początkowo nic nie zauważyłem, ale z pomocą przyszły mi mapy sporządzone jeszcze przez Niemców. I faktycznie na takiej właśnie pruskiej mapie udało mi się znaleźć ciekawe wskazówki.



Występują tam dwa określenia „Ostrometzker Steinort“ oraz „Steinort“. Po niemiecku „Steinort“ znaczy „Kamienne Miejsce“ i odpowiada znaczeniowo dość dokładnie naszemu określeniu „Na Skałce“.

Etymologia słowa Ostromecko jest zapewne dużo młodsza i znaczy moim zdaniem, ni mniej ni więcej, tylko „Ostrów Mieszka“. Ostrów to w pierwszym znaczeniu po polsku wyspa, z tym że jednocześnie wyspy były też najbardziej ulubionymi przez Słowian miejscami usadowienia twierdz opasanych ostrokołem, tak że ostrów był w tamtych czasach zamiennikiem słowa twierdza lub warownia.

Można się więc domyśleć, że kiedy Mieszko I podporządkował sobie Pomorze Gdańskie to mógł to uczynić tylko poprzez budowę odpowiedniej sieci warowni. W rejonie obecnego Ostromecka powstała jedna z nich, a materiał do jej budowy dostarczyły kamienie ze starej warowni z czasów rzymskich.

Po zajęciu tych terenów przez Niemców z „Ostrów Mieszka“ zrobiło się Ostromecko.

Późniejsze moje poszukiwania pozwoliły mi stwierdzić, że również na dokładniejszych polskich mapach tego rejonu można znaleźć miejscowość o nazwie „Kamieniec“

Te wszystkie dane pozwalają również na weryfikację proponowanej przeze mnie trasy Szlaku Bursztynowego. Jeśli dedukcja znaczenia nazwy Askaucalis jest prawdziwa to w podanym przeze mnie miejscu muszą się jeszcze do dzisiaj znajdować resztki kamiennej twierdzy z czasów rzymskich.



Dalej trasa prowadziła już prosto nurtem Wisły aż do Bałtyku.

Pytanie jest, gdzie wędrowcy osiągali w końcu morze i jaką nazwę tego miejsca zachowali oni w swojej pamięci.

Z mapy Ptolemeusza wynika, że to miejsce mogło się nazywać Scurgum. Z mapy która znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego wynika jednak, że tę nazwę należy czytać raczej jako Sturgum.

Jeśli spojrzymy na mapę okolic ujścia Wisły do Bałtyku, to dwie nazwy wykazują pewne podobieństwo do ptolemeuszowej wersji. Są to gdańskie Stogi oraz miejscowość Stegna.

Miejscowość Stegna nie leży bezpośrednio na wybrzeżu i zapewne również w czasach rzymskich nie leżała bezpośrednio nad Bałtykiem. Jeśli jednak poszukać na starych mapach, to ujście Wisły wyglądało kiedyś całkiem inaczej. Wisła dzieliła się na dwa główne ramiona z których jedno prowadziło na zachód w okolice obecnego Gdańska i do Bałtyku a drugie na wschód do Zalewu Wiślanego. Ten nie był jeszcze tak mocno wypełniony osadami jak obecnie i jego brzegi leżały zapewne tam, gdzie obecnie znajduje się miejscowość Stegna.



To położenie predestynowało tę miejscowość do stania się centrum handlu bursztynem nad Bałtykiem.

Problem jest w tym, że nazwę te wywodzi się od niemieckiego Steg czyli przystań, kładka lub keja.

Ale czy naprawdę słowo Steg ma niemieckie pochodzenie?

Oczywiście jest ono w języku niemieckim bardzo popularne, ale to o niczym jeszcze nie świadczy, bo sami Niemcy to przecież zgermanizowani Słowianie.

Już krótkie przemyślenie prowadzi nas do właściwego rozwiązania. W języku polskim wstępuje słowo „wstęga“ oznaczającego coś nieproporcjonalnie długiego w stosunku do szerokości. Gwarowo znane jest również słowo stęga oznaczające belkę. I to prowadzi nas do właściwego rozwiązania.

W pradawnych czasach nie budowano oczywiście skomplikowanych przystani i portów. Dla niewielkich płaskodennych lodzi wystarczyło wyciąć nadbrzeżne drzewo tak, by upadło ono prostopadle do brzegu i już otrzymywano stęge czyli rodzaj kładki do cumowania. Od tego typu przystani wzięła swoja nazwę miejscowość Stegna. Oczywiście Niemcy nie potrafią wymówić nasze „ę“ i uprościli „stęg“ do „steg“ i zachowali to określenie w swoim języku do dziś. W języku polskim to określenie na kładkę do cumowania zagubiło się gdzieś w wirach historii.

Za czasów Ptolemeusza było jednak inaczej i port do którego zmierzali handlarze bursztynem nazywał się „Stęgi“, od licznych stęg na wybrzeżu. Tę nazwę Ptolemeusz przerobił na Sturgum.

Oczywiście i w tym przypadku jest szansa na potwierdzenie tej hipotezy. Gdzieś w okolicach miejscowości Stegny są zasypane osadami pozostałości tego handlowego portu. Oczywiście nie można pominąć istnienia nazwy Stogi, która to potencjalnie wchodzi też w grę jako odpowiednik ptolemeuszowego Sturgum. Najprawdopodobniej również i ta nazwa wywodzi się od słowa stęg, które to przez niemieckich kartografów zostało zdeformowane do polskiego słowa jakie im najszybciej przyszło do głowy - Stogi. Również Niemcy nie mieli żadnego interesu w tym, aby ujawnić słowiańskie pochodzenie wyrazu „Steg“, który przecież uważany był za typowo germański.

Na zakończenie jeszcze jedna ważna kwestia. W naszej rekonstrukcji przebiegu Szlaku Bursztynowego nie natrafiliśmy na miejscowość Calisia którą większość specjalistów, i nie tylko, interpretuje jako miasto Kalisz.

Ten brak ma swoje przyczyny. Przedstawiona przez nas trasa szlaku była najłatwiejsza i najszybsza do pokonania. Jej słabością była konieczność poruszania się po Wiśle w bezpośredniej bliskości innego potężnego plemiona słowiańskiego Wandali.

Wandale albo tez prawidłowo Wendowie rościli sobie prawo do przywództwa nad wszystkimi plemionami Słowian, o czym świadczy już sama ich nazwa i


byli najważniejszymi konkurentami Gepidów w dążeniach do kontroli handlu bursztynem.

Te zmagania ciągnęły się przez długie stulecia i raz za razem dochodziło do nowych konfliktów zbrojnych, z których to Gepidzi wychodzili przeważnie zwycięsko. Jednak nigdy nie udało im się odnieść decydującego zwycięstwa. Wendowie zawsze mieli możliwość wycofywania się w Tatry, gdzie też ich tradycje przetrwały do dziś i nasi Górale mogą z pewnością uważać się za bezpośrednich potomków Wandali


W każdym razie czasy konfliktów uniemożliwiały handlarzom poruszanie się wzdłuż rzeki Przemszy i zmuszały ich do szukania alternatywnej trasy. Ta przebiegała na zachód od trasy głównej. Po wkroczeniu do dorzecza Odry poruszano się łodziami dalej jej nurtem aż do ujścia rzeczki Stobrawy. Dalej trasa prowadziła w górę tej rzeczki, aż do obecnego Kluczborka skąd ciąg kanałów prowadził kupców do rzeki Prosny. Podążając z jej nurtem dopływali oni do miasta Kalisza. Dalej trasa prowadziła do ujścia Prosny do Warty, a stąd w gore Warty aż do ujścia potoku Meszna, który prowadził podróżujących do jeziora Słupeckiego, a dalej ciągiem kanałów i jezior prosto do stolicy Gepidów Kruszwicy.

Już ta krótka analiza wykazuje, że można z mapy Ptolemeusza wyciągnąć o wiele więcej ciekawych wniosków i to przede wszystkim takich, które potwierdzają słowiańskość tych ziem. Również samo nazewnictwo okazuje się całkiem łatwe do rozszyfrowania. Nieudolność historyków w tym zakresie wynika nie z tego, że te zagadki są aż tak skomplikowane, ale tylko i wyłącznie z tego, że oślepia ich blask srebrników jakie obiecują im turbogermańscy propagandziści. 

Ta sprzedajność i moralna degrengolada polskiej nauki jest główną przyczyną tego, że nasz naród do dziś nie może się zdobyć na to, aby poznać własną niezafałszowaną historię i ciągle w szkołach uczona jest ta, którą dla nas napisali nam nasi wrogowie.

Darmowa energia. Czwarta odsłona

$
0
0


Darmowa energia. Czwarta odsłona


W moich poprzednich artykułach na temat możliwości pozyskiwania tak zwanej „darmowej energii” przedstawiłem rożne sposoby realizacji tego celu.




Ta lista nie wyczerpuje wszystkich możliwości i brakuje w niej tej, opartej na najprostszej zasadzie a jednocześnie tej, którą najłatwiej jest wcielić w życie i o największym praktycznym znaczeniu.

Propozycję tę przedstawiłem po raz pierwszy przed około 10 laty i ze względów, o których wspomnę poniżej, nie doczekała się ona jeszcze realizacji.

W międzyczasie dokonano jednak nowych obserwacji które jeszcze wyraźniej wskazują na prawidłowość mojego modelu budowy wszechświata, jak i potwierdzają niesamowite praktyczne perspektywy jego wykorzystania.

Mój model budowy i ewolucji wszechświata nie ogranicza się tylko do wyjaśnienia makroskopowych jego elementów, ale jest też tak samo użyteczny w mikroskali.

Zasady budowy materii i związanych i nimi cech zjawisk fizycznych wyjaśniłem tutaj:


Z przedstawionego modelu wynika, że wszystkie zjawiska fizyczne są niczym innym jak obserwacją wzajemnych oddziaływań i powiązań najmniejszych oscylujących elementów przestrzeni, które nazwałem „Wakuolami”

Wynika z tego, że oscylacje i wzajemne ich interferencje są eminentną cechą wszechświata i opanowanie i kontrola tego zjawiska jest kluczem do wszystkich technicznych zastosowań.

Jeśli tak to aby wykorzystać pole oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni musimy dysponować urządzeniem do lokalnego zwiększania intensywności tego pola, tak aby pojawiła się możliwość wykorzystania generowanej tam „energii”.

Takim najprostszym sposobem jest wykorzystanie interferencji oscylacji atomów pomiędzy sobą i takiego ich wzmocnienia na drodze rezonansu, aby ujawniło się to we wzroście „energii” takiego systemu.

Zjawiska rezonansu zachodzą w danym systemie tym łatwiej, czym bardziej regularne są cech jego budowy.

W przyrodzie obserwujemy wiele tego typu struktur, ale najdoskonalsze tworzą tzw monokryształy.

Monokryształy znalazły w technice duże zastosowanie i technologia ich produkcji, szczególnie monokryształów krzemu, jest już od lat chlebem powszednim.

Moja propozycja opiera się właśnie na wykorzystaniu monokryształów krzemu z racji dostępności tego produktu. Według aktualnych cen, kilogram monokrystalicznego krzemu kosztuje już poniżej 20 dolarów, tak więc koszty materiałowe naszego urządzenia będą na tyle niskie, że stanie się ono powszechnie dostępne, również dla najbiedniejszych krajów.

Idea sprowadza się do tego, aby zgrupować bloki monokrystalicznego krzemu do formy odpowiednio wielkiej piramidy lub innej regularnej formy geometrycznej. Wskazane byłoby powtórzenie w makroskali formy sieci krystalicznej jaka tworzą atomy krzemu w walcach monokryształu.




Aby zaszły tam oczekiwane przez nas efekty, poszczególne walce muszą mieć identyczną orientacje sieci krystalicznej. W efekcie musi tam wystąpić zjawisko rezonansu oscylacji wakuol budujących atomy krzemu i tym samym musi też dojść do lokalnego wzrostu Tła Grawitacyjnego w obrębie tej konstrukcji.



Dla obserwatora objawi się to lokalnym wzrostem temperatury, który to wzrost w skrajnym przypadku może doprowadzić do stopienia całości lub części tej konstrukcji.

Temu zjawisku można zapobiec poprzez chłodzenie tego urządzenia przy pomocy wymiennika ciepła czyli najlepiej generatora pary wodnej.

Para ta może następnie napędzać klasyczne turbiny i generatory do produkcji energii elektrycznej.

 Oczywiście nie jest wykluczone również to, że odprowadzenie „energii” z tego systemu może się też dokonać poprzez bezpośrednią produkcje prądu elektrycznego generowanego w uzwojeniach odpowiednio skonstruowanych cewek umieszczonej w wnętrzu piramidy, ale ten pomysł można sprawdzić tylko poprzez praktyczne eksperymenty.

Przedstawiony schemat odpowiada generalnie budowie reaktora jądrowego, który notabene działa na tej samej zasadzie, tylko że wzrost oscylacji wakuol jest tam tak silny, że prowadzi to do ich emisji z poszczególnych atomów w formie promieniowania.

W przypadku naszego urządzenia taka emisja nie występuje, bo wakuole w atomach krzemu są ze sobą znacznie silniej związane niż w atomach uranu i występuje jedynie czysta produkcja energii cieplnej.

Oczywiście natura już dawno dokonała tego odkrycia i zbudowała już takie w pełni sprawnie działające urządzenie.

Znajduje się ono w jaskini z największymi na Ziemi kryształami selenitu.


Ta notka w Wikipedii pełna jest oczywiście kłamstw i fałszywych interpretacji, ale parę najważniejszych faktów i tak nie udało się przed czytelnikami zataić.

Szczególnie dwie rzeczy powinny czytających wprawić w osłupienie.

Pierwszą informacją jest ta, że we wnętrzu tej jaskini panuje temperatura 65,5°C.

Wprawdzie Wikipedia bredzi coś tam o jakiejś komorze magmowej na głębokości 3 kilometrów, ale to po prostu zwykle kłamstwo. Faktem jest to, że poza tą jaskinią temperatura gruntu jest normalna, typowa dla lokalnych warunków geologicznych. Obserwowany wzrost temperatury występuje tylko i wyłącznie w obrębie jaskini, co jednoznacznie zaprzecza możliwości dostarczania potrzebnej do tego energii z zewnątrz.

Kolejnym faktem jest to, że aparaty fotograficzne psują się tam w tajemniczy sposób, mimo że są dostosowane do ekstremalnych warunków środowiskowych. Nie wynika to oczywiście z tego, że w jaskini jest gorąco i wilgotno, bo w wielu zakątkach świata na powierzchni Ziemi panują podobne temperatury i jakoś nic się nie dzieje, ale wynika z tego, że Tło Grawitacyjne we wnętrzu jaskini ma tak wysokie wartości, że materia dostarczona do jej wnętrza zostaje pobudzona do silniejszych oscylacji i wszystkie procesy fizyczne w elektronicznych urządzeniach przebiegają inaczej, niż tego wymaga ich konstrukcja.

Dopiero długie wystawienie ich na działanie podwyższonego pola TG w jaskini powoduje, że materia kamery filmowej dostosowuje się do tych nowych warunków i procesy te mogą znowu przebiegać w normalny sposób.

O tym zjawisku już pisałem w odniesieniu do tajemniczego przerwania łączności z sondami planetarnymi np. na Wenus czy też Saturnie.



Również w przypadku jaskini możemy to zjawisko zaobserwować.

Jeśli weźmiemy nadajnik o wąskim pasmie emisji sygnału oraz zestrojony z nim odbiornik o dokładnie tym samym pasmie odbioru, to zauważymy, że nie uda się nam przekazać żadnego sygnału z nadajnika znajdującego się w jaskini do odbiornika poza nią i to mimo tego, że dosłownie przed chwilą, na powierzchni Ziemi, funkcjonowały one bez zarzutu

Kolejną ciekawostką jest to, że w warunkach panujących w jaskini dochodzi do bezpośredniego skraplania się pary wodnej w płucach odwiedzających ją osób, co grozi ich uduszeniem i zmusza do stosowania specjalnych środków zabezpieczających.

Jest to przykład tego, do czego może dojść na Ziemi, jeśli TG ulegnie gwałtownemu zwiększeniu lub spadkowi.

W pierwszym przypadku zwierzęta masowo padają na skutek uduszenia wodą w płucach, a w drugim przypadku na skutek zapadnięcia się płuc wskutek spadku ciśnienia w ich wnętrzu i niewydolności układu oddechowego.

Te zjawiska są powszechnie na Ziemi obserwowane, ale jeszcze powszechniej po prostu ignorowane.

Możliwe, że jest to wynikiem tunelowego widzenia rzeczywistości na skutek atawistycznego strachu przed konsekwencjami takiego zjawiska w masowej skali.

W historii geologicznej Ziemi było to jednak zjawisko powszechne i wszystkie masowe wymierania organizmów żywych nie były skutkiem jakiś wyimaginowanych uderzeń meteorytów, ale efektem dramatycznych zmian TG na Ziemi.

Już zwykle ustawienie się wszystkich planet Układu Słonecznego w jednej linii spowoduje taki wzrost TG, że na naszej planecie dojdzie do kolejnego masowego wymierania zwierząt, tak jak to miało też miejsce w przypadku wymarcia dinozaurów.

Tak czy owak opisana jaskinia jest najlepszym przykładem tego, że takie zjawisko występuje i że metoda grupowania monokryształów ma przed sobą olbrzymią technologiczną przyszłość.

Oczywiście to urządzenie nie powstanie za darmo. Już sama ilość użytego monokryształu krzemu, którą szacuję na 10 do 100 ton, w zależności od temperatury jaką chcemy uzyskać, jest poważnym wydatkiem finansowym.

Jednak jest to wydatek jednorazowy i w praktyce zaniedbywalny. Również to, że nie ma potrzeby stosowania zabezpieczeń przed promieniowaniem musi potanić produkcję energii elektrycznej tak, że stanie się ona w praktyce dostępna dla wszystkich i to w „nieograniczonych” ilościach.

Realizacja tego projektu pozwoliłaby na znaczne uniezależnienie się ludzkości od konieczności użycia paliw kopalnych.

Oczywiście w obecnym systemie gospodarczym, nastawionym na rabowaniu przez cwaniaków słabszych jego członków, nie istnieje żadna motywacja do tego aby ten projekt wcielić w życie.

Po prostu w momencie udostępnienia „darmowej energii” cały ten niewolniczy system gospodarczy ległby w gruzach, i cała ta banda pasożytów i darmozjadów, nazwana też „elitą społeczną”, musiała by się w końcu wziąć do uczciwej pracy.

Dlatego również wtedy, kiedy „naukowcy” konfrontowani są z jednoznacznymi wskazówkami fałszywości ich teorii i natura pokazuje jednoznacznie na jakich zasadach przebiegają procesy fizyczne, to mimo to ich interpretacja sprowadza się do intelektualnego bicia piany.

Pytanie dlaczego, jest łatwe do odpowiedzenia. Tzw. „naukowcy” są nieodzowną częścią tego niewolniczego systemu i spełniają podstawową rolę w mieszaniu ludziom w głowach i trenowania ich do roli bezwolnych niewolników.

Tzw. nauka jest nieodzownym elementem sprawowania władzy przez obecne „elity”.

W tym naszym zdegenerowanym systemie społecznym, kierowanym przez psychopatów i idiotów, prawda nie ma żadnej szansy na to, aby dotrzeć do świadomości większości.

Mimo to, czasami pojawiają się krótkie wzmianki o zjawiskach, które wykraczają daleko poza ten zdegenerowany obraz natury, propagowany przez naukę, i które pokazują jednoznacznie, że mój model fizyki rzeczywiście odpowiada prawdzie.

Tak było też z tą informacją podana w tym linku:


W artykule opisana jest obserwacja zjawiska, które stawia fizyków przed kolejną nierozwiązywalną zagadką.

Obserwację tę zawdzięczamy przypadkowi. Grupa naukowców ze Szwecji zamierzała sprawdzić jak zachowują się miniaturowe igły wykonane ze złota pod wpływem pola elektrycznego.

Najprawdopodobniej chodziło tu o sprawdzenie takich igieł, które używane są w skaningowych mikroskopach tunelowych. Od jakości tych igieł zależy jakość uzyskiwanego w tych mikroskopach obrazu. I pewnie już od dawna obserwowano zaburzenia ich działania, nie zdając sobie nawet sprawy z ich przyczyn.

W każdym razie autorzy pracy wpadli na pomysł, aby sprawdzić jak te igły, których ostrza składają się z niewielu tylko atomów złota, zachowują się pod wpływem działania pola elektrycznego rożnych mocy.

To co zaobserwowali było kompletną niespodzianką.

Ostrza tych igieł pod wpływem pola elektrycznego po prostu się upłynniły, czyli doszło tam do przejścia fazowego, mimo że temperatura otoczenia była zdecydowanie za niska.


W artykule podane są próby wytłumaczenia tego zjawiska, ale jak zwykle sprowadzają się one do nowomowy i „naukowego” bełkotu.

Zjawisko które zaobserwowano jest identyczne z tym, które opisałem w moim wyżej wymienionym artykule. W tym przypadku, z racji mikroskopowej wielkości tych złotych ostrz oraz ich kształtu w formie piramidy, konieczne było oddziaływanie oscylującego zewnętrznego pola elektrycznego, aby zainicjować samoorganizację i rezonans oscylacji atomów złota w ostrzu.

W przypadku proponowanej przeze mnie piramidy z bloków monokrystalicznego krzemu, do inicjacji zjawiska spontanicznego wzrostu oscylacji atomów krzemu, prowadzącego do samonagrzewania się tej konstrukcji, nie są potrzebne żadne zewnętrzne źródła energii, ale wystarczy już energia oscylacji przestrzeni, przepełniająca cały nasz wszechświat.

Ta konstrukcja pozwala na czerpanie dowolnych ilości energii w dowolnie długim czasie, bo jej źródłem jest cały nasz wszechświat.

Ciekaw jestem jak długo ta mafia, jaka tworzą obecne elity, będzie w stanie zataić prawdę przed społeczeństwem. Mimo ich wysiłków, co rusz przeciekają do wiadomości ogółu informacje, które powoli, nawet wśród najgłupszych, muszą wywołać wątpliwości co do pobudek jakimi kierują się naukowcy i sponsorujące ich elity. Najwyższy czas aby te brednie, produkowane przez współczesną „naukę”, wylądowały na śmietniku historii.

Czy znaleziono grób Marii Magdaleny?

$
0
0

Czy znaleziono grób Marii Magdaleny?

W zaciętej debacie o prawo do jedynej, najprawdziwszej z prawdziwych, interpretacji historii nie brakuje również Austriaków. Również oni mieszają gdzie mogą i w wielu aspektach reprezentują jeszcze bardziej skrzywiony obraz rzeczywistości niż ma to miejsce u samych Niemców.

W tych austriackich łbach nie może się pomieścić to, że Słowianie tworzyli już cywilizację kiedy nawet jeszcze nie istniał język niemiecki, ani nic co mogło go nawet przypominać.

Nie przeszkadza to jednak im w próbach takiej interpretacji znalezisk archeologicznych, aby kwestia Słowian nie pojawiła się w nich nawet marginalnie.

Po części wynika to z tego, że sami Austriacy są Słowianami którzy wypierają się swojej przeszłości i najchętniej wymazaliby z niej swoje prawdziwe pochodzenie.
Nie ma się więc co dziwić, że jako odszczepieńcy szczególną nienawiścią dążą swoich słowiańskich przodków.

Na szczęście historycy austriaccy przesadzają w swoim zaślepieniu i wpadają w sidła swoich własnych kłamstw.

Przykładem mogą być dwa artykuły które dotyczą wprawdzie zarówno odległych geograficznie jak i czasowo regionów, ale które posłużą nam w dalszej perspektywie na udowodnienie ich ścisłych powiązań z kulturą Słowian.

Pierwszy artykuł dotyczy wykopalisk w starożytnym mieście, na terenie obecnego Izraela, mającego dla tego rejonu równie wielkie znaczenia jak Jerozolima. W czasach epoki brązu było ono zamieszkałe przez ludność którą historycy wiążą z ludem Hyksos znanym z tego, że podbił Egipt i przez około 250 lat rządził tym krajem jako tzw. XV dynastia.

https://www.oeaw.ac.at/detail/news/ausgrabungen-in-israel-werfen-neues-licht-auf-bronzezeit/

Nasi austriaccy propagandziści usilnie próbują przyczepić Hyksosom azjatyckie pochodzenie.

Oczywiście te pomysły są kompletnie porąbane i świadczą o chorobliwej ślepocie na fakty.

Wszystkie świadectwa archeologiczne świadczą o tym, że Hyksosi należeli do ludów słowiańskich z terenów Europy Środkowej i Wschodniej. Świadczy również o tym to, że jako pierwsi zastosowali na Bliskim Wschodzie rydwany bojowe oraz używali wynaleziony przez Słowian łuk kompozytowy.

Również świadectwa pisane potwierdzają ich związki ze Słowianami. Wprawdzie nie ma ich za wiele, ale ostało się np. imię ostatniego faraona z tej dynastii.
Zapisał je kapłan Manethon w swojej kronice dziejów Egiptu.


Tak jak w wielu, można by nawet powiedzieć że w niezliczonych przypadkach, doszło tam do przeinaczeń brzmienia tego imienia na skutek tego, że w starożytności nie znano ścisłych reguł kierunku zapisu.


W załączonym linku widzimy, że faraon ten występował pod imieniem Chamudi, Assis lub Archles. Oczywiście imiona te zostały odczytane w odwrotnym kierunku niż pierwotny kierunek zapisu. Pomijając końcowe litery, które użyte zostały w nich do tego, aby nadać tym imionom typowe brzmienie, mamy tu do czynienia z imionami które trzeba czytać z prawej na lewą i które tak naprawdę brzmiały Dumach, Issa oraz Lech Ra.

Oczywiście pierwsze z tych imion przetłumaczymy jako Dumający, Myślący lub Mądry, co jest oczywiście częstym określeniem dla władców i powtarzało się w historii niezliczoną ilość razy.

Imię Issa znamy już jako częste na Bliskim Wschodzie wśród tamtejszych narodów słowiańskich i od którego to wywodzi się również imię Jezus.
Oznaczało ono pierwotnie „czysty” „niepokalany”


Imię Lech Ra jest złożeniem słowiańskiego imienia Lech (Lechita) i egipskiego określenia na Boga Słońca - Ra.

Odwrotne odczytywanie imienia Lech doprowadziło do tego, że opacznie rozumiemy też pochodzenie bohatera Iliady Achilla.



Jednocześnie musimy oczywiście zadać sobie pytanie, dlaczego nie widzimy słowiańskich powiązań w samym określeniu ludu Hyksos.

Wynika to z tego, że nie było to imię własne tego narodu, ale zostało mu nadane przez Egipcjan dla podkreślenia ich militarnych przewag jak również tego, że przypisywano temu ludowi pierwszeństwo wśród twórców ludzkiej cywilizacji. To przekonanie nie było bezpodstawne ponieważ inwazja Hyksosow na Egipt oznaczała również olbrzymi skok cywilizacyjny tego kraju.


Hyksosi przynieśli ze sobą nie tylko nowe technologie militarne i umiejętności metalurgiczne, ale dokonali też rewolucyjnych zmian w metodach produkcji żywności, przyczyniając się do dobrobytu Egiptu w następnych stuleciach i do podwojenia liczebności jego mieszkańców.

Jednym z ich wynalazków było wprowadzenie nawadniania przy użyciu tak powszechnie znanych wśród Słowian „żurawi” do czerpania wody. 


Wprawdzie zachodnia propaganda wymyśla tu niestworzone rzeczy i bredzi w dalszym ciągu coś o „kolebce cywilizacyjnej” Bliskiego Wschodu, ale to są nic innego jak zwykłe kłamstwa.

Prawdziwą kolebką cywilizacyjną były tereny między Dunajem, Odrą i Wisłą i to Słowianie o haplogrupach „R1a” i „I” byli jej prawdziwymi twórcami.

Wracając do imienia własnego tego narodu, to aby znaleźć ich prawdziwe określenie musimy sięgnąć do Biblii.

Wiele wskazuje na to, że Hyksosi wymieniani są w Biblii bardzo często, z tym że nazywani są tam imieniem Amalekici.

Również i to imię nie przypomina na pierwszy rzut oka słowiańskiego, dopóki nie uświadomimy sobie tego, że jest ono tak naprawdę współczesnym wymysłem. Nie ma żadnych dowodów na to, że tak je wymawiano w czasach biblijnych.

Wiele wskazuje na nieporozumienie i na wciśniecie samogłosek „A” na siłę do tego wyrazu aby zamazać jego słowiańskie pochodzenie.

W hebrajskim samogłosek się nie zapisuje, tak więc czytający musi sam wiedzieć wcześniej jak się dany wyraz wymawia i jakie samogłoski trzeba do niego wstawić aby uzyskać prawidłowe brzmienie danego słowa.

W tym przypadku nie było po prostu takiej potrzeby i nazwę tego ludu czyta się tak jak jest on zapisany czyli jako „MLEKICI”.

Oczywiście nazwa pochodzi od tego, że lud ten trudnił się nie tylko rolnictwem,


ale również hodowlą i spożywanie produktów mlecznych należało do podstawowych składników ich diety.

Spożywanie mleka jest tylko dla Słowian oczywistością. Większość innych grup ludzkich mleka nie trawi (przynajmniej w dorosłym wieku) i jego spożycie może prowadzić do poważnych powikłań w układzie trawiennym tych ludzi.


4 tys. lat temu ta zdolność była jeszcze mniej rozpowszechniona na świecie niż obecnie i tylko u Słowian ukształtowała się duża tolerancja na mleko, ponieważ tylko oni już od tysiącleci nauczyli się je wykorzystywać i stało się ono podstawą ich wyżywienia.

Nie ma się więc co dziwić, że po przybyciu Słowian na Bliski Wschód jego mieszkańcy nie mogli się nadziwić temu, że ci nowi przybysze piją mleko i nie mają po tym żadnej sraczki.

Dlatego nadali nowym przybyszom charakterystyczną nazwę korzystając z określenia mleka w języku przybyszów - MLEKICI.

Szczególnie wymowne w tej opowieści jest to, że austriaccy archeolodzy prowadzili te wykopaliska w mieście o nazwie Lachisz i mimo to nie potrafili albo nie chcieli powiązać tego miejsca z naszymi przodkami Lachami.



Kolejne austriackie brednie znajdziemy w tym artykule.


Historia jest niezmiernie interesująca i to z wielu powodów.

W miejscowości Hemmaberg znajdującej się na pradawnych terenach słowiańskich, które dopiero w ostatnich 2, 3 stuleciach uległy germanizacji, znaleziono pozostałości starożytnego centrum chrześcijańskiego z licznymi kościołami i domami dla pielgrzymów.

Był to ponadregionalny ośrodek kultu porównywalny mniej więcej ze współczesnym Lourdes.

Do tego miejsca pielgrzymowali w starożytności chrześcijanie z całego świata, o czym świadczy już sama wielkość tego zespołu architektonicznego.
Sprawa jest tym bardziej zagadkowa, że pod koniec 6 wieku naszej ery to miejsce zostało opuszczone i przez następne 1200 lat zapomniano kto i dlaczego był tam tak bardzo czczony.

Nasi Austriacy naprawiacze historii przypisali to inwazji pogańskich Słowian i zniszczeniu przez nich tego ośrodka kultowego. W rzeczywistości padło on ofiarą gigantycznej epidemii dżumy która wyniszczyła w tamtych czasach prawie całkowicie ludność Europy.


Słowianie przetrwali tę epidemię relatywnie najlepiej, przynajmniej niektóre z ich plemion, ponieważ odporność na dżumę jest związana z grupą krwi „B”, a która to wśród Słowian jest relatywnie częsta.


Nieszczęście polegało na tym, że epidemia dżumy doprowadziła też do olbrzymich przetasowań politycznych w wyniku czego arianizm w Europie został wyparty przez agresywną sektę chrześcijańską z Wysp Brytyjskich, współcześnie zwaną katolicyzmem, co jeszcze podkreślone zostało zmianą dynastii panującej wśród Słowian Zachodnich i wyparciu Merowingów przez Popielidów.



Nowi władcy zwalczali religię swoich poprzedników i nie mieli żadnego interesu w odrodzeniu kultu założycieli tej dynastii, a wprost przeciwnie, zrobili wszystko aby to miejsce uległo całkowitemu zapomnieniu.


W trakcie wykopalisk w roku 1991 pod ołtarzem jednego z kościołów w Hemmaberg natrafiono na dobrze zachowany grobowiec z niewielkim kamiennym sarkofagiem ze szczątkami osoby będącej przyczyną tego kultu.

Sprawa wydawała się mało spektakularna dopóki nie przeprowadzono datowania tych szczątków oraz ich dokładnego badania.

Okazało się, że są to szczątki kobiety zmarłej w wieku między 35 a 50 lat. Dodatkowo okazało się, że należała ona do pierwszej generacji Chrześcijan w Europie. 

Na podstawie analizy genetycznej przyjęto, że pochodziła ona z rejonu obecnego Izraela. Należała więc do pierwszej fali chrześcijańskiej religii która dotarła do Europy z Bliskiego Wschodu.

Dlaczego jednak pochowano ją akurat w tym rejonie Imperium Rzymskiego?

Tak jak już na to wielokrotnie wskazałem, Chrześcijaństwo rozpowszechniło się szczególnie szybko wśród ówczesnych Słowian, ponieważ powstało ono głównie na bazie słowiańskiej religii i było dla Słowian czymś z czym mogli się natychmiast identyfikować.

Również tereny Koroszki były w czasach rzymskich zamieszkałe, tak jak i obecnie, w znacznej części przez Słowian i prześladowani chrześcijanie Imperium Rzymskiego znajdowali tam bezpieczne schronienie wśród współbraci. Również ta kobieta uciekając przed represaliami mogła dotrzeć aż tam i po śmierci stała się chrześcijańską świętą.

Żeby zrozumieć dlaczego właśnie to miejsce miało dla Słowian takie ważne znaczenie trzeba zauważyć, że już znacznie wcześniej góra ta było miejscem kultowym i od XV wieku przed naszą erą znajdujemy tam ślady słowiańskiego osadnictwa. Na podstawie zachowanej inskrypcji wiemy też jak nazywano to miejsce kultu w czasach rzymskich.

Określano je nazwą „Iovenat”.

Ta nazwa nie jest nam jednak obca. W trakcie odczytywania etruskich napisów trafiliśmy już wielokrotnie na imię największego Boga Etrusków Ioveia.


Tak więc musimy przyjąć, że to miejsce kultowe było poświęcone Ioveiowi.

Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że w tym rejonie imię Iovei posłużyło za bazę lokalnego nazewnictwa i sąsiadującą miejscowość w czasach starożytnych nazywano Iuenna, a w czasach średniowiecza natomiast Iunberch lub Jaunberg.

Chciało by się krzyknąć Bingo!

Tu mamy właśnie bezpośredni związek z brakującym nam ogniwem łączącym noc świętojańską z  bóstwem słowiańskim o imieniu Jan.



Oczywiście teraz staje się również jasne to, dlaczego chrześcijaństwo zagarnęło słowiański kult Ioveia (Jana) razem z jego głównym miejscem kultowym.

Ułatwiło to znacznie rozprzestrzenienie wiary chrześcijańskiej wśród Słowian, która jednak wtedy miała całkiem inny charakter i którą obecnie określamy mianem Arianizm.


Religia ariańska rozwijała się w Europie w ścisłym powiązaniu z jej ośrodkami na Bliskim Wschodzie. Widzimy to również wyraźnie w zdobnictwie kościołów na tej górze znalezionych w trakcie wykopalisk.


Do tej tematyki wrócimy w przyszłości, kiedy podejmę kontynuację tematyki historii Żydów i Chrześcijan na Bliskim wschodzie.

Oczywiście historycy austriaccy nie omieszkali wygadywać bzdur o pierwszej austriackiej świętej.

Jeśli już, to jest to pierwsza święta Słowian zapewne dlatego, bo należała ona do bezpośredniego otoczenia Jezusa i z tego powodu musiała szukać schronienia przed prześladowaniami wśród swoich rodaków, bałkańskich Słowian.

Jest wielce prawdopodobne, że mamy tu do czynienia z Marią Magdaleną, protoplastką rodu Merowingów i Piastów.

Ale nad tym artykułem nie warto się dłużej rozwodzić. Ci historycy potwierdzają tylko rozpowszechnione wśród Polaków przekonanie, że to tylko takie „austriackie gadanie”.

Szkoda tylko, że nie spotyka się to z żadną kontrą ze strony naukowców słowiańskich i odkrycia w Hemmaberg są w Polsce kompletnie nieznane.
Viewing all 175 articles
Browse latest View live