Quantcast
Channel: Kryształowy Wszechświat
Viewing all 175 articles
Browse latest View live

Pierwsze oznaki nadciągającej apokalipsy

$
0
0
Pierwsze oznaki nadciągającej apokalipsy

Przedwczoraj miało miejsce poważne trzęsienie ziemi w Grecji.
Wprawdzie to żadna niespodzianka, ponieważ Grecja należy do najbardziej aktywnych sejsmicznie rejonów na Ziemi, ale siła tego trzęsienia odbiegała znacznie od typowych dla tego rejonu wartości.

Oczywiście przyczyn musimy szukać nie na Ziemi ale w szczególnym przebiegu zjawisk kosmicznych. Tym razem przyczyną było specyficzne położenie planet w Układzie Słonecznym.



Takie symetryczne ustawienie planet połączone z koniunkcją Ziemi i Marsa musiało prowadzić do przejściowego wzrostu tła grawitacyjnego na Ziemi i do całego szeregu efektów geofizycznych.
Wzmożona oscylacja podstawowych jednostek przestrzeni zmieniła też stosunek mieszaniny gazów w atmosferze i doprowadziła przede wszystkim do zmniejszenia pojemności atmosfery w stosunku do pary wodnej. W konsekwencji doszło do całego szeregu katastrofalnych opadów atmosferycznych, czy to w formie nawałnicowych deszczów, czy też niespotykanych opadów śniegu. Generalnie nastąpiły też lokalne silne spadki temperatury, również w tych częściach świata w których aktualnie panuje lato.

Jeśli ktoś nie wierzy, to może sobie sprawdzić meldunki pogodowe z ostatnich dni. Lista tych katastrofalnych zjawisk jest zbyt długa aby ją tu szczegółowo przytaczać.

Oczywiście ten wzrost TG musiał się też odbić na aktywności sejsmicznej na Ziemi. Ta aktywność jest jednak często ściśle związana z położeniem Księżyca względem Ziemi i Słońca, oraz w stosunku do innych planet US.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacja w której nie tylko planety tworzą symetryczną konstelację, ale i Księżyc zaczyna przyjmować pozycję coraz bardziej zbliżoną do linii łączącej Ziemię ze Słońcem.

Połączenie tych dwóch aspektów prowadzi do tego, że ta aktywność geofizyczna na Ziemi będzie jeszcze dalej wzrastać. Najbliższe maksimum wystąpi 23.07.2017 kiedy to Księżyc znajdzie się w nowiu i gdzie wystąpi szczególne niebezpieczeństwo katastrofalnych zjawisk geofizycznych.

Jednak szczególną uwagę trzeba zwrócić na przypadający 21.08.2017 kolejny nów. Tym razem będzie on połączony z całkowitym zaćmieniem Słońca i to nie wróży nam nic dobrego. 

 

Przebieg tego zaćmienia obejmuje również dwa newralgiczne punkty na kuli ziemskiej.
Pierwszym jest kaldera Yellowstone a drugim wulkany w północnej części Oregonu w USA.



W obu przypadkach może dojść do aktywizacji zjawisk wulkanicznych.

Wprawdzie wybuch nie nastąpi natychmiast, bo proces generacji magmy po zaćmieniu słonecznym wymaga czasu, ale już po upływie 6 do 12 miesięcy może się to skończyć wybuchem wulkanu.

Obszar przypacyficzny Ameryki Północnej reaguje szczególnie intensywnie na zaćmienia słoneczne i często kończą się one albo wybuchami wulkanów albo wielkimi trzęsieniami ziemi.

Jako przykład może nam posłużyć zaćmienie słońca z roku 1979.



Wtedy to objęło ono również prawie że idealnie również rejon wulkanu Mount St. Hellens w stanie Waszyngton, a więc w bezpośrednim sąsiedztwie tego rejonu zaćmienia które będziemy mieli za miesiąc.


Zaćmienie z roku 1979 spowodowało to, że we wnętrzu Ziemi na głębokości około 5 do 10 km rozpoczął się proces samoistnego podgrzewania się skał.

Zasady tego procesu oraz sposoby jego wykorzystania podałem tutaj.



Już niewiele miesięcy później doszło do wielkiego wybuchu wulkanu, który spowodował wprost niewyobrażalne szkody. Całe szczęście okolica jest niezamieszkała i liczba ofiar była niewielka.

Tym razem rejon zaćmienia słonecznego leży bardziej na południe i szczególnie zagrożenie czeka nas ze strony wulkanów Mount Hood i Mount Jefferson.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Mount_Hood


Wprawdzie Mount Jefferson uważany jest za wygasły, ale w tym rejonie świata jest to mało prawdopodobne. Wprost przeciwnie, nie jest wykluczone to, że może tam powstać nowy wulkan i to w rejonie dotychczas nieznanym z działalności wulkanicznej.

Oczywiście nie można też zapominać o trzęsieniach ziemi. Również i one mogą przybrać po takim zaćmieniu katastrofalne rozmiary.

Zjawiska atmosferyczne, jakie nas jeszcze oczekują, to w porównaniu małe piwo, choć seria tornad w USA może poczynić większe szkody niż największy wybuch wulkanu.

Wracając do kaldery w Yellowstone, wprawdzie możliwy jest przejściowy wzrost objawów aktywności wulkanicznej, ale na wielki wybuch trzeba jeszcze poczekać.

Rejon Yellowstone jest dlatego tak niebezpieczny, ponieważ tam właśnie dochodzi do szczególnego nasilenia się częstotliwości zaćmień słonecznych. Jest to jeden z tych rejonów świata w których występują one najczęściej.

Aby doszło jednak do wielkiego wybuchu musi być spełnionych cały szereg warunków. Pojedyncze zaćmienie słońca nie wystarczy i w krótkim odcinku czasu musi wystąpić ich co najmniej kilka. Do tego muszą one mieć miejsce w czasie kiedy planety Układu Słonecznego grupują się szczególnie ciasno i tworzą symetryczne geometryczne formy.

Takie warunki spełnione zostaną dopiero pod koniec XXVIII wieku.

W latach 2891 do 2898 dojdzie do 3 zaćmień słonecznych które obejma rejon kaldery Yellowstone.



Szczególne znaczenie będzie miało zaćmienie w roku 2896 ponieważ w trakcie tego zaćmienia konstelacja planet będzie naprawdę wyjątkowa.



Jeśli po tym zaćmieniu rozpocznie się proces generacji magmy, to następne zaćmienie w roku 2898 może być już zapalnikiem kolejnego wybuchu.


Wprawdzie nie będziemy mieli możliwości sprawdzenia tej prognozy, co najwyżej nasi potomkowie, ale mechanizm w niej opisany jest ważny dla wszystkich rejonów Ziemi. Tak więc warto obserwować takie konstelacje planet oraz miejsca o szczególnej koncentracji zaćmień słonecznych, bo to pozwoli nam na przewidzenie szczególnie niebezpiecznych okresów oraz wyznaczenia rejonów Ziemi o największym prawdopodobieństwie wystąpienia katastrofalnych zjawisk.

Jest to mimo to olbrzymi postęp w stosunku do błądzenia po omacku i walenia głową w ścianę, którą to metodę preferuje „nauka”.

W każdym razie najbliższe miesiące nie oszczędzą nam przykrych niespodzianek.


Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu

$
0
0
Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu


Ta teza jest tak naprawdę zwykłą oczywistością, ponieważ legenda założycielska Rzymu jest tylko w niewielkim stopniu zmodyfikowanym słowiańskim podaniem o Lele i Polele czyli o Waligórze i Wyrwidębie.



Na tym jednak nie koniec, ponieważ imię założyciela Rzymu Romulusa jest również słowiańskiego pochodzenia.

Tak jak to już wielokrotnie udowodniłem, teksty starożytnych Słowian były zapisywane zarówno z lewej na prawą jak z prawej na lewą. Często można je było odczytać w obie strony jednocześnie, ponieważ stanowiły one rodzaj rebusu lub zagadki słownej.

U starożytnych kronikarzy korzystających z tych zapisków prowadziło to do częstych nieporozumień dotyczących zapisanych tam imion, co kończyło się ich zafałszowaniem, jak to rozpoznaliśmy już w przypadku Achillesa, czyli tak naprawdę Lecha



czy też jak w przypadku Kalchasa.


Rdzeniem imienia Romulus jest słowo Romu. I w tym przypadku zostało ono przekazane nam jako czytane w nieprawidłową stronę.

W rzeczywistości powinniśmy je odczytać jako „UMOR” a to znaczy, na przykład w języku staropolskim, „”umór” - „śmierć”. W języku słoweńskim dokładnie to samo słowo oznacza „zabójstwo” i to prowadzi nas do źródłosłowia imienia Romulus.

Zgodnie z legendą w trakcie zakładania Rzymu Romulus zabił swojego brata Remusa. Na pamiątkę tego zdarzenia był więc nazywany przez mu współczesnych „Zabójcą” czyli po słoweńsku „MORILEC”. Poprzez odwrotne przeczytanie trzech pierwszych liter wyszedł z tego „ROMILEC” przerobiony następnie do Romulusa.

Ta teza jest wprawdzie samoprzekonywująca ale istnieją oczywiście i twardsze argumenty na potwierdzenie słowiańskiego pochodzenia Rzymian.

W znalezieniu tych argumentów pomogli mi moi czytelnicy, którzy zwrócili moją uwagę na tzw. „Inskrypcję Duenos”.


W polskiej Wikipedii nie znajdziemy żadnego artykułu na ten temat, ale to może i dobrze, bo pewnie składałby się on z samych turbogermańskich bredni.

Napis ten jest podawany jako najstarszy przykład łaciny. Wygląda jednak na to, że głównym argumentem jest miejsce jego znalezienia, a mianowicie na Kwirynale, czyli w centrum antycznego Rzymu. Zarówno miejsce jego znalezienia jak jak i wiek znaleziska wskazują na to, że był on dziełem ludu założycielskiego miasta Rzymu.

Po zapoznaniu się z najważniejszymi faktami, temat ten okazał się bardzo interesujący i warty poświęcenia czasu, tym bardziej, że perspektywa znalezienia powiązań Rzymu ze Słowianami otwierała przed nami fantastyczne możliwości nowej interpretacji historii starożytnej, nadając nowe tchnienie już dawno odrzuconym przez tzw. "naukofcuw” podaniom o pochodzeniu Polaków i rzymskich korzeniach polskich szlacheckich rodów.

Na wstępie chcę uprzedzić, że to co wypisuje na ten temat Wikipedia to oczywiste bzdury i radzę po przeczytaniu najlepiej to wszystko natychmiast zapomnieć, poza może suchymi faktami dotyczącymi samego znaleziska.

Wszystkie podawane tam interpretacje, dotyczące tego napisu, to po prostu puste wymysły.

Napis ten jest oczywiście napisem w języku słowiańskim z użyciem alfabetu etruskiego (starosłowiańskiego)

Musze tu przyznać, że alfabet ten rożni się jednak w szczegółach od typowo etruskiego i wskazuje na pewne naleciałości, co do których na razie nie będę się tu rozpisywał, a których znaczenie wykracza daleko poza zwykłe lingwistyczne dywagacje.

Wprawdzie większość liter jest nam już znana, z innych omówionych już wcześniej napisów, ale istnieje jednak kilka bardzo znaczących odstępstw które wskazują na to, że podobieństwa do łaciny nie są bynajmniej przypadkowe. W trakcie omawiania tłumaczeń zajmiemy się tym bardziej szczegółowo.

Żeby jednak nie było aż tak prosto, to tekst ten jest po części zaszyfrowany, a po części stanowi grę słowną, gdzie poprzez małą zmianę sposobu czytania pojedynczych wyrazów, otrzymuje się całkiem inne znaczenie danego zdania.

Z tymi słownymi zabawami spotkaliśmy się w zdaniach, które można było odczytać w obie strony np. tutaj




Tym razem mamy tu do czynienia z jeszcze bardziej wyszukanym sposobem, który na początku sprawił mi dość dużo problemów, zanim rozpoznałem zasady tej zabawy.

Sam napis składa się z trzech osobnych części (zdań) nie powiązanych znaczeniowo ze sobą, ale połączonych wspólną ideą konieczności weryfikacji zawartości prawdy w twierdzeniach, które na pierwszy rzut oka wydają się nam niepodważalne. Można by powiedzieć, że chodzi tu o tzw. „mądrości ludowe” ale sposób formułowania tematyki zdań jak i sama technika ich zaszyfrowania klasyfikują autora jako wysoce inteligentnego myśliciela o filozoficznym zacięciu.



Zacznijmy od zdania które sprawiło mi najwięcej kłopotów.



Pierwotnie próbowałem je odczytać tak jak jest to zaznaczone na rysunku. Wprawdzie istnieje tu możliwość wydzielenia pojedynczych wyrazów ale ich wzajemne połączenie w sensowne zdanie wydawało się niemożliwe.
Dlatego zdecydowałem się na ponowną analizę rysunku.

Cdn.

Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć druga

$
0
0
Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć druga



Powtórna analiza rysunku zwróciła moją uwagę na orientację położenia poszczególnych zdań. Nie sposób było nie zauważyć, że te zdania zachodzą na siebie, co z pewnością nie jest przypadkowe.

Szczególnie w górnej części omawianego zdania zauważamy pewną ciekawostkę. Mianowicie w zdaniu sąsiednim, mniej więcej na wysokości początku omawianego przez nas zdania, występuje oddzielająca kreska. Tak jak to zaznaczyłem na rysunku.



Jednoznacznie narzuca nam to skojarzenie, że ta kreska nie ma w tym przypadku tylko znaczenia litery, ale musi oznaczać również coś innego.
Można się łatwo domyśleć, że chodzi tu o to, że oddziela ona te litery w zdaniu, które należy przypisać również do zdania sąsiedniego. Tak więc początek omawianego zdania jest całkiem gdzie indziej, niż przyjęliśmy to na wstępie.



Teraz możemy już bez problemów odczytać pierwszy wyraz, czytając z lewej na prawą.
Tym wyrazem jest słowo „IOVEI”.

Przy czym litera „V” czytana jest tu nie jako „U”,tak jak to sugeruje Wikipedia, ale jest jednym z przykładów łacińskiego znaku literowego w tym tekście i odpowiada naszemu „W”.

Tak więc słowo to czytamy jako „IOWEI” a zapewne w intencji autora jako „JOWEI” .

W pierwszym momencie nic nam ono nie mówi, ale jeśli pogrzebać trochę głębiej wśród etruskich napisów, to natkniemy się na to słowo wielokrotnie, co pozwala nam na jego jednoznaczną identyfikację.

Widzimy je np. na tym etruskim lustrze.



Na podstawie formy samego rysunku, jak i odczytanych imion prezentowanych tam postaci, musimy wnioskować, że „IOVEI” oznacza najwyższe bóstwo panteonu Rzymian - Jowisza.

Co ciekawe imię tego boga po polsku jest prawie że identyczne z wersją etruską, ale inne niż forma przyjęta przez Rzymian w czasach późniejszych. To brzmiało bowiem Jupiter.

Dalszy kierunek odczytywania tego napisu jest taki, jak to zaznaczyłem na rysunku poniżej.



Kolejny wyraz to słowo „ŻIOI”.

Rozpoznamy ten wyraz dopiero wtedy, kiedy ostatni znak rozłożymy na litery składowe.



Ta ligatura składa się więc z liter „I” oraz „S”.

Słowo to jest bardzo podobne do polskiego słowa „żyje” podobnie zresztą jak i do bośniackiego „živio” czy tez rosyjskiego „жил”, i takie właśnie znaczenie przypiszemy mu w tym przypadku.

Następny wyraz wygląda tak:



Pierwsza jego litera jest częścią omawianej już wcześniej ligatury i oznacza po polsku literę „S”. Następną jest typowa litera „I”.
Kolejna litera przypomina swoim kształtem raczej etruską literę „R”, jednak w tym przypadku mamy do czynienia z kolejnym znakiem literowym będącym pierwowzorem alfabetu łacińskiego i oznaczającym literę „B”.

W całości słowo to odczytujemy jako „SIBA” i jest ono odpowiednikiem naszego „sobie” lub też w pozostałych słowiańskich językach „себе” lub „sebe”.

Następny wyraz jest już bardziej skomplikowany. Zaskakuje on nas już swoją pierwszą literą, której wygląd jest nam nieznany i bardzo nietypowy.



Na innym rysunku tego zabytku litera ta jest przedstawiona trochę inaczej i wtedy wyraz ten wygląda tak

Ponieważ brak jest innych odpowiedników tej litery to muśmy przyjąć, że jest to kolejna zaszyfrowana ligatura lub też otrzymała ona tak specyficzną farmę, aby można ją było odczytać na wiele rożnych sposobów.

Z podobnym przykładem mieliśmy już możliwość zapoznać się tutaj.


Moim zdaniem jest to skrzyżowanie etruskiej litery „K” z etruską literą „E”. 



W tym konkretnym przypadku musimy ją odczytać jako „K”.



Ostatnia litera w wyrazie wygląda tak

i odpowiada naszej literze „G”. Forma jaką tu widzimy jest jednak znana nam już z alfabetów greckiego i fenickiego.

Tak więc omawiane słowo czytamy jako „KAG” i jest ono prawie że identyczne z rosyjskim „как” oznaczającym po polsku „JAK

Kolejne dwie litery to typowa etruska litera „I” i litera „A”.



W tym przypadku odpowiadają one zwrotowi „jak i ja”.
Taką samą formę znajdziemy w rosyjskim zwrocie „и я” ale również w dialekcie bośniackim. Jednak wprost identyczne wyrażenie znajdziemy w gwarach języka niemieckiego, szczególnie w Bawarii i Austrii gdzie występuje ono w tym samym znaczeniu co u Etrusków.

Jest to jeden z licznych przypadków ścisłych związków pomiędzy językiem Słowian i współczesnym językiem niemieckim, który to olbrzymią większość swojego słownictwa zawdzięcza zapożyczeniom z tego właśnie języka, a które to zapożyczenia w sposób przewrotny przedstawiane są przez „lingwistów i historyków” jako przebiegające w odwrotną stronę, czyli z języka niemieckiego do języków słowiańskich.


Zresztą w dalszej części tłumaczeń tego antycznego tekstu spotkamy się z dalszymi tego typu przykładami.
Dalej mamy słowo „ize



Tłumaczymy je jako „tylko że”. Odpowiedniki znajdziemy w rosyjskim w formie „лишь” lub też w czeskim jako „jen to, že”. Bardzo skróconą formą jest nasze staropolskie „LI

Jako kolejny rozpoznajemy zwrot „tio tego” który tłumaczymy na „to jego”.



Dalej przychodzi słowo „IŻIO” które w tym przypadku jest tylko inną formą rzeczownika „ŻYCIE” ale tym razem można je interpretować dwojako. W jednym znaczeniu pozytywnie, jako „żywot”, lub też w lekko pejoratywnym znaczeniu jako „żyt” lub „wegetacja”.

Dlaczego tak jest widzimy dopiero wtedy, jak się przyjrzymy kolejnemu wyrazowi. Jest nim słowo „widet”.

Pierwszy znak to ligatura składająca się z liter „V” i „I”.



Następne to typowo etruskie „E” i „T”. Słowo to oznacza oczywiście polskie „widzieć”.



Słowo „widzieć” występuje tutaj jednak w rożnym znaczeniu, w zależności od swojej pozycji względem kolejnych wyrazów.

Tak na przykład w w połączeniu ze słowem „za”, które występuje zaraz po nim, może mieć znaczenie „przewidzieć”, i to jest, że tak powiem, oficjalna wersja tego zdania.



Co bardziej inteligentni etruscy czytelnicy tego tekstu czytali je jednak jako „zavidet”, a wtedy jego znaczenie w językach południowosłowiańskich zmienia się diametralnie. Tak wymówione słowo oznacza bowiem „zazdrość” lub „zawiść”.



Żeby tego było jeszcze mało, autor połączył je z jeszcze jednym znaczeniem. Tym razem musimy zwrócić uwagę na to, że rozpatrywany ciąg liter, również w swojej końcowej części, zazębia się ze zdaniem sąsiednim. Po dłuższej analizie doszedłem do wniosku, że mamy tu do czynienia z tą samą sytuacją jak na początku zdania, co podkreśla jeszcze dodatkowo symetrię jego budowy.

Zaznaczone jest to również nienaturalnie wydłużoną literą „T” która w tym przypadku pełni tę samą oddzielającą rolę jak oddzielająca kreska na początku zdania.



Tak więc cztery ostatnie litery sąsiedniego zdania należą również do zdania przez nas omawianego i nadają mu całkiem inny sens.

Dokładnie mówiąc są to trzy ostatnie znaki. Jeden z nich jest jednak znowu ligaturą i składa się z dwóch osobnych liter.



Słowo to tłumaczymy jako „togi” i oznacza ono w pierwszym swoim znaczeniu wyraz „smutek”.
Przykłady użycia tego słowa znajdziemy w bośniackim jako „tuga” lub macedońskim jako „taga”.

Właściwym tłumaczeniem omawianego zdania zajmiemy się w następnym odcinku, ale żeby nie było to nudne (prawie wszystkie potrzebne elementy już poznaliśmy) oczekuje nas jeszcze jedna i to naprawdę duża niespodzianka. Tym razem uchylimy rąbka zasłony nad inną stroną życia Etrusków.

Umówimy przykład „zbereźnej” natury naszych przodków. Tej cechy o której już wielokrotnie napomknąłem, a o której dotychczas niewiele jeszcze napisałem, no może oprócz artykułu o pedalstwie wśród Etrusków.


CDN

Ludzie i góry

$
0
0
Ludzie i góry

Od lat ostrzegam przed niebezpieczeństwami wspinaczek wysokogórskich. Wprawdzie takie ostrzeżenie wydaje się być trywialne, w końcu o tych niebezpieczeństwach nikogo nie trzeba przekonywać, ale w tym przypadku chodzi o niebezpieczeństwo któremu w żaden sposób nie można przeciwdziałać, a którego jedyną możliwością zażegnania jest rezygnacja po prostu ze wspinaczki w określonym przedziale czasu.


Zmuszające do zastanowienia jest to, że mój wcześniejszy artykuł dotyczył tej samej góry i takiego samego rodzaju śmierci jaki spotkał kolejnych alpinistów.

Tym razem los nie miał zmiłowania nad dwoma Niemcami. Zginęli zamarzając w drodze na szczyt góry Mont Blanc.


Szczególnie wstrząsające jest to, że ta tragedia była tak łatwa do uniknięcia. Wystarczyło tylko zrezygnować ze wspinaczki w trakcie zaćmienia Księżyca w dniu 07.08.2017 i pewnie nic by się nie stało. A tak ci dwaj alpiniści zamarzli w oka mgnieniu na skutek katastrofalnego spadku temperatury, również bezpośrednio we wnętrzu ich organizmów, kiedy Ziemia i Księżyc ustawiły się w jednej linii względem Słońca w trakcie ostatniego zaćmienia Księżyca. Do tej tragedii doszło tylko dlatego, bo moje ostrzeżenia przez tzw. oficjalną „naukę” są w kryminalny wprost sposób ignorowane.

Nie można też winy zrzucić na przypadkowy zbieg okoliczności, ponieważ nie mamy tu do czynienia z amatorami, ale z dobrze przygotowanymi i wyposażonymi fachowcami, dla których przetrwanie nocy, nawet tej najzimniejszej, w biwaku na ścianie nie stanowiło żadnego problemu. Szczególnie teraz w środku lata, gdzie na Mont Blanc ekstremalne temperatury w normalnej sytuacji są wykluczone.
Tylko że tym razem nie była to normalna sytuacja i koniunkcja Ziemi i Księżyca zmieniła wszystko.

Jeśli ktoś mi zarzuci, że przecież Niemcy nie czytali z pewnością tego artykułu i nie mogli o tym wiedzieć, to nie ma oczywiście racji. Od tego są przecież odpowiednie państwowe służby jak i samo środowisko alpinistyczne. Nie chce mi się wierzyć, że żadnemu alpiniście moje ostrzeżenia nie obiły się o uszy, szczególnie, że publikowałem je również po niemiecku i to wielokrotnie.

Cała moralna odpowiedzialność za tę śmierć spoczywa więc na tych, którzy kasując ciężkie pieniądze, piastując odpowiedzialne funkcje, nie zrobili nic w tym celu, aby co najmniej sprawdzić moje ostrzeżenia pod względem ich statystycznej prawidłowości i nie rozpropagowali wiedzy o tych zagrożeniach w środowisku alpinistycznym.

Niestety głupota ludzka nie zna granic w warunkach kiedy degeneracja „elit” sięga szczytów.

O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017

$
0
0
O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017

W jednym z ostatnich moich artykułów ostrzegałem przed konsekwencjami zaćmienia słonecznego w dniu 21.08.2017.


Zaćmienia słoneczne, lub też generalnie koniunkcje ciał niebieskich z udziałem Ziemi, są bezpośrednią przyczyną całego szeregu zjawisk geofizyczny z których, dla naszego codziennego życia, najważniejsze znaczenie mają zjawiska atmosferyczne.

Również to ostatnie zaćmienie słoneczne wpłynie zasadniczo na przebieg tych zjawisk na Ziemi i w następnych miesiącach i latach będziemy się musieli o tym niestety boleśnie przekonać.

Pierwszym zwiastunem tego wpływu było pojawienie się huraganu Hervey.

Huragan Hervey powstał jako niewielkie zaburzenie atmosferyczne w rejonie Wysp Zielonego Przylądka. Jego historia skończyłaby się zapewne równie szybko jak się zaczęła, gdyby nie to, że w międzyczasie doszło do zaćmienia słonecznego. Doskonale widoczne jest to w opisie historii tego huraganu.


Tuż przed zaćmieniem był on już na najlepszej drodze do tego aby skończyć swój żywot jako zwykły front atmosferyczny. Jego klasa została obniżona do najniższego poziom w skali oceny siły cyklonów atmosferycznych i meteorolodzy oczekiwali jego rychłego zaniknięcia.

Ale nagle wraz ze zbliżaniem się zaćmienia słonecznego jego siła zaczęła gwałtownie rosnąć, a poprzednio luźna struktura chaotycznie rozmieszczonych chmur, nabrała regularności prawdziwego Huraganu. Dalsza jego historia jest zapewne wszystkim znana, a straty jakie wyrządził w USA szacowane są wstępnie na 130 mld dolarów.

Oczywiście taki rozwój wypadków jest dla tzw. „naukowców” kompletną niespodzianką. Takiego przebiegu zdarzeń nikt nie oczekiwał i stąd może szkody były aż tak dotkliwe.

Inaczej jeśli spojrzy się na to z punktu widzenia mojej teorii.

Zaćmienie słoneczne ma globalny wpływ na charakterystykę zjawisk atmosferycznych. Również u nas, mimo że dzieliło nas tysiące kilometrów od tego zaćmienia, mogliśmy zaobserwować jego wpływ.

Mimo że prognozy pogody były bardzo optymistyczne i zapowiadały upalne lato.



Rzeczywistość okazała się całkiem inna. 

 

Zaćmienie słoneczne spowodowało wzrost oscylacji Tła Grawitacyjnego a tym samym przyczyniło się do zasadniczej zmiany przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jednym z rezultatów była zmiana stosunku poszczególnych składników atmosfery ziemskiej. Najważniejszym z nich jest oczywiście para wodna i ta w tych nowych warunkach uległa globalnemu przesyceniu. Pogłębiło się to również na skutek raptownego spadku temperatury. Co niektórzy jeszcze na pewno pamiętają jak dotkliwie to ochłodzenie było przez nasz organizm odczuwalne. W ciągu kilku zaledwie godzin z warunków pełni lata przeszliśmy do jesieni.

Nie inaczej miała się sprawa również w Ameryce Środkowej. Słabnący nad Jukatanem ośrodek burzowy Harvey nagle otrzymał olbrzymi zastrzyk energii. Skraplająca się z atmosfery para wodna oddaje do otoczenia olbrzymie ilosci  energii w trakcie tego przejścia fazowego. W połączeniu z osłabieniem ciśnienia atmosferycznego, jako bezpośredniego skutku zmniejszenia amplitudy oscylacji atomów materii, w warunkach rosnącego TG, dało to mieszankę wybuchową która musiała doprowadzić do katastrofy.

Oczywiście w przypadku huraganu Harvey poważną rolę odegrał zwykły splot okoliczności. Po prostu pierwotny front niżowy pojawił się w nieodpowiednim czasie i w nie odpowiednim miejscu. W innych warunkach do tej katastrofy by nie doszło. Pojawienie się zaćmienia słonecznego stworzyło, tej niegroźnej początkowo anomalii pogodowej, nie tylko optymalne warunki do wzrostu ale spowodowało też, że kierunek poruszania się powstałego huraganu musiał być skierowany tam, gdzie wpływ tego zaćmienia był największy a więc w kierunku centrum USA.

Jeśli jednak co niektórzy wpadną na pomysł, ze można już odwołać alarm i przejść do porządku dziennego, to oczywiście czeka ich jeszcze dotkliwa nauczka.

W przypadku huraganu Harvey mamy do czynienia z wpływem zmian wartości TG na już istniejący ośrodek niżowy.

Oczywiście zaćmienie słoneczne jest w stanie bezpośrednio spowodować powstanie huraganów oraz wpłynąć na ich intensywność jak i na siłę niszczycielską jaka rozwiną.

Jako przykład może nam posłużyć historia jednego z najcięższych a może najcięższego sezonu huraganów na Atlantyku w roku 2005.

Rok ten okazał się katastrofalnym jeśli chodzi o rozmiar szkód i zniszczeń w USA spowodowanych przez huragany.

Dlaczego do tej serii straszliwych huraganów doszło, postaram się tu krotko wytłumaczyć.
Aby to zrozumieć musimy zacząć całkiem gdzie indziej, a mianowicie od zasad tworzenia się plam słonecznych.

Pomimo, że dla wielu wyda się to absolutnie niemożliwe, oba te zjawiska bazują na identycznych zasadach.

W poniższym linku podałem opis tworzenia się plam słonecznych.



W gruncie rzeczy takie same zasady panują również na Ziemi z tym, że zamiast płynnego wodoru i helu na Ziemi koniunkcje ciał niebieskich oddziaływają bezpośrednio na wodę wszechoceanu.

Również w oceanie zmiany TG w strefie zaćmienia wpływają na oscylacje poszczególnych molekuł wody. Rosnąca częstotliwość TG powoduje, że molekuły wody słabiej reagują na te oscylacje. To samo czynią też atomy z których te molekuły się składają. Słabsze oscylacje wakuoli budujących atomy oznaczają jednak również zmniejszenie masy tych atomów.


W ten sposób również cząsteczki wody stają się lżejsze. W rezultacie w głębinach oceanu tworzą się olbrzymie pęcherze wody o mniejszym ciężarze właściwym niż woda otaczającego oceanu. Tak jak to obserwujemy w lawa lampie


Te pęcherze lżejszej wody zaczynają się wznosić ku powierzchni oceanu. Do tego dochodzi jednak kolejne zjawisko polegające na tym, że poszczególne molekuły wody nie poruszają się swobodnie, ale wchodzą w kontakt z innym cząstkami wody tworząc przestrzenne struktury o charakterze pseudokrystalicznym. Te struktury maja to do siebie, że zamrażają częstotliwość oscylacji tych molekuł na jakiś czas. Jednak w warunkach poruszania się tych pęcherzy w kierunku powierzchni oceanu maleje wartość lokalnego ziemskiego TG.


Częstotliwość oscylacji pozostaje jednak niezmienna, co przy rosnącej ich amplitudzie, musi spowodować naturalny wzrost temperatury wody takiego pęcherza, w rezultacie czego pojawiają się, po upływie paru tygodni, obszary na powierzchni oceanu, o podwyższonych wartościach temperatury. Bezpośrednio po zaćmieniu słonecznym te obszary osiągają też największą temperaturę i rozmiary tak że stają się zaczątkiem tworzenia się huraganów w atmosferze.

W roku 2005 mieliśmy do czynienia z zaćmieniem słonecznym które w swojej końcowej fazie objęło również równikowe obszary Atlantyku przy wybrzeżu Ameryki Południowej.


Na skutek geometrycznej projekcji tego zaćmienia na powierzchnię Ziemi doszło do poważnego wzrostu TG w głębokich warstwach oceanu, w tej części Atlantyku i do tworzenia się opisanych powyżej pęcherzy wody o objętości milionów metrów sześciennych, powoli przemieszczających się ku powierzchni.

Szczególnie pechowe było to, że to zaćmienie zdarzyło się tuż przed rozpoczęciem sezonu huraganów. Wprawdzie trochę za wcześnie, ale wystarczająco blisko czasowo, aby pęcherze z gorącą wodą na czas dotarły do powierzchni.


W konsekwencji sezon huraganów rozpoczął się zdecydowanie wcześniej i to od razu z grubej rury, rekordowym huraganem Denis



po którym wystąpił jeszcze silniejszy huragan Emily



Co natychmiast rzuca się nam w oczy to to, że oba te huragany wytworzyły się dokładnie nad tym samym obszarem, który dwa miesiące wcześniej znalazł się pod wpływem zaćmienia słonecznego.

W tej części oceanu ciepłe powierzchniowe masy wodne przemieszczają się po trasie nazywanej Prądem Zatokowym.


Schematycznie można go tak przedstawić:



W szczegółach wygląda już trochę inaczej:



Jak widzimy składa się on z pojedynczych rotujących komórek przemieszczających się wzdłuż wybrzeża Ameryki Środkowej i Północnej.

Zjawisko przemieszczania się mas wodnych dotyczy też i pęcherzy wodnych powstałych po zaćmieniu słonecznym w dniu 08.04.2005.

Również i te pęcherze przemieszczały się w kierunku wybrzeży USA i to właśnie w ich obrębie dochodziło raz za razem do tworzenia się coraz silniejszych huraganów .

Po Emily przyszła kolej na Irene



dalej Katrina



Ofelia



oraz ekstremalnie silny huragan Wilma



Widzimy wyraźnie jakiemu przemieszczeniu uległ obszar powstania huraganów w czasie. Z tego możemy wywnioskować w jakim tempie przemieszczają się pęcherze wody w oceanie po zaćmieniu słonecznym.

Oczywiście podany przykład nie jest jedyny i możemy w tym przypadku mówić o regule sterującej intensywnością sezonu huraganów na Atlantyku.

Innym jest np. sezon w roku 1995 w którym miało miejsce zaćmienie słońca w rejonie równikowego Atlantyku w dniu 29.04.1995.



Rozkład huraganów widzimy na kolejnej grafice



Z opisanych przypadków możemy wyciągnąć wnioski co do zasad tworzenia się huraganów.

Jeśli sezon taki poprzedzony jest zaćmieniem słonecznym, a obszar jego powstania umieszczony jest tak, że pęcherze wody pojawiają się na powierzchni oceanu w okresie letnim w rejonie Karaibów to musi dojść do intensywnego tworzenia się huraganów. Jeśli równocześnie jakieś zaćmienie objęło obszar południa i wschodu USA, to trzeba się też liczyć z ponadprzeciętną częstotliwością lądowania takich huraganów na wybrzeżu USA oraz z odpowiednio dużymi stratami.

W odniesieniu do aktualnego zaćmienia oznacza to, że wystąpiło ono trochę za późno aby zapoczątkować rekordowy sezon. Nie jest jednak wykluczone, że pęcherze cieplej wody stosunkowo szybko osiągną powierzchnię Morza Sargasowego a następnie podążą w kierunku Florydy. To zjawisko wymaga czasu, tak więc w obecnym sezonie największe huragany wystąpią stosunkowo późno i zagrażają w pierwszym rzędzie obszarowi Florydy oraz terenom na północ od niej.
Można się też spodziewać, że często lądować będą na wybrzeżu USA.

Z drugiej strony mała aktywność słoneczna, jak i brak koniunkcji planet w najbliższym czasie, oddziaływają hamująco na skłonności do tworzenia się huraganów. Wszystko zależy więc od tego, które z czynników okażą się być dominujące.
W każdym razie niebezpieczeństwo silnych huraganów w tym roku jest znaczne, szczególnie takich o rekordowych prędkościach wiatru.

Na miejscu Amerykanów na wschodnim wybrzeżu zabrałbym się już za robienie zapasów. Może być gorąco.

Kobaltowy błękit gór lodowych

$
0
0
Zamieszczony poniżej tekst jest kopią artykułu opublikowanego przeze mnie przed pięciu laty.
Zamieszczam go tutaj jako przygotowanie do kolejnego artykułu którego tematem będzie zjawisko przyrodnicze, dla którego współczesna „nauka” nie ma żadnego rozsądnego wytłumaczenia.


Kobaltowy błękit gór lodowych - blog I.C https://www.salon24.pl/u/pogadanki/438199,kobaltowy-blekit-gor-lodowych


I.C, 2 sierpnia 2012 r.



To co stało się ze współczesną fizyką to kliniczny przypadek rozdwojenia jaźni.

Z jednej strony fizycy próbują zgłębić tajemnice natury i stosują w tym celu coraz bardziej wyszukane metody badawcze.

Z drugiej strony wbili sobie do ich pustych łepetyn, że ich obserwacje muszą być niezmienne w czasie i ich wszechświat musi zachowywać się tak jak wymagają tego ich pie…te matematyczne formułki.

Doprowadziło to do przedziwnej sytuacji w której istnieją dwa równoległe
wszechświaty. Jeden to wszechświat formalny złożony z formułek fizyków z ich
prawami natury, stałymi fizycznymi i podobnymi bzdetami.

Oraz drugi, to ten realny, naśmiewający się z durnoty fizyków i pokazujący w każdym, najmniejszym nawet zjawisku, jak beznadziejnie głupie są wypociny ich chorych umysłów.

Wbrew ogólnemu przekonaniu fizycy nie mają zielonego pojęcia jak funkcjonuje nasz wszechświat. Dlatego najchętniej debatują z takim zacięciem nad zjawiskami które nie dadzą się bezpośrednio sprawdzić, bo tylko to daje pewność ukrycia ich kompletnej niewiedzy.

Zadrukowali już tysiące ton papieru swoimi dywagacjami o początkach
wszechświata, o czasoprzestrzeni, o cząstkach elementarnych i innych bzdurach, których nikt nigdzie nie widział i których istnienia nigdy nie uda się udowodnić, z prostej przyczyny braku ich egzystencji, a jednocześnie unikają, jak diabeł święconej wody, wszystkiego co dotyczy realnych zjawisk przyrodniczych.

A tymczasem otaczająca nas rzeczywistość jest bardziej zagadkowa i fascynująca niż największe fantazje tych cymbałów.

Fizycy stworzyli sobie system polegający na przemilczaniu tych zagadek, a jeśli są one dla postronnych widoczne, to opracowali odpowiednie metody oszukiwania i wprowadzania w błąd przy pomocy pseudoteorii.

Czasami dobrze jest więc przyjrzeć się bliżej najprostszym zjawiskom w otaczającej nas przyrodzie i zapytać się samego siebie, czy to co mówi na ten temat fizyka może mieć realne podstawy i czy rzeczywiście wyjaśnia to dany fenomen, czy tylko odwraca naszą uwagę od braku takich wyjaśnień ze strony fizyków.

Oczywiście ilość możliwych zjawisk jest nieskończona i w każdym z nich wyjaśnienia fizyków są fałszywe. Od czegoś trzeba by jednak zacząć i na początek proponuję zajęcie się tematem barwy gór lodowych.

Temat ten wydaje się być na pierwszy rzut oka nieciekawy i pozbawiony niespodzianek.


To jest jednak nieprawdą. Dlaczego lód ma tak rożne barwy i dlaczego niekiedy
przyjmuje niesamowitą, prawie że fosforyzującą barwę kobaltowego błękitu postaram się tutaj wyjaśnić.

Jaki kolor ma lód każdy widział. Najczęściej jest on mlecznobiały, czasami
przezroczysty jak szkło, innym razem kiedy występuje w grubszej warstwie przyjmuje kolor niebieskawy.


To wytłumaczenie nie wyczerpuje jednak wszystkich możliwych zjawisk powstawania kolorów obserwowanych w lodzie, i już krotki przegląd internetu wystarcza, aby trafić na formy gór lodowych dla których proste wytłumaczenia nie funkcjonują.



Istnieją jednak obserwacje gór lodowych w których teorie fizyków z całą pewnością są fałszywe. Chodzi o tak zwane góry lodowe w kolorze kobaltowego błękitu.

Kolor ten obserwuje się u gór lodowych natychmiast po ich oderwaniu się od
macierzystego lodowca. W ciągu kilku godzin po oderwaniu góry te wydają się
fosforyzować intensywnym światłem w kolorze kobaltowego błękitu. Zjawisko to jest krótkotrwałe i już po jednym dniu przyjmują one swoją zwykłą mlecznobiałą barwę.

Dla lepszego wyobrażenia kolejne zdjęcie



Pomiary wykazały, że lód z tych gór lodowych jest początkowo pozbawiony
pęcherzyków powietrza, ale już po jednym dniu porowatość jego gwałtownie rośnie.


Oczywiście można postąpić tak jak fizycy i olać tę historie. Tak naprawdę, co kogo obchodzi czy lód jest niebieski czy biały.

Tak naprawdę mnie to jest też obojętne, ale jest to dobry przykład tego, jak nauka podchodzi do problemu zrozumienia rzeczywistości i myślę że nic nie jest tak przekonywujące dla normalnych ludzi jak przykłady, które mogą zobaczyć własnymi oczyma i które potrafią objąć wyobraźnią wyrosłą z ich własnych doświadczeń.

A więc wróćmy do kobaltowych gór lodowych i zastanówmy się co mogło spowodować to, że w pierwszych godzinach po oderwaniu od lodowca, góry te zdają się wprost lśnić niesamowicie niebieskim światłem.

W tym celu musimy cofnąć się do momentu powstania tego lodu. Tak jak to już
wielokrotnie powtarzałem warunki fizyczne na Ziemi nie są stałe a w związku z tym najmniejsze elementy materii czyli atomy zmieniają swoją wielkość w zależności od wartości Tła Grawitacyjnego.

Jeśli atomy zwiążą się ze sobą tworząc molekuły danej substancji to możliwości zmian ich wielkości ulegną ograniczeniu.

Wielkość tego ograniczenia zależna jest od stanu fazowego danej molekuły i maleje w miarę przejścia ze stanu gazowego przez stan ciekły do stałego.

Lód gór lodowych jest z reguły bardzo stary i tworzył się przed tysiącami lat w czasach, kiedy na Ziemi panowały całkiem inne warunki TG.
W większości przypadków TG było w tamtych czasach niższe niż obecnie, a więc cząsteczki wody miały większą objętość.
Zamarzając, zamroziły w sobie panującą w tym momencie wartość TG na następne tysiąclecia.

Dla uproszczenia pomijam tu fakt że lód przechodzi w trakcie przemieszczania się lądolodu wielokrotnie przejścia fazowe, topiąc się i zamarzając wielokrotnie, i rzadko się to zdarza abyśmy trafili na kryształy lodu niezmienione od czasu ich powstania.

Kiedy w wyniku cielenia się lodowca tworzące się góry lodowe obsuwają się do
oceanu, kryształy lodu w raptowny sposób wystawione są na działanie wyższej
temperatury wody. Stopniowo, poczynając od powierzchni, rozpoczyna się proces przejścia fazowego w lodzie. Lód góry lodowej wytworzony w czasach o niskiej wartości TG ma inny punkt przejścia między fazą ciekłą i stałą. 
Punkt  ten nie leży przy 0°C, jak mierzony świeżo skalibrowanym termometrem, ale leży zdecydowanie niżej w obrębie temperatur ujemnych.


W związku z tym kontakt takiego lodu z wodą o temperaturze dodatniej oznacza jego natychmiastowe stopienie. Jednocześnie jego głębsze warstwy mają dalej temperaturę ujemną. W związku z tym dochodzi do błyskawicznego powtórnego zamrożenia wody.

Tym razem jednak molekuły wody, z chwila uwolnienia z sieci krystalicznej lodu, zostały poddane działaniu obecnie panującej wartości TG i natychmiast zmniejszyły swoją objętość dostosowując ją do aktualnej wielkości.

Fotony promieniowania świetlnego padające na te kryształy w trakcie tego przejścia fazowego zmuszone są do udziału w tym procesie zmniejszania wielkości molekuł wody, a tym samym we wzroście częstotliwości oscylacji tych molekuł, co prowadzi do zwiększenia częstotliwość własnych oscylacji tych fotonów.

Taki wzrost częstotliwości oscylacji oznacza przesunięcie częstotliwości światła w kierunku światła niebieskiego.

W rezultacie proporcje barw światła zostają przesunięte w kierunku barwy niebieskiej i fioletowej. To przesunięcie powoduje intensywnie niebieską barwę lodu oraz wrażenie, że lód ten emituje więcej światła niż otrzymuje.

To wrażenie nie jest bezpodstawne, ponieważ ta część światła którą normalnie nie obserwujemy, ze względu na to że występuje w podczerwieni, zostaje przekształcona w światło dla nas widzialne.

Odpowiednio, część spectrum światła o barwie fioletowej zostaje przesunięta w kierunku ultrafioletu co tłumaczy fosforyzujący charakter barwy tego lodu.

Jednocześnie przemiana fazowa powoduje zmniejszenie objętości nowo powstałych kryształów lodu i powstanie sieci mikroskopijnych pęcherzyków w lodzie.

I to to właśnie zjawisko jest odpowiedzialne za zanik niebieskiej barwy lodu już po tak krótkim czasie.

Jak widać tak zdawałoby się proste zjawisko jak barwa lodu, jest rezultatem
skomplikowanych zależności i ujawnia nam mechanizmy funkcjonowania natury o których fizykom nawet się nie śniło.




Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

$
0
0
Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Zapewne niewielu z czytelników spotkało się z określeniem „płonie”.
Ta nazwa wprowadza wprawdzie w błąd, ale jak się później przekonamy trudno by było wymyślić lepszą dla tego zagadkowego zjawiska przyrodniczego.

Chodzi o rzecz niesamowitą.


Wprawdzie bardzo rzadko, ale za to na gigantyczną skalę, tworzą się w obrębie zalodzonego oceanu obszary absolutnie tego lodu pozbawione. Tak jakby olbrzymie przeręble, czasami nawet o średnicy setek kilometrów.

Zjawisko to jest znane ludziom od tysiącleci i Rosjanie nazywali je słowem „polynja“ (полынья), które następnie weszło do języka nauki jako jego międzynarodowe określenie. Po polsku określamy je jako połynia lub płoń.


Zjawisko to może powstać na skutek różnorodnych przyczyn. W niewielkiej skali i w pobliżu brzegów nie ma w nim niczego tajemniczego i mechanizm tworzenia się płoni jest dla nas jak najbardziej zrozumiały.

Co innego jednak w przypadku płoni oceanicznych w rejonie Antarktydy. Tam ten mechanizm jest nad wyraz tajemniczy. Nie istnieje po prostu żadne znane fizykom zjawisko które mogłoby dostarczyć, w lokalnej skali, takie ilości energii do oceanu, aby utrzymać jego temperaturę na tak wysokim poziomie, aby woda w nim nie zamarzła i to mimo tego, że w otaczającej atmosferze panuje mróz sięgający nieraz - 40°C.

Wprawdzie mechanizm tego zjawiska nie jest znany ale to nie przeszkadza „fizykom“ dalej pitolić coś o tym, że prawa natury są już rozpoznane i fizyka wyjaśnia je w sposób perfekcyjny, no może poza paroma „nieistotnymi” drobiazgami.

Zajmijmy się więc takim „nieistotnym“ drobiazgiem jakim są właśnie płonie i spróbujmy wyjaśnić, dlaczego „fizycy” na temat tego zjawiska kłamią jak najęci.

Ostatnio ukazał się artykuł w którym „badacze” zajęli się wpływem płoni na warunki klimatyczne na Ziemi. I tu okazało się, że tego wpływu nie można wprost przecenić.


W gruncie rzeczy jest to jak najbardziej zrozumiałe jeśli się uwzględni to, że płonie są obszarem w którym wszechocean traci gigantyczne ilości energii potrzebnej gdzie indziej do utrzymania normalnej temperatury atmosfery.

Trzeba sobie uzmysłowić, że 1 cm² powierzchni wolnej od lodu, przy arktycznych temperaturach, traci 1 kW energii i to bezustannie w przeciągu miesięcy i lat.

Jeśli uwzględnić jeszcze to, że antarktyczne płonie potrafią utworzyć się na obszarze 250000 km², to widać jakie gigantyczne ilości energii przepływają pomiędzy oceanem a atmosferą w tym rejonie.

Pi razy drzwi, jest to ilość przewyższająca 100-krotnie całkowitą ilość energii elektrycznej produkowanej przez całą ludzkość na Ziemi w przeciągu roku.

Nie można się więc też dziwić temu, że wpływ tego zjawiska zaznacza się w każdym zakątku kuli ziemskiej. Dla niektórych oznacza to czasy urodzaju i dobrobytu, a dla innych katastrofalne susze i klęski głodu.

Ostatnia wielka płoń w rejonie morza Weddella wystąpiła w latach 1974 1976. Poniżej widzimy jej położenie i zasięg:


Jeśli poszukamy korelacji ze zjawiskami klimatycznymi na Ziemi to stwierdzimy, że bezpośrednio po wystąpieniu tej płoni zaznaczyło się gigantyczne przesuniecie stref klimatycznych na Ziemi, prowadzące szczególnie w Afryce, do długotrwałej suszy i olbrzymich klęsk głodu na południe od Sahary.

Również jeśli chodzi o pogodę u nas, to w pierwszym okresie wiązało się to raczej z ochłodzeniem i w Europie mieliśmy w rezultacie parę naprawdę srogich zim, szczególnie pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych. W dalszym swoim przebiegu klimat uległ ociepleniu i stabilizacji, która to panuje mniej lub bardziej do dziś.

Te zagadkowe wahania klimatyczne długo nie znajdowały żadnego wytłumaczenia, jednak ostatnie badania wpływu płoni na klimat wskazują na to, że to one są właśnie wskaźnikiem przyszłego przebiegu zjawisk klimatycznych na Ziemi.

Jak jednak płonie powstają i w jaki sposób wpływają one na te zjawiska, na te pytania nauka daje tylko pokrętne odpowiedzi, w oczywisty sposób pozbawione logiki i realistycznych podstaw.

Zajmijmy się więc teraz przyczynami powstania tego zjawiska.

Ci którzy czytali moje wcześniejsze artykuły domyślają się zapewne, że zjawisko to musi być rezultatem procesów zachodzących daleko poza Ziemią.

I istotnie, oceaniczne płonie, tak jak i wszystkie inne zjawiska geofizyczne, są rezultatem koniunkcji ciał niebieskich zachodzących w Układzie Słonecznym.

W tym przypadku chodzi o najbardziej spektakularną z nich, o zaćmienie słoneczne.

W rezultacie zaćmień słonecznych dochodzi do zasadniczych zmian warunków brzegowych przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jedną z podstawowych konsekwencji jest zmiana warunków przejść fazowych minerałów we wnętrzu Ziemi, oraz interferencji oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni budujących materię ziemską.

Żeby zrozumieć dalszy tok rozumowania proponuje zapoznanie się z poniższymi artykułami wyjaśniającymi zasady budowy materii i podstawowe mechanizmy jej funkcjonowania.

Zaćmienie słoneczne zmieniając warunki brzegowe przejść fazowych materii prowadzi do tego, że we wnętrzu Ziemi powstają rożne odmiany tej materii, o rożnej częstotliwości oscylacji atomów z których ona się składa.

Wzajemne interferencje występujące pomiędzy rożnymi generacjami oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni prowadzą do zjawiska spontanicznego wzrostu temperatury materii we wnętrzu Ziemi i do tworzenia się, w skrajnym przypadku, zbiorników magmy lub też do powstania trzęsień ziemi.
W wielu przypadkach podgrzanie skał jest za słabe aby wywołać ich stopienie, szczególnie w tym przypadku, jeśli strefa objęta zaćmieniem słonecznym dotknęła tylko skrajne warstwy skorupy ziemskiej. W takiej sytuacji następuje tylko podgrzanie warstw przypowierzchniowych Ziemi do momentu aż następne zaćmienie słoneczne, albo inne zjawisko zmieniające wartości lokalnego TG, przerwie tę samonapędzającą się pętlę interferencyjnego wzmacniania się oscylacji atomów materii i sytuacja wraca do normy.

Takim spektakularnym rezultatem tego zjawiska są właśnie płonie które tworzą się bezpośrednio nad obszarem skorupy ziemskiej podlegającym spontanicznemu podgrzaniu. Ponieważ podgrzanie występuje w tym przypadku pod obszarami zalodzonymi, to jest to bezpośrednio zauważalnie i nie może być przez „naukowców” ignorowane i zakłamane. Tylko dlatego bowiem wiemy, że to zjawisko w ogóle występuje.
Oczywiście na terenach niezalodzonych to zjawisko jest równie częste, ale tam naukowcy trzymają gęby na kłódkę i niczego się o czymś takim nie dowiadujemy, ponieważ bez pomocy precyzyjnych instrumentów sami tego nie zauważymy.

Na Antarktydzie widzi je jednak każdy głupi.


W przypadku płoni z lat 74-76 przyczyną było zaćmienie słoneczne które zaszło na tym obszarze 5 lat wcześniej.





Proces spontanicznego podgrzania skal potrzebował więc 5 lat na to, aby to podgrzanie osiągnęło taką skalę, że wpłynęło to również na temperaturę wód powierzchniowych oceanu w tym rejonie i zapobiegło możliwości tworzenia się lodu na olbrzymim jego obszarze.

Zjawisko to nie jest jednak takie proste, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Polega ono nie tylko na prostym podgrzaniu wody ale na globalnej zmianie jej własności fizycznych.

O tym zjawisku pisałem już tutaj.


W opisanych powyżej warunkach tworzy się więc lód w którym atomy składowe oscylują z wyższą częstotliwością jak normalnie, co powoduje to, że zmienia się też temperatura przejść fazowych. Dla lepszego zrozumienia warto również przeczytać to co napisałem o zasadach pomiaru temperatury materii i o tym jak to zjawisko jest przez „fizyków” fałszywie interpretowane.


W przypadku spadku lokalnego Tła Grawitacyjnego, co jest nieuchronne, ponieważ maleje ono w miarę oddalania się od obszaru podgrzania, lód taki jest bardzo stabilny i zachowuje swój stan fazowy w temperaturach leżących zdecydowanie powyżej zera. W ten sposób obszar ten staje się olbrzymią fabryką lodu oceanicznego przyczyniając się do dynamicznego wzrostu jego zalodzenia. Patrz również anomalia Mpemby


Jednocześnie obszar płoni jest też terenem który oddaje do atmosfery niewyobrażalne wprost ilości pary wodnej, ale ta para składa się z cząsteczek o mniejszej wielkości, ponieważ również budujące je atomy zmniejszają swoją wielkość na tym obszarze.

Ta para wodna ma też całkiem inną zdolność do mieszania się z pozostałymi gazami atmosfery i inną temperaturę przejścia fazowego i skraplania. W konsekwencji wzrasta ilość opadów na obszarach przybiegunowych a maleje na obszarach przyrównikowych. W rezultacie mamy śnieżne i rekordowo mroźne zimy w Europie i susze i katastrofy głodowe w Afryce centralnej.

Taki mechanizm zmian klimatycznych nie był dotychczas brany pod uwagę i tzw. „naukowcy” odwracali uwagę społeczeństwa od prawdziwych przyczyn propagując „klimatyczne ocieplenie”.


Wprawdzie nie możemy być tego pewni na 100 %, czy aby wyłącznie płonie decydują o tych zmianach, ale nie da się tego ukryć, że maja na nie zdecydowany wpływ.

Z tej perspektywy możemy też spojrzeć na klimatyczne zmiany ostatnich dziesięcioleci z innego punktu widzenia i spróbować je zinterpretować jako rezultat zaćmień słonecznych w rejonie Antarktydy.

Jak już to wyjaśniłem, płońz lat 74-76 była rezultatem specjalnego zaćmienia słonecznego które tylko musnęło powierzchnię naszej planety w rejonie Morza Weddella.
W tym rejonie tego typu zaćmienia słoneczne są dość częste i wcześniej zdarzyły się np. w roku 1950 i 1957. 


To ostatnie spowodowało po kilku latach powstanie płoni o podobnym zasięgu co ta z roku 1974. Niestety nie znalazłem bezpośredniego potwierdzenia tego zjawiska z prostej przyczyny, bo bez obserwacji satelitarnych potwierdzenie wystąpienia płoni na Antarktydzie jest prawie że niemożliwe, a w tamtych czasach nie istniał jeszcze potrzebny do tego system satelitarny.

Wskaźnikiem pośrednim było to, że lata 60-te cechowały się bardzo niskimi temperaturami atmosfery, szczególnie w zimie, i wiele rekordów temperatur minusowych np. w Polsce pochodzi jeszcze z roku 1963.

Po ponad 40-letniej przerwie znowu w zeszłym roku zaobserwowano w rejonie morza Weddella płoń.



Wprawdzie jej wielkość nie równa się tej z lat 74-76, ale trzeba tez stwierdzić, że zaćmienie słoneczne które jest jej przyczyną nie spełniało optymalnie potrzebnych do tego warunków. Wprawdzie położenie się zgadza, ale strefa samo-podgrzewania się skał, z racji geometrii tego zaćmienia, znajduje się relatywnie głęboko i jej wpływ na temperaturę wód oceanicznych nie może być duży.

Mimo to płon ta będzie jeszcze przez parę lat wpływać na warunki klimatyczne na Ziemi i powodować to, że temperatury w trakcie miesięcy zimowych znowu będą niskie. 

 

Wprawdzie nie należy na razie oczekiwać powtórzenia sytuacji z lat 60-tych, ale mafia klimatycznych oszustów będzie miała w następnych paru latach poważne problemy z wmówieniem ludziom propagowanych przez nią bzdur.

Ta sytuacja nie potrwa niestety długo i w latach 20 i 30 obecnego wieku ekstremalne zjawiska klimatyczne przybiorą na sile. Wiąże się to z ogólną sytuacją przebiegu i częstotliwości zaćmień słonecznych na Ziemi.

Przedstawiony powyżej związek pomiędzy obecnością płoni oraz zmianami klimatycznymi odsłania nam bowiem o wiele głębsze zjawisko wpływające na klimat na Ziemi, a mianowicie zjawisko częstości występowania i rozkładu zaćmień słonecznych na jej powierzchni.

Płonie są bowiem sygnałem innej o wiele bardziej znaczącej zmiany.


Płaszczyzna orbity Księżyca, względem płaszczyzny orbity Ziemi wokół Słońca, nie jest stała.

To położenie zmienia się bez ustanku i charakteryzuje się specyficznym cyklem w którym Księżyc przyjmuje pozycję, od skrajnie wychylonej od płaszczyzny ekliptyki, do prawie że całkowitego wzajemnego pokrywania się tych płaszczyzn.

W czasach pokrywania się płaszczyzn orbit Ziemi i Księżyca częstotliwość zaćmień słonecznych jest największa i ich koncentracja występuje w rejonach równikowych oraz zwrotnikowych. Kiedy te płaszczyzny rozchodzą się maksymalnie ilość zaćmień słonecznych maleje, a te które zachodzą, częściej obejmują tereny podbiegunowe. W skrajnym przypadku cień Księżyca omija po prostu Ziemię albo dotyka jej powierzchnię tylko na półkolistym obszarze. To właśnie tego typu zaćmienia są bezpośrednią przyczyną powstania płoni.

W takich właśnie okresach obszary polarne ulegają ociepleniu a następnie wzmożonemu zalodzeniu. Odpowiednio obszary podzwrotnikowe i klimatu umiarkowanego staja się zimniejsze i klimatycznie niestabilne.


W swoim szczytowym nasileniu zjawisko to pociąga za sobą katastrofalne zmiany klimatu na kuli ziemskiej.


Koniunkcje planet, w tym oczywiście i zaćmienia słoneczne, są bowiem głównym mechanizmem podtrzymującym temperaturę naszej planety. Bez tych koniunkcji Ziemia już dawno byłaby planetą prawie że martwą, podobną bardziej do Marsa.

I odwrotnie, gdyby jej orbita zbliżona była bardziej do średniej ważonej płaszczyzny obrotu planet naszego Układu Słonecznego to temperatury atmosfery ziemskiej przewyższyłyby te na Wenus.


Oczywiście to porównanie odnosi się do obecnych warunków na Ziemi. W rzeczywistości zmiany takie są łagodzone tym, że materia ziemska, na skutek przejść fazowych, dostosowuje się bardzo plastycznie do nowych warunków TG i zmiany te w większości przypadków przebiegają niezauważalnie lub tak powoli, że traktujemy je jako rezultat chaotycznych zmian.

Tylko bardzo rzadko dochodzi do takiej sytuacji jak w Permie, kiedy to Ziemia była na najlepszej drodze do zamienienia się w drugą Wenus.

Uratował naszą planetę właśnie Księżyc, który podtrzymując działalność wulkaniczną na Ziemi, stosunkowo szybko doprowadził do dostosowania się lokalnego TG do tego jaki średnio panuje w naszym Układzie Słonecznym.

To właśnie Księżyc jest gwarantem tego, że Ziemia jest planetą na której życie znalazło dobre warunki do rozwoju. Księżyc bowiem poprzez ciągłe zaćmienia słoneczne stabilizuje warunki klimatyczne w przedziale temperatur sprzyjających życiu.

Nie znaczy to jednak, że Księżyc zapewni te warunki również naszej cywilizacji.

W latach 20-tych, 30-tych i 40-tych obecnego wieku oczekuje nas nieodwracalna katastrofa.


Nie tylko, że ogólna ilość zaćmień słonecznych osiągnie minimum, to jeszcze dodatkowo wystąpią dwa razy po sobie płytkie zaćmienia słoneczne w rejonie morza Weddella w latach 2043 i 2044.



Te zaćmienia spowodują powstanie płoni przewyższającej swoimi rozmiarami wszystko to co już znamy.

Jeśli chodzi o klimat na Ziemi to wynik będzie przerażający.


Nie dość tego że po suszach i klęskach głodowych lat 30-tych nasza cywilizacja ledwo będzie zipać, to z nastaniem lat 40-tych przyjdzie prawdziwy mróz.
W Europie oczekują nas zimy takie jak na początku lat 60-tych, a kto wie czy nie takie jak w trakcie Małej Epoki Lodowcowej.


To wszystko połączone z ekstremami temperatur w okresie letnim zarówno w górę jak i w dół skali.

Jeszcze jedna sprawa niepokoi mnie dodatkowo. Tak jak to już wielokrotnie podkreślałem również aktywność słoneczna jest determinowana koniunkcjami ciał niebieskich Układu Słonecznego. W czasach kiedy orbity planet pokrywają się ze sobą wpływ tych koniunkcji na Słońce jest największy i aktywność słoneczna jest duża.

Kiedy te płaszczyzny orbit planet rozchodzą się od siebie, wpływ takich koniunkcji na Słońce słabnie i ilość plam słonecznych zaczyna maleć.

W okresie Malej Epoki Lodowcowej przez dziesięciolecia żadnych plam słonecznych nie obserwowano. Ta mała aktywność słoneczna odbiła się również na bilansie energetycznym Ziemi i temperatury na niej spadły drastycznie.
Jeśli teraz spojrzymy na przebieg ostatniego cyklu słonecznego, i porównamy go z cyklami poprzednimi, to każdy powinien dostać natychmiastowego szoku.


Ostatni cykl słoneczny nie wróży nam nic dobrego i w połączeniu z opisanym już cyklem zaćmień słonecznych daje mieszankę wybuchową która potrafi naszą cywilizację zmieść z powierzchni ziemi.

Sytuacja jest tak poważna, że apeluję do decydentów, aby natychmiast podjęli kroki zaradcze.


Jeszcze nie jest za późno.

Mamy jeszcze parę lat zanim oziębienie klimatyczne przybierze katastrofalne rozmiary. Czas jest sprzyjający do tego, aby poczynić zapasy na ciężkie lata i przede wszystkim zapewnić nam dostęp do źródeł energii. Kiedy przyjdzie mróz nikt się nie będzie pytał o cenę, byle tylko w chacie było ciepło.

Również w dziedzinie samowystarczalności żywnościowej konieczny jest radykalny przełom. Już teraz trzeba zacząć opracowywać takie odmiany roślin które wytrzymają mrozy, krotki okres wegetacyjny i susze.
Jeśli teraz nie zareagujemy to czeka Polaków głód a z nim katastrofalne epidemie.

Czasu mamy mało i już teraz trzeba przygotować społeczeństwo na taką ewentualność.


Inaczej oczekują nas nie tylko katastrofy żywiołowe ale również rewolucje i chaos społeczny.

Przy odrobinie pecha to powiedzonko o „kamieni kupie” nabierze całkiem proroczego znaczenia.


Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć trzecia

$
0
0
Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć trzecia



W poprzednich odcinkach udało nam się wydzielić poszczególne wyrazy z pierwszego zdania 



na tym antycznym naczyniu oraz odczytać ich znaczenie co pozwala nam teraz na dokonanie jego właściwego tłumaczenia.



W swoim pierwszym, najłatwiej rozpoznawalnym znaczeniu, zdanie to wyglądało następująco:



co w transkrypcji na polski alfabet odczytujemy w następujący sposób

IOVEi ŻIOI SIBA KAG I A IŻE TIO TEGO IŻIO VIDET ZA”

Zdanie to przetłumaczymy następująco:

Jowisz żyje sobie tak jak i ja, tylko to jego życie jest przewidywalne”.

To zdanie odpowiada przekonaniu starożytnych Słowian, że Bogowie „widzą” przyszłość.

Ta umiejętność zobaczenia tego co nas w przyszłości oczekuje była jedną z ważniejszych potrzeb ówczesnych ludzi i stała się przyczyną wykształcenia się specjalnej grupy kapłańskiej wśród ludów starożytnych Słowian zajmującej się tylko przewidywaniem przyszłości.


Ale i współcześnie wielu oddałoby wszystko, gdyby mogli poznać to, co ich wkrótce oczekuje.

To właśnie jest tematem drugiego przesłania tego zdania.



Można je bowiem odczytać również trochę inaczej jako:

IOVEi ŻIOI SIBA KAG I A IŻE TIO TEGO IŻIO ZAVIDET”


Jowisz żyje sobie tak jak ja, ale to jego życie jest do pozazdroszczenia”

Poza tymi dwoma prostymi rozwiązaniami istnieją jednak i dalsze.

W kolejnej wersji zdanie to relatywizuje zalety przewidywalności przeszłości nie tylko dla ludzi ale i dla Bogów.

Autor zwraca tu uwagę na dylemat przed jakim staje ten, który wie jak jego przyszłość będzie wyglądać. Niezależnie od tego jak ona będzie, osoba taka staje przed sytuacją braku podstawowego elementu który czyni nasze życie wartościowym i interesującym a mianowicie jego nieprzewidywalności. Tylko to daje bowiem naszemu życiu sens i jest motorem naszych działań.
Znając naszą przyszłość tracimy całą motywację aby w naszym życiu zmienić coś na lepsze. Co gorsza tracimy jeszcze to co motywuje nas do działania, a mianowicie chęć poznania tego czego jeszcze nie znamy i nie rozumiemy. Nasze życie staje się w wyniku tego „martwe”

I to właśnie przesłanie przekazuje nam autor tej inskrypcji w swojej trzeciej, rozbudowanej wersji tego zdania.



które możemy podzielić na następujące wyrazy:



IOVEi ŻIOI SIBA KAG I A IŻE TIO TEGO IŻIO VIDET ZATOGI”

Jowisz żyje sobie tak jak ja, ale w swoim życiu widzi tylko trwogi”

Wydawało się już że tym samym rozwiązaliśmy już wszystkie zagadki tego napisu. To jednak nie jest prawdą. Ciągle nierozwiązana jest jeszcze zagadka tej dziwnej litery niepasującej do etruskiego ewentualnie łacińskiego alfabetu.


Jednak aby być tego pewnym, że nasze rozważania są prawidłowe, również i w tym przypadku musimy postarać się o prawidłową interpretację.

I ta, co dla niektórych, może okazać się szokująca.

Nasi antyczni przodkowie odsłaniają nam w tym zdaniu nie tylko swoją filozoficzno-intelektualną stronę, ale również swoją przyziemną naturę.

Moim zdaniem przybliża to nam ich jeszcze bardziej i bądźmy szczerzy, w tych sprawach nie różnimy się od nich ani o jotę.

Zdanie to po rozszyfrowaniu decydującej grupy znaków 

 



i podzielone już na poszczególne wyrazy wygląda tak:



IOVEi ŻIOI SIBILE I LIGIA IŻE TIO TEGO IŻIO VIDET ZA TOGI”

Widzimy więc ze nasz tajemniczy znak musiał przyjąć taką właśnie formę jaka widzimy abyśmy mogli w nim rozpoznać również literę „E”.

Podane zdanie tłumaczymy jako:

Jowisz rżnie Sybillę i łga, tylko że ta jego „piła” wygląda zza togi”

Słowo „toga” odnosi się oczywiście do uroczystego odzienia bogów i elitarnej części społeczności etruskiej.


Wprawdzie trochę niecenzuralne, ale to zdanie jest przykładem wyjścia z dylematu jaki ujawnia się Etruskom rozważającym konsekwencje przewidywalności przyszłości.
Ich zdaniem jedynym wyjściem Bogów z tej sytuacji jest ignorowanie tej możliwości i kształtowanie przyszłości według ich własnych potrzeb.

To rozwiązanie ma oczywiście również konsekwencje dla ludzi.

Pozwala nam bowiem na odstąpienie od idei nieuchronności zadanego nam losu i zwraca nam naszą „wolną wolę” z powrotem.

W następnym odcinku zajmiemy się pozostałymi zdaniami z tego napisu.

CDN.

Parę uwag o napisie na kraterze z Vix

$
0
0
Parę uwag o napisie na kraterze z Vix

Wskazówka od czytelnika zwróciła moją uwagę na artykuł o wykopaliskach w Vix a szczególnie na napis na znalezionym tam kraterze.


Ze szczegółami można zapoznać się tutaj:


W artykule podana jest interpretacja znaczenia tego napisu, oraz wiele ciekawostek dotyczących tego starożytnego ludu.

Z powodu moich doświadczeń w trakcie tłumaczeń napisów etruskich, trackich, nabatejskich itd.







oraz wyraźnego podobieństwa, a nawet identyczności użytego w tym napisie alfabetu z pozostałymi alfabetami starożytnych Słowian, zdecydowałem się wykorzystać zdobytą wcześniej wiedzę do wyjaśnienia również i tej zagadki.

Autor cytowanego artykułu zwrócił wprawdzie uwagę na podobieństwa z alfabetem z Vinci, ale przedstawiane powszechnie analizy tego alfabetu nie odpowiadają prawdzie. Wprawdzie większość liter jest zidentyfikowana prawidłowo, ale istnieje również parę fałszywych interpretacji uniemożliwiających prawidłowe odczytanie słowiańskich tekstów.

O przyczynach tego stanu rzeczy można się rozpisywać bez końca, ale to nie jest w tym przypadku moim celem i chcę się skoncentrować, mniej lub bardziej, na wyjaśnieniu samego tekstu.

Za bazę posłużą nam już dziesiątki odczytanych przeze mnie napisów, które to jednoznacznie pozwalają na identyfikację większości znaków alfabetu starożytnych Słowian.

Omawiany tekst czytamy z lewej na prawą i składa się on z następujących znaków.

Spośród tych znaków znajdziemy również takie których interpretacja jest utrudniona, ponieważ brakuje znanych nam odpowiedników w innych tekstach. 

Oprócz tej możliwości istnieje również taka, że znaki te zostały po prostu fałszywie rozpoznane.
I ta możliwość znajduje potwierdzenie na przykładzie innych rysunków tego napisu takich jak np. te poniżej.




Widzimy, że znak „X” może być całkiem inaczej zinterpretowany, ponieważ budujące go kreski „REZY” mają taki układ jakby piszący miał problem z wygrawerowaniem potrzebnej litery. 

Możemy postawić się w sytuacji ówczesnych ludzi, którzy w pośpiechu musieli zorganizować pogrzeb i na szybko przygotować dary dla zmarłej.
Również napis na kraterze musiał powstać w tym czasie i z powodu pośpiechu nie mógł być wykonany precyzyjnie, ale autor nagryzmolił to zdanie na chybcika, nie oglądając się specjalnie na jego estetykę.

Do tego doszły jeszcze tysiące lat wystawienia tego artefaktu na czynniki środowiskowe oraz mniej lub bardziej „udane” działania „restauratorów”, którzy zapewne mieli niemały wkład w zafałszowaniu właściwego wyglądu liter.

Również trzecia litera w szeregu jest interpretowana inaczej i ta inna interpretacja jest nam już dobrze znana i odpowiada etruskiej literze „Ż”.

Już poprawienie tych dwóch liter

pozwala nam na wydzielenie poszczególnych wyrazów w zdaniu


Dla jego pełnego zrozumienia musimy wyjaśnić jeszcze znaczenia 5, 8, 14. i 16 znaku.


Po przejrzeniu szeregu etruskich napisów, których tłumaczenia jeszcze nie publikowałem, doszedłem do wniosku, że 5 znak odpowiada spółgłosce „dzi”

Znak 8 jest nie w pełni rozpoznaną literą odpowiadającą etruskiej literze „U”


Znak 14 jest zapewne archaiczną formą litery „R”. Jeśli spojrzeć na ten znak pod tym kątem, to rozpoznamy w nim rzeczywiście wszystkie elementy łacińskiej litery „R”.



Ostatni znak wygląda na nasze „K”. W tym przypadku jest to jednak mało prawdopodobne ponieważ napis na kraterze nie jest zaszyfrowany, a poza tym Celtowie byli zbyt oddaleni od wpływów kultury greckiej czy łacińskiej, aby używać takiej właśnie formy litery „K”


Wydaje się więc, że i w tym przypadku autor rysunku, albo niedokładnie odrysował wygląd tej litery, albo też piszący napisał jąniedokładnie. Ta druga możliwość jest bardziej prawdopodobna i mamy tu do czynienia z dość typową literą „A”

Teraz po wstawieniu właściwych znaków

możemy ten napis już bez specjalnych problemowy zinterpretować

Stosując polski alfabet zapiszemy go jako:

KUT ŻDZI A BUDESZ IHRIA”

Już na pierwszy rzut oka zauważymy podobieństwo do wschodnich dialektów języka słowiańskiego. To podobieństwo jest silniejsze niż np. w języku etruskim, który związany jest najsilniej z grupa dialektów bałkańskich, następnie dialektów lechickich, a dopiero na samym końcu z dialektami rusińskimi.

W naszym przypadku wpływ dialektów rusińskich jest nie do przeoczenia i tam musimy szukać potrzebnego nam słownictwa.

Pierwsze słowo to „KUT”. Najbardziej przypomina ono słowo „куда – kuda” czyli po polsku „gdzie”.

Wymiana litery „д” na „т” wynika z tego, że w tym przypadku słowo to odnosi się nie do określenia przestrzeni ale czasu. Podobny przykład mamy też w języku polskim w wyrazach „póki” i „póty”.

Kolejny wyraz „ŻDZI” jest trybem rozkazującym czasownika „ждать” oznaczającego po polsku „czekać”.

Litera „A” pełni w tym zdaniu rolę naszego spójnika „aż”.

Słowo „BUDESZ” jest jednoznacznie rozpoznawalne jako rosyjskie „будешь” oznaczające po polsku „będziesz”.

Słowo „IHRIA” ma duże podobieństwo do rosyjskiego słowa „хранить”. Również w polskim znajdziemy odpowiednik w formie słowa „ochronić”. Jak widzimy przedrostek „O” występował u Celtów w formie litery „I”.

Ta różnica nie była przypadkowa i wynikała z nadanie temu wyrazowi znaczenia „przetrwać”, „ożyć” lub „zmartwychwstać”

W takim układzie nie pozostaje nam nic innego jak podanie ostatecznej formy tego tłumaczenia i ta będzie brzmiała:

Póty czekaj aż zmartwychwstaniesz”

To tłumaczenie ma oczywiście niesamowicie duże znaczenie i to z wielu względów.

Jeśli chodzi o aspekt filozoficzny i religijny, potwierdza ono to, że system wierzeń starożytnych Słowian odpowiadał w pełni tym zasadom jakie znamy z religii żydowskiej i chrześcijańskiej. Potwierdza to jeszcze raz, że elementy te przywędrowały na Bliski Wschód wraz z ekspansja Słowian pod koniec epoki brązu.


To zdanie jest również kluczem do zrozumienia tego co oznacza tak naprawdę słowo „Arianie”. Użycie w zdaniu słowa „IHRIA” dla określenia procesu zmartwychwstania jest właśnie tą odpowiedzią.

Aria” „Arianie” „Irianie” to określenie tych ludów które wierzyły w zmartwychwstanie po śmierci. I ta koncepcja religijna ukształtowała się po raz pierwszy właśnie u Słowian.

Innym aspektem jest to, że odczytany język jest zdecydowanie podobny lub nawet identyczny do dialektów rusińskich i potwierdza w ten sposób tezę o scytyjskim pochodzeniu Celtów. Wskazuje to też na to, że Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini, przynajmniej językowo, są bezpośrednimi potomkami Scytów i że ich dialekty zachowały się prawie że niezmienione od tysięcy lat. Dopiero w ostatnich stuleciach powtarzające się „reformy” językowe i religijne oddalają coraz bardziej Rosjan od ich słowiańskiej spuścizny.

Również jeśli chodzi o samych Celtów to trzeba ich po prostu włączyć ściśle do rodziny narodów słowiańskich i uznać obowiązujące teorie za fałszywe.

Coraz wyraźniej rysuje się nam obraz starożytnej Europy w której dominującym językiem był słowiański, a wszystkie te wspaniale starożytne kultury dziełem Słowian.

Z każdym takim odkryciem otwiera się również dla nas możliwość poznania naszej własnej niezafałszowanej przeszłości.

„Polacy” prawdziwymi założycielami Rzymu

$
0
0
Polacy” prawdziwymi założycielami Rzymu

Dotychczas zajmowaliśmy się tylko jednym zdaniem inskrypcji „Duenos”.




Tylko to jedno zdanie okazało się być aż tak wysoce skomplikowanym, że zajęło nam masę czasu rozszyfrowanie wszystkich (?) jego znaczeń. Daje nam to przedsmak tego, jak wyrafinowanymi były zagadki starożytnych Słowian, którymi urozmaicali oni sobie swoje życie.


W przeciwieństwie do nas, ich możliwości „zabicia” wolnego czasu nie były szczególnie duże i pomijając hulanki i swawole ich życie przebiegało zapewne dość monotonnie.

W tej sytuacji każda możliwość zabawy była chętnie przez nich podejmowana. 
W przeciwieństwie jednak do współczesnych ludzi ich zabawy nie były prymitywne. Jak mogliśmy się już przekonać, na niezliczonych przykładach, wśród starożytnych Słowian rozpowszechniony był zwyczaj wymyślania i rozwiązywania zagadek o wysokim stopniu komplikacji, stanowiących nawet dzisiaj poważne intelektualne wyzwanie.

Do jakiego stopnia wyrafinowane były te zagadki świadczy w sposób spektakularny to, że ich zagadkowe napisy do dzisiaj wyprowadzają „uczonych” na manowce.

Z odczytanych dotychczas przeze mnie tekstów jasno wynika, że również poruszana tam tematyka, w większości przypadków, nie jest trywialną, ale zajmuje się pytaniami o zasadniczym znaczeniu dla zrozumienia miejsca człowieka w naturze i jego stosunku do otaczającej go rzeczywistości.

To wszystko każe nam spojrzeć całkiem inaczej na intelektualny poziom naszych przodków i wystawia współczesnym „elitom” niezbyt pochlebne świadectwo.

Zanim przejdziemy do odczytania kolejnych zdań chciałbym zauważyć, że również i w przypadku następnych zdań podejrzewam podwójne lub nawet potrójne „dno”. Jednak ze względu na czekające jeszcze na nas liczne tematy, związane z historią starożytnych Słowian, brakuje mi czasu na to, aby ten temat zgłębić i poprzestałem na wyjaśnieniu znaczeń, które jako pierwsze rzuciły mi się w oczy.
Jeśli chodzi o poszukiwanie dalszych znaczeń to liczę na spostrzegawczość i wytrwałość czytelników.

Przejdźmy więc do konkretów.

Tak jak i w poprzednim, odczytanym już zdaniu, ich sens został zaszyfrowany poprzez utworzenie ligatur które najpierw trzeba rozłożyć na czynniki składowe, czyli poszczególne litery, zanim przejdziemy do wyjaśnienia znaczenia tych zdań.

To zadanie nie jest bynajmniej proste ponieważ ligatury te służą do powiększenia możliwości interpretacyjnych i tym samym do utrudnienia znalezienie takich wyrazów, które pasują do właściwego przesłania tych zdań.

Wiele zależy tu od szczęścia i od tego czy uda się rozpoznać pierwszy wyraz przesłania, czy też nie. Tak więc zasadniczą rolę w osiągnięciu sukcesu odgrywa to, czy ten pierwszy wyraz jest łatwy do rozpoznania.

Całe szczęście w przypadku inskrypcji „Duenos” nie było to aż tak trudne, i wiązało się, w pierwszym rzędzie, z przezwyciężeniem sugestii tzw. „historyków”, dotyczących zarówno znaczenia wyrazów jak i poszczególnych liter.

W tym przypadku okazało się, że moje podejście do tematu i rozpoczęcie tłumaczeń od najprostszych inskrypcji i stopniowego wyjaśniania znaczenia poszczególnych znaków literowych, było najlepszą metodą do rozpoznania błędów lub świadomych zafałszowań dokonywanych przez tzw. „znafcuw tematu”.

Już sama nazwa tej inskrypcji jest najlepszym przykładem tego typu fałszerstw.

Znamy ją pod nazwą „DUENOS”.




Tymczasem w tekście, który ma być jakoby przykładem najwcześniejszej łaciny, znak „V” jest dziwnym trafem interpretowany jako litera „U” i to mimo tego, że w łacinie czytamy ten znak tak naprawdę jako nasze „W”.


Problem w tym, że jeśli podstawimy do tego znaku prawdziwe jego znaczenie, to wychodzi nam jak byk wyraz „DWENO”, a ten jednoznacznie jest pochodzenia słowiańskiego i łatwo daje się rozpoznać jako „DWOJE” lub „W DWÓJKĘ”. Po bułgarsku widzimy jeszcze lepsze podobieństwo w wyrazie „двама”

Wyraz ten jest więc przykładem liczebnika, co daje nam również pierwszą wskazówkę jak mieszkańcy półwyspu Apenińskiego nazywali po swojemu cyfry.

Tu otwiera się kolejny fascynujący temat pokazujący zastraszający rozmiar przekłamań i fałszerstw które z etruskologii zrobiły karykaturę nauki.

Otóż to co wypisują „naukowcy”, na temat brzmienia wyrazów określających cyfry w języku etruskim, to jest po prostu stek bzdur.
Tutaj można sobie doczytać, ale nie polecam bo to zwykły bełkot.


Podstawą do rozpowszechniania tych łgarstw były znaleziska kostek do gry z wygrawerowanych na nich znakach. Na każdej z powierzchni kości widzimy znaki składające się z 2 lub trzech liter. Według „naukowców” maja one być zapisem słownym cyfr od 1 do 6.


Jakoś nikt nie zwraca uwagi na to, że „dziwnym trafem” mamy tu do czynienia z 2 lub 3 literowymi wyrazami, co nie ma odpowiednika w żadnym europejskim języku.
Takie jednak krótkie fragmenty doskonale odpowiadają sylabom. Tak więc mamy tu do czynienia nie z nazwami liczebników, ale z przykładem zabawy, w której grający musieli podać wyraz zawierający taką samą sylabę, jak ta ukazująca się po rzuceniu kością.

Wyciąganie wniosków co do brzmienia cyfr na podstawie tak jednoznacznie fałszywej interpretacji takich artefaktów, to w najlepszym przypadku naukowa niechlujność.

Odczytanie pierwszego wyrazu determinuje dalsze poszukiwania znaczenia zdań i ułatwia zdecydowanie selekcję właściwych rozwiązań.
Tak było i w tym przypadku, co pozwoliło mi na szybkie wyróżnienie poszczególnych wyrazów w zdaniu.

Na początek spójrzmy na jego wygląd w pierwotnej formie



Odczytanie słowa „DWENO” wskazuje nam też kierunek zapisu wyrazów z prawej na lewą.

Po przekształceniu zdania do formy i kierunku, do których jesteśmy przyzwyczajeni, otrzymujemy następujący wygląd.

Po odwróceniu liter tak aby pasowały do kierunku czytania z lewej na prawą mamy następujący wygląd.



Teraz zauważymy w tym zdaniu szereg znaków które mogą być interpretowane jako ligatury.













Po uwzględnieniu ligatur i podziale na poszczególne wyrazy, zdanie to wygląda tak:





Pierwsze słowo to już omówione „DWENO”



następne to „ŻIV”,

które czytamy jako nasze „żiw” i tłumaczymy jako „żyją”

Następne słowo

to słowo „LEDSZE”. Najbardziej przypomina ono nasze „lepsze” i odpowiada naszemu wyrazowi „lepiej”

Następne słowo to kolejny przykład liczebnika w języku etruskim



Czytamy je jako „JEDEN” i tak samo musimy je przetłumaczyć.

Kolejne to „MALIO”



odpowiadające naszemu „mało”

Kolejne „ME”



to nasze „ma”

Dalej „INO”



i to oczywiście odpowiada naszemu określeniu „ino” które przez agentów i samozwańczych „znafcuw” gramatyki polskiej wyrugowane zostało z języka polskiego na rzecz określenia „tylko”.

Dalej mamy słowo „NUDE”.



I również to jest identyczne z polskim odpowiednikiem „nudę”.

Następnie mamy słowo „NO”

również i tu interpretujemy je jako nasze „no”

Kolejne to „ILIE”

odpowiadajace naszemu „ile”

Dalej mamy „MED”,


odpowiadające w większości języków słowiańskich określeniu na „miód”.

Dalej „MA”



które jest identyczne z polskim „ma”

Kolejne to „LIOŻ



To słowo występuje w dialektach bałkańskich w identycznej formie.
W języku polskim znamy to znaczenie w trochę zmienionej postaci w formie wyrazu „łże”

I na końcu słowo „TA”

identyczne z takim samym polskim określeniem.

W rezultacie zdanie to możemy przetłumaczyć, a właściwie odczytać, jako:

DVENO ŻIV LEDSZE JEDEN MALO ME INO NUDE NO ILIE MED MA LIOŻ TA”

W dwójkę żyć łatwiej. Jeden mało ma tylko nudę. No ile miodu jest w tym kłamstwie”

lub trochę bardziej współcześnie jako:

W dwójkę żyć łatwiej. Jednemu jest nudno. No ile słodyczy jest w tym kłamstwie”

Oczywiście sens tego zdania jest jasny. Autor stawia tu pod znakiem zapytania ogólnie przyjęte przekonanie o przewadze małżeństwa nad życiem człowieka samotnego, uważając ten obraz za przesłodzony i w gruncie rzeczy niekoniecznie prawdziwy.

W zdaniu tym po raz pierwszy zauważymy też olbrzymie podobieństwo, a tak naprawdę identyczność, pierwotnego języka mieszkańców Lacjum, czyli okolic Rzymu, do współczesnych dialektów lechickich, a w szczególności do języka polskiego.

Potwierdza to też, że już w starożytności istniał wyraźny podział na trzy główne grupy dialektów języka słowiańskiego i że na terenie obecnych Włoch dialekty te mogły występować jednocześnie, zajmując naprzemiennie relatywnie małe obszary.
Zresztą niewielkie grupy tej pierwotnej ludności słowiańskiej na półwyspie Apenińskim zachowały się do dzisiaj, co już podkreślałem wielokrotnie.

Widzimy też jednoznacznie, że przodkowie Rzymian przywędrowali na te tereny z obszarów obecnej Polski i że przekonanie polskiej szlachty o ich pokrewieństwie z Rzymianami nie jest żadną legendą, ale potwierdzone jest w całej rozciągłości widoczną dla każdego wspólnotą językową.

W następnym odcinku dowiemy się, czy ostatnie zdanie z tej inskrypcji potwierdzi te rewelacyjne wnioski.

CDN.



Prawdziwi założyciele Rzymu

$
0
0

Prawdziwi założyciele Rzymu


Poprzednio udało się nam rozszyfrować znaczenie pierwszych dwóch zdań z inskrypcji „Duenos“.
Ich tematyka porusza się wokół zagadnień związanych z losem człowieka i jego dążenia do szczęścia. W trakcie poszukiwań znaczeń tych zdań zauważyliśmy, że język w którym je spisano wykazuje wiele ciekawych powiązań z rożnymi grupami języków słowiańskich. 

Szczególnie podobieństwo do języków z grupy lechickiej 


wydawało się być dominujące i wskazywało na to, że ludy środkowej Italii przywędrowały na te tereny z obszarów Europy Środkowej, a w szczególności z obszarów Polski i Rosji.


Przechodząc do odczytania ostatniego zdania warto postawić sobie pytanie, czy to przypuszczenie ulegnie potwierdzeniu, czy też odczytany tam język pokaże nam konieczność innej interpretacji zaobserwowanych przez nas powiązań.

Na wstępie zaznaczę, że koncentruję się na jednej wersji tego zdania, nie wykluczam jednak tego, że istnieją równolegle inne jego wersje. Z omówionych już wcześniej względów ograniczam się tylko do tej interpretacji, którą udało mi się znaleźć jako pierwszą.

Na początek spójrzmy jak to zdanie wygląda.



Podstawowym zadaniem będącym kluczem do zrozumienia tego zdania jest znalezienie pierwszego wyrazu, a tym samym kierunku jego odczytywania.

W tym przypadku to zadanie było bardzo proste, ponieważ pierwszy wyraz jest nam znany i spotkaliśmy się z nim już we wcześniejszej inskrypcji.


Teraz możemy przekształcić ten tekst do współczesnego kierunku zapisu



A następnie wydzielić te litery które wymagają obrócenia ewentualnie poprawienia zapisu, aby dostosować je do obranego przez nas kierunku czytania.



Kolejnym zadaniem jest znalezienie w tym tekście ligatur




oraz rozdzielenie ich na poszczególne litery



Następnie pozostaje nam już tylko wydzielenie poszczególnych wyrazów w rezultacie czego otrzymujemy następny wygląd zdania.



Pierwszym wydzielonym wyrazem jest słowo „DEIZOS

Trzeba tu zauważyć, że w tym tekście etruska litera „Z” przyjmuje dwa rożne znaczenia. Może ona występować, tak jak w tekstach etruskich, jako nasze „Ż” lub też odpowiadać naszemu „Z”.

Może to wynikać z konieczności szyfrowania tekstów i zasad na jakich to szyfrowanie bazowało. Może to być jednak również wskazówką na to, że w tej pierwotnej rzymskiej mowie zaznaczyły się już tendencje do maksymalnego jej uproszczenia i rezygnacji z typowych dla języków słowiańskich głosek.

Ten proces w następnych wiekach uległ nasileniu, w miarę tego jak Rzym powiększał zasięg swego panowania, wchłaniając sąsiadujące z nim plemiona.
Ten proces ekspansji wymagał oczywiście stworzenia wspólnych ram bytu tej mieszanki rożnych narodów. Tym elementem jednoczącym okazał się język, który w typowy dla Rzymian racjonalny sposób został wykreowany tak, aby żadna z tych składowych grup narodowych nie czuła się w tym procesie poszkodowana.

Łacina jest więc produktem imperialnej polityki Rzymu 

i konieczności zjednoczenia tego heterogenicznego tworu i ukształtowania nowego autonomicznego, imperialnego etosu.

Łacina była więc, tak samo jak i starożytna greka, tworem absolutnie sztucznym wykorzystywanym tylko przez elity tego imperium. W prywatnym zakresie języki pierwotne zachowały się bardzo długo na tych terenach, niektóre języki słowiańskie nawet do czasów współczesnych. Było to zresztą przyczyną tego, że po upadku Cesarstwa Rzymskiego łacina stała się językiem martwym.

Oczywiście 1000 letnie władanie Rzymu w Italii nie pozostało bez rezultatu i oczywiście łacina musiała wywrzeć wpływ na mowę prostego ludu, szczególnie że obowiązek służby wojskowej i posługiwanie się przez armię tym językiem wymuszało jej rozpowszechnienie.

Mimo to jako twór sztuczny i obcy tym ludom, po upadku Rzymu łacina całkowicie zanikła a przetrwały tylko mniej lub bardziej do nie podobne dialekty. W niektórych rejonach Italii pierwotne języki słowiańskie zdołały się odrodzić i dopiero ostatnie 300 lat powszechnej indoktrynacji mieszkających w Italii ludów, doprowadziło do ich prawie że całkowitego wyrugowania.

Kolejnym wyrazem jest slowo „BIWŻIM

Rozpoznamy w nim podobieństwo do polskiego określenia „bywać” lub „być” ale jeszcze lepiej widać tu podobieństwo do bośniackiego „bivši” czyli po naszemu „dawno

Następny wyraz jest trudny do interpretacji. Czytamy go jako „ZOS”.

Oczywiście łatwo się domyśleć co znaczy, ale brakuje nam w językach słowiańskich jednoznacznego odpowiednika. Największe podobieństwo znajdziemy ze słoweńskim określeniem „so znali” które po polsku oznacza „wiedzieli”. Można więc przypuszczać że mamy tu do czynienia ze skrótem tego wyrazu, aby dostosować go do potrzeb zaszyfrowania tego zdania.

Istnieje jednak jeszcze jedna ciekawa alternatywa. Otóż nie do przeoczenia są tu podobieństwa do niemieckiego wyrazu „sah” oznaczającego „widział”. Jest to jeszcze jeden argument na to, jak znaczy wpływ na ukształtowanie się języka niemieckiego miały dialekty ludów słowiańskich zamieszkujących tereny między Renem a Atlantykiem, a który to wpływ jest teraz przez „naukowców” w skandaliczny sposób przemilczany i fałszowany.

Następnym wyrazem jest słowo „ODNIE

Nie da się przeoczyć jego podobieństwa do słowa „один“ z języka rosyjskiego co pozwala nam przetłumaczyć ten wyraz jako „pojedyncze“ lub też „niektóre“.

Dalej mamy słowo „DETELI“.

Również ten wyraz ma swój najbliższy odpowiednik w języku rosyjskim w słowie „дети“ i również tu występuje frapująca analogia do języka niemieckiego. Określenie „deteli“ oznacza najwyraźniej „dzieci“ w formie zdrobnialej, odpowiadającej polskiemu „dzieciątka“. Również w języku niemieckim, a w szczególności w gwarach tzw. „alemańskich“ (południowoniemieckich) zdrobnienia budowane są przy użyciu końcówki „li

Kolejny wyraz to „TATI

i tu też brakuje nam odpowiednika we współczesnych językach słowiańskich. Za to w niemieckim znajdziemy słowo „Taten” oznaczające „czyny”, „poczynania”.
Jak widzimy i to zdawałoby się typowo „germańskie” słowo jest niczym innym jak zniemczonym słowiańskim słowem.

W następnym wyrazie spotkamy się z jeszcze bardziej kuriozalnym podobieństwem. 


Słowo „SIEM” nie daje się łatwo powiązać z językami słowiańskimi (poza oczywiście rosyjskim „семья“ oznaczającym „rodzinę”, „wspólnotę”),ale za to bardzo dobrze pasuje do niego angielskie „same” oznaczające „to samo”. I w takim właśnie znaczeniu występuje ono w tym tekście.

Dalej mamy wyrażenie


które czytamy jako „I OPŻO”. W tym przypadku należy je tłumaczyć jako „i w przódy”.

Kolejne to „WIED” bardzo podobne do naszego „wiedzą” a jeszcze lepiej do czeskiego „vědí“ o tym samym znaczeniu.

Przedostatni wyraz „TAŻE

tlumaczymy jako nasze „także”.

A ostatni „WOI” odpowiada naszemu określeniu na „wojnę

W rezultacie zdanie

DEIZOS BIWŻIM ZOS ODNIE DETIELI TATI SIEM I OPŻO WIED TAŻE WOI

przetłumaczymy jako

Bogowie dawno już wiedzą. Niektóre dzieciątka czynią podobnie i wprzódy wiedzą także wojny”

I trochę bardziej gramatycznie jako

Bogowie dawno już wiedzą. Niektóre dzieciątka czynią podobnie i  wprzódy (zawczasu) potrafią przewidzieć wojny”.

Jak widzimy nasze wnioski po przetłumaczeniu drugiego zdania


nie znalazły w zdaniu ostatnim potwierdzenia. Wprost przeciwnie, podobieństwa do dialektów lechickich są minimalne i co jeszcze bardziej zaskakujące, więcej wyrazów w tym zdaniu znajduje swoje analogie w językach „germańskich” niż w polskim.

Czy to oznacza, że wnioski w powyższego artykułu były fałszywe?

Bynajmniej.

Musimy po prostu dokładniej przyjrzeć się temu zabytkowi i zauważymy, że mamy tu do czynienia z „trojakiem”. Z naczyniem które składa się z trzech osobnych pojemników. Również trzy zdania tam się znajdujące nie można odczytać prawidłowo, kiedy je się oddzieli od pozostałych.

Wszystkie trzy części stanowią jedną całość o symbolicznym znaczeniu.

Zostało ono złożone Bogom w darze, jako symbol sojuszu trzech niezależnych narodów słowiańskich, które to ludy postanowiły zjednoczyć się w imię wspólnych interesów.

Ludami tymi byli Latynowie, Etruskowie i Sabini,

którzy to w VIII wieku p.n.e. założyli wspólnie Rzym. Ten sojusz okazał się niezwykle skuteczny i doprowadził w ciągu kolejnych wieków do wykształcenia się do Imperium Rzymskiego.

Ten sukces miał jednak swoją cenę w postaci zaniku etosu tych narodów aż do całkowitego zakłamania ich bytu i tożsamości współcześnie.

Możemy też pokusić się o znalezienie przynależności poszczególnych zdań do konkretnego narodu.

Moim zdaniem pierwsze przetłumaczone przez nas zdanie jest zdaniem etruskim. Wnioskuję to na podstawie jego skomplikowanej budowy oraz typowego dla Etrusków „janusowego” widzenia rzeczywistości.

Drugie zdanie zapisane jest w języku Sabinów i to oni właśnie są spokrewnieni z Polakami najbardziej. Rozpoznamy to równie wyraźnie po nazwie własnej tego narodu. Ma ona typowa dla Słowian formę powoływania się w nazwie ludu na określenie miejsca jego zamieszkiwania.

Sabini zamieszkiwali Apeniny aż do wybrzeża Adriatyku. Stad określenie „Za Peni” czyli ludzie mieszkający „za Peninami”. A to określenie znamy również u nas jako nazwę gór „Pienin”.

Plemiona lechickie podbijając Italię, 

w trakcie wędrówek pod koniec epoki Brązu, nadawały podbitym terenom takie same nazwy geograficzne jakie znane im były z ojczyzny.
Kiedy przodkowie Sabinow zawędrowali do środkowej Italii to wygląd tamtejszych gór 

(zbudowanych z waPIENI), przypomniał im rodzinne strony w Pieninach 

i skłonił ich do osiedlenia się na tych terenach. Ludy sąsiednie, na wybrzeżu morza Tyrreńskiego, przejęły to określenie i nadały przybyszom nazwę Zapieni, która z czasem przyjęła formę „Sabini”.

Trzecie zdanie to zdanie latyńskie, co pozwala nam na powiązanie tego ludu z grupami Słowian zamieszkujących tereny od Renu do Atlantyku a nazywanymi powszechnie  

Celtami.



Tak więc odczytanie tylko tej jednej, jedynej inskrypcji pozwoliło nam na poszerzenie naszej wiedzy o historii starożytnej w niepomiernym zakresie.

Jak znacznie mogłaby ta wiedza wzrosnąć, gdybyśmy poznali znaczenie tych tysięcy inskrypcji które jeszcze czekają na odczytanie!!

Niestety szanse na to są nieznaczne. Zdegenerowany i skorumpowany świat „nauki” nie ma ku temu najmniejszego interesu.

Jak upadnie nasza cywilizacja

$
0
0

Jak upadnie nasza cywilizacja


Na niebezpieczeństwa związane z klęskami żywiołowymi zwracałem już uwagę wielokrotnie.
Rozliczne niebezpieczeństwa jakie natura stawia naszej cywilizacji są przez obecne pokolenia kompletnie ignorowane. Mam nawet wrażenie, że podświadomy strach przed ewentualnością globalnej katastrofy prowadzi do tego, że obecne elity władzy wypierają te niebezpieczeństwa ze swojej świadomości, również z tego względu, bo generalnie mają pierdla przed podjęciem odpowiedzialności za własne czyny.

Stąd z otwartymi oczyma, jak stado lemingów, zmierzamy do przepaści


mimo tego, że tak naprawdę, wprawdzie tym katastrofom nie jesteśmy w stanie przeciwdziałać, ale jesteśmy w stanie (co najmniej) poczynić przygotowania dla ich złagodzenia.

Omawiając wpływ moich teorii dotyczących funkcjonowania wszechświata zwróciłem również uwagę na to, że przebieg procesów fizycznych w naszym Układzie Słonecznym zależy w pierwszej kolejności od wartości zmian tzw. Tła Grawitacyjnego, które to z kolei jest modulowane przez wzajemną pozycję ciał niebieskich. Oczywiście istnieją również mechanizmy w skali naszej galaktyki, ale ten wpływ omówię przy innej okazji.

Również aktywność słoneczna zależy całkowicie od wzajemnego położenia planet względem Słońca. 


Dokładniej omówiłem to np. tutaj.


Dzięki mojej teorii jesteśmy w stanie z dużą precyzją przewidzieć przyszłe wybuchy na Słońcu, a co najważniejsze przewidzieć te, których wpływ na Ziemię może być absolutnie katastrofalny.

Dotychczas nasza rodzima gwiazda okazała nam duże miłosierdzie i oszczędziła nam prawdziwej katastrofy.

Już parę razy minęła ona nas jednak dosłownie o włos i nie można się dalej zdawać tylko na szczęście.



Największa znana nam burza słoneczna w czasach współczesnych dotknęła Ziemię w roku 1859. Całe szczęście ówczesna cywilizacja była dopiero na samym początku wykorzystywania elektryczności i szkody jakie ta burza wywołała były niewielkie.


Ta sama burza teraz spowodowałaby kompletny krach naszej cywilizacji.


W ciągu kilku zaledwie minut przestałoby funkcjonować wszystko to co ma cokolwiek wspólnego z elektrycznością lub elektroniką.

To znaczy nie funkcjonowało by nic!!!!!!l


Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie wiemy czy burza i roku 1859 to maksymalne możliwości naszego Słońca w tej dziedzinie.

Logika każe nam przyjąć, że tak nie jest.

Okres w którym ludzkość obserwuje takie wybuchy na Słońcu jest tak naprawdę bardzo krotki i byłoby co najmniej dziwne to, gdybyśmy w tak krótkim czasie zetknęli się już z maksymalna siłą takich wybuchów.

Wprost przeciwnie, logika nakazuje nam przyjecie założenia, że ten wybuch, w najlepszym przypadku, należał do takich lekko ponad średnią.

To znaczy, że musiały w przeszłości zaistnieć wybuchy znacznie, ale to znacznie silniejsze.

I znalezieniem takich właśnie wybuchów zajęła się grupa naukowców skupionych wokół Timofeja Sukhodolova z Institute for Atmospheric and Climate Sciencew z  Zurychu


Poddali oni analizie cały szereg prób pobranych z pojedynczych przyrostów rocznych drzew, aby pomierzyć zawartość w nich izotopu Berylu Be10.

Zawartość tego izotopu w materii organicznej zależy bezpośrednio od aktywności słonecznej oraz od intensywności promieniowania ultrafioletowego docierającego do Ziemi.

Analiza ta jest o tyle wartościowa ponieważ dotychczas nikt nie zadał sobie wysiłku, aby zrobić te badania o tak dobrej rozdzielczości. Większość tzw. „naukowców” idzie na łatwiznę i analizuje materiał z przyrostów wieloletnich, co oczywiście nie pozwala ani na określenie siły wybuchów na Słońcu, ani na dokładne ich datowanie.

W tym przypadku jednak udało się zaobserwować to, że szczególnie wielki wybuch na Słońcu musiał wystąpić na przełomie lat 774/775 naszej ery.


Wzrost zawartości berylu w próbkach był tak znaczny, że aby te wartości osiągnąć, to wybuch na Słońcu musiał być około 50 razy silniejszy niż ten zaobserwowany przez Carringtona.

Gdyby ten wybuch wystąpił teraz, to jego efekty przeszły by nasze najgorsze obawy i spowodowałyby takie zniszczenia w infrastrukturze, że nasza cywilizacja zostałaby zdmuchnięta (w dosłownym tego słowa znaczeniu) z powierzchni Ziemi.

Oczywiście wyniki tej pracy naukowej są interpretowane na bazie obowiązujących w nauce teorii i z tego względu ich znaczenie jest marginalne.

Jeśli jednak spojrzeć na nie z punktu widzenia mojej „Teorii Wszystkiego“ to oczywiście sprawa wygląda całkiem inaczej, ponieważ dzięki niej jesteśmy w stanie dokładnie zrekonstruować sytuację która do tej katastrofy doprowadziła, a tym samym jesteśmy w stanie interpolować ją w przyszłość i dokładnie wydzielić te okresy czasu, które dla naszej cywilizacji mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne.

Zgodnie z moją teorią za ten wybuch słoneczny musiała odpowiadać szczególnie rzadka koniunkcja planet w naszym Układzie Słonecznym.

Ponieważ datowanie wzrostu ilości izotopu berylu jest bardzo dokładne, możemy ograniczyć nasze poszukiwania do przełomu lat 774/775.

I faktycznie w dniu 03.01.775 wystąpiła niezwykle rzadka koniunkcja planet.


W dniu tym wszystkie planety wewnętrzne utworzyły dwie podwójne koniunkcje. Zarówno Ziemia i Wenus jak i Mars i Merkury ustawiły się tak, że stały w jednej linii względem Słońca.



Dodatkowo Księżyc zbliżał się w tym czasie do nowiu i w tym przypadku możemy mówić nawet o potrójnej koniunkcji ciał niebieskich, tym bardziej że miesiąc wcześniej wystąpiło częściowe zaćmienie słoneczne, tak więc Księżyc znajdował się jeszcze prawie że idealnie między Ziemią a Wenus. Dodatkowo ważne było również to, że Ziemia trzeciego dnia stycznia każdego roku przyjmuje najbliższą pozycję względem Słońca.

Jakby tego było jeszcze mało to planety te znajdowały się w tym czasie na prawie że idealnej wspólnej płaszczyźnie, do której dołączył się również Jowisz oraz skupiły się po jednej stronie Słońca, destabilizując dodatkowo przebieg procesów heliofizycznych w jego wnętrzu.

Widzimy więc, że wystąpiły idealne wprost warunki do wystąpienia interferencji oscylacji przestrzeni i do, następujących szybko po sobie, gwałtownych wzrostów i spadków wartości Tła Grawitacyjnego. A więc również idealne warunki do wywołania szczególnie silnych erupcji słonecznych.



Oczywiście oznacza to również, że powtórzenie się takiego układu planet jest jednoznacznym sygnałem alarmowym.


Prawdopodobieństwo śmiertelnego dla naszej cywilizacji wybuchu słonecznego rośnie w tym momencie dramatycznie i wyszukanie takich właśnie koniunkcji planet w najbliższych dziesięcioleciach może być decydującym elementem w tym czy nasza cywilizacja przetrwa.

Wszyscy musimy sobie teraz postawić pytanie, śladem szekspirowskiego Hamleta, to be or not to be.

Skandynawia słowiańska

$
0
0

Skandynawia słowiańska



Nasi północni sąsiedzi mają problem. Ich obsesja polega na tym, że nie chcą zaakceptować prawdy o swoim pochodzeniu.
To samooszukiwanie może wynikać z niepewności mieszkańców Skandynawii co do trwałości ich narodowej świadomości zagrożonej ciągłym napływem muzułmańskich emigrantów.

Pomimo typowej dla Skandynawów tolerancji, problemy narastają.

I tu oczywiście otwiera się pole do popisu dla, opanowanej przez lewaków, pseudonauki.

Lewacka ideologia znalazła wśród współczesnych elit szerokie poparcie, bo jak żadna inna jest ona w stanie zapewnić swoim wyznawcom spokojne sumienia, mimo ich oczywistego zakłamania i moralnej degeneracji.

Właśnie ostatnio Szwedzcy historycy udowodnili, na pięknym przykładzie, do jakiego stopnia to ideologiczne zaślepienie jest w ich środowisku rozpowszechnione.

Chodzi o ten mały artykuł, który jednak odbił się szerokim echem, szczególnie wśród muzułmanów w najdalszych zakątkach świata.




W artykule tym autorzy próbują przekonać swoich czytelników o tym, że udało im się odczytać słowo „Allach” na fragmencie tkaniny wydobytej z grobowca przypisywanego wikingom z miejscowości Birka w Szwecji. Co więcej twierdzą też, że to jest dowód na obecność islamu w Skandynawii już przed 1000 lat.


Dla każdego krytycznie myślącego człowieka jest to oczywiste, że sprawa jest szyta grubymi nićmi. Opisane znaleziska są już stare jak świat i dlaczego nikt nie wpadł na taki pomysł wcześniej wynikało tylko z tego, że nie było ku temu żadnego politycznego zapotrzebowania. 

Teraz kiedy w ciągu dwóch najbliższych pokoleń Skandynawia, a przynajmniej Szwecja, stanie się muzułmańska, sprawa wygląda inaczej i lewactwo próbuje już teraz wmówić Szwedom, że powinni pogodzić się bez protestu ze swoim losem, bo ich przodkowie już przed 1000 lat byli wyznawcami Islamu, a więc nie ma co biadolić.

W cytowanej wiadomości czytelnicy nie znajdą jednak całej prawdy o tym znalezisku.

Przypadkowo lub nie, omawiany jest tylko drobny fragment tej tkaniny. Jeśli jednak poszukać dokładniej to znajdziemy zdjęcia tego znaleziska w całości i to co tam zobaczymy naświetla tę sprawę z całkiem innej perspektywy.

Na omawianym znalezisku, obok tego kontrowersyjnego napisu, widoczne są bowiem jednoznacznie słowiańskie swastyki.




Autorzy spekulują więc coś tam o islamie, a jednocześnie ignorują kompletnie słowiańską symbolikę, która znajduje się bezpośrednio obok omawianych znaków. Co gorsza są tak zaślepieni (lub skorumpowani), że nawet nie wysilają się na inną interpretację widocznych gołym okiem faktów, ale w sposób wybiórczy i kompletnie zakłamany interpretują je tak, jak to pasuje rządzącym Szwecją „elitom”.

Pod tym względem sytuacja w Polsce nie jest niestety ani o jotę lepsza, poza może tym, że społeczeństwo polskie nie daje się tak bezmyślnie manipulował jak Szwedzi.

Takie podejście do historii wśród Skandynawów ma już jednak wielowiekową tradycję.

Jednym z podstawowych celów kościoła katolickiego w późnym średniowieczu w Skandynawii była eliminacja tradycji słowiańskiej w tych narodach. Ten proces sterowanej germanizacji doprowadził do tego, że obecnie Skandynawowie wstydzą się swojego słowiańskiego pochodzenia i na wszelkie sposoby, często infantylne, próbują je zataić i wyprzeć z własnej narodowej świadomości.

Gotowi są nawet w tym szaleństwie dobrowolnie się zmuzułmanić niż przyznać do tego, że są naszymi braćmi.

Na szczęście nasze geny nie dają się oszukać i mimo wszelkich manipulacji i oszustw, nie udało się zataić prawdziwego rozkładu haplogrup męskich w Skandynawii, który to rozkład pokazuje jednoznacznie, że mieliśmy wspólnych przodków i należymy do tych samych grup ludzkich, składających się z ludności o haplogrupie „I” i „R1a”, które to już w końcu epoki kamiennej połączyły się ze sobą dając w efekcie cywilizację słowiańską.


Ten proces syntezy dwóch osobnych ludów zachował się w podaniach Słowian pod postacią legendy o Lele i Polele. Legenda ta następnie rozeszła się po całym świecie wraz z ekspansją Słowian w kierunku Afryki , Bliskiego Wschodu, Indii i Chin.



Skandynawia, poza zachodnią Ukrainą, jest najbardziej prawdopodobnym terenem na którym ten proces mógł się dokonać.

Tuż po ustąpieniu lodowca stałą się ona celem ekspansji ludności o haplogrupie „I” która z Bałkanów wzdłuż doliny Dunaju szybko zajmowała tereny nizinne obecnych Niemiec, a następnie Jutlandię i południową Szwecję i Norwegię.

Jednocześnie z terenu Niżu Polskiego i zachodniej Ukrainy rozprzestrzeniała się, osiadła tam już od tysiącleci haplogrupa R1a w kierunku na wschód. Ta ludność zasiedliła Skandynawię od północy, opanowując tereny Finlandii, północnej Szwecji i Norwegii. 

Skandynawia jest więc jednym z tych kulturalnych tygli w których zrodziła się kultura słowiańska.

Genetyczne świadectwo pozostało prawie że nie zmienione do dziś i gdyby analizować ludność tych krajów tylko z punktu widzenia rozkładu haplogrup „Y”, to jest to typowa słowiańska mieszanka.

Również więc i w Skandynawii legenda o Lele i Polele musiała się cieszyć wielką popularnością i pozostawić w tradycji tych narodów niezacieralne ślady.

Znalezisko z Birki bardzo dobrze wpisuje się do tej tradycji i mimo że znacznie młodsze, jest doskonałym tego przykładem.

Omawiany skrawek tkaniny jest typowym przykładem tak zwanej słowiańskiej krajki, które to również w Polsce są bardzo rozpowszechnione w sztuce ludowej. Na skutek jednak tego, że Polska znalazła się pod wpływem kościoła, który wprost atawistycznie zwalczał wszystko co słowiańskie, krajki polskie zatraciły typowe starosłowiańskie motywy na rzecz motywów roślinnych.

Aby zobaczyć jakie były te motywy pierwotnie, trzeba zajrzeć do naszych wschodnich braci. Na Ukrainie, Białorusi i w Rosji motywy te są jeszcze żywe do dziś i są nieodłącznym elementem stroju ludowego,

Przykładem są te białoruskie krajki.



Jednym z najczęstszych motywów był słowiański symbol przemijania czasu, i zmian pór roku, w postaci swastyki.



I identyczny symbol występuje też na krajce ze szwedzkiej Birki.

Ciekawe jednak, że ten wątpliwy przykład imienia „Allach” na tej krajce ma jednak pośrednio coś z tym muzułmańskim Bogiem wspólnego.

Jeśli przywołamy nasze wiadomości dotyczące starożytnego alfabetu słowiańskiego, to zauważymy, że symbol na krajce jest niczym innym jak zapisem imienia LELE.

Imię to w lekko zmienionej postaci „LEH” stało imieniem własnym tych plemion słowiańskich które za swojego przodka uznawały tego właśnie herosa, i nazywały siebie „Lachami” lub „Lechitami”.

Plemiona słowiańskie przeniosły następnie to określenie, w okresie „Najazdu Ludów Morza” do Egiptu i na Bliski Wschód.


Jedno z tych plemion o nazwie „Lihan” (Lachowie) przeszczepiło kult LELE na grunt plemion semickich z terenów Pustyni Arabskiej i stało się pierwowzorem nazwy ich Boga „Allacha”.



Przeanalizujmy więc ten napis trochę dokładniej.

Po pierwsze musimy natychmiast zauważyć, że napis ten jest obramowany połówkami symbolu swastyki.



Po połączeniu tych połówek otrzymujemy następujący obraz.



Sam napis składa się z dwóch liter „E” zapisanych alfabetem starosłowiańskim



oraz dwóch liter „L” w tymże samym alfabecie.


Co odpowiada imieniu „LELE”


To znalezisko wyraźnie pokazuje, że symbol swastyki był u Słowian jednoznacznie związany z kultem Lele i Polele.

Tak więc wprawdzie autorzy tego artykułu nie mają zielonego pojęcia o czym piszą, ale przypadkowo odsłaniają tę prawdę o historii Szwecji, która tylko niewielu Szwedom będzie się podobać.

Oczywiście to archeologiczne znalezisko nie jest jedynym świadectwem słowiańskości Skandynawii i w następnych odcinkach postaram się przedstawić jeszcze bardziej przekonywujące tego dowody.

Skandynawowie to niestety Słowianie którzy po prostu łatwo dają sobie narzucić obcą im kulturę.

Przed paroma stuleciami dali się zgermanić a obecnie są na najlepszej drodze do zmuzułmanienia.

Szwecja, Norwegia i Dania– zapomniane ojcowizny Słowian

$
0
0

Szwecja, Norwegia i Dania– zapomniane ojcowizny Słowian


W przypadku krajów skandynawskich ich historia była już fałszowana od czasów średniowiecza, do czego ze zrozumiałych względów najbardziej przyczynili się Niemcy, fałszując najstarsze dokumenty pisane dotyczące tych krajów.

Prawdziwa historia tych ziem uległa albo kompletnemu zafałszowaniu, albo została zastąpiona legendami potwierdzającymi prawa późniejszych zaborców, do tych ziem.

Z czasem i sami Skandynawowie włączyli się do tej gry,


fałszując własną historię gdzie się tylko dało. A tam gdzie było to niemożliwe, zastosowano najważniejszy instrument naukowy, czyli po prostu przemilcza się niewygodne dla obowiązującej doktryny fakty. Tak jak miało to miejsce w przypadku słowiańskiej krajki z Birki.


Wydobycie tych faktów na światło dzienne nie jest łatwe, ale też nie jest niemożliwością. Często leżą one jak na dłoni i aż dziw bierze, że nikt nie chce po te fakty sięgnąć.

Faktem jest to, że akurat tzw. „naukowcy” nie maja po temu żadnego interesu, bo ich cała egzystencja zależy od powielania po raz enty tych kłamstw, które akceptują ich mocodawcy i sponsorzy.

Niekiedy jednak przybiera to zaiście kuriozalne formy jak np. w przypadku nazw własnych Szwecji, Norwegii i Danii.

Dlaczego Szwecja tak się akurat nazywa, na ten temat napisano już całkiem niezłą ilość bzdur.

Dobrym wglądem w te wypociny jest np. artykuł w Wikipedii:


Właściwy artykuł o Szwecji, w polskiej Wikipedii, pomija tę sprawę po prostu milczeniem, mimo że wyjaśnienie etymologii nazwy należy do podstawowych pozycji w opisie danego hasła, przynajmniej w tych językach, w których autorzy nie dali się zeszmacić.

Świadczy to jeszcze raz dobitnie do jakiego stopnia środowisko „polskich” historyków zamieniło się w bandę sprzedawczyków i zdrajców.

No cóż sprawa jest zrozumiała, jeśli poszperać trochę za tym, jak tę Szwecję nazywają inne narody europejskie.

W tych językach, gdzie nikt nie będzie miał „głupich” skojarzeń, zachowała się jeszcze nazwa, która w jednoznaczny sposób pokazuje swój źródłosłów.

Tak na przykład w holenderskim, nazwa Szwecji to Zweden. 


Nie żadne Sverige ani insze Sueden ale po prostu Z Weden – Z Wędów, tak jak się pierwotnie sami Szwedzi określali, w trakcie wzajemnych kontaktów tych społeczności.

Narodom słowiańskim kościół katolicki tak już dobrał nazwę tego państwa, aby ich mieszkańcy nie mogli natychmiast rozpoznać swoich wzajemnych powiązań ze Skandynawami.

A w większości innych języków pozamieniano pojedyncze litery tak, że to znaczenie przestało być natychmiast rozpoznawalne. Do tego wymyślono jeszcze bajeczki o źródłosłowiu tej nazwy, na które dali się złapać nawet sami Szwedzi.

Oczywiście Szwecja nie jest żadnym wyjątkiem i także inne nazwy własne państw skandynawskich wskazują na ścisłe powiązania ze słowiańszczyzną.

Nawet Norwegia ma tak naprawdę słowiańską nazwę, co zapewne u większości wzbudzi zdziwienie, bo co jak co, ale Norwegowie to przecież prawie że synonim Wikingów i Germanów.

No cóż, to nasze przekonanie jest po prostu propagandowym wymysłem.

Również Norwegowie byli do niedawna prawdziwymi Słowianami i władali naszą mową.


Ich germanizacja, tak zresztą jak i Niemców, zaczęła się wraz z inwazją plemion anglo-saskich z Wysp Brytyjskich we wczesnym średniowieczu. Ale jeszcze zapewne do późnego średniowiecza moglibyśmy się z większością Norwegów bez tłumacza dogadać, tak jak to czynimy współcześnie z innymi Słowianami.

W przypadku nazwy własnej Norwegii, wytłumaczenie jej słowiańskich powiązań jest trochę bardziej skomplikowane, ale i tu przychodzi nam z pomocą to, że w językach pojedynczych państw europejskich zachowują się czasami określenia o bardzo starym rodowodzie, tak jak ma to i miejsce w przypadku Polski, której najstarsze określenie Lechia ostało się np. u Węgrów, Litwinów czy też Turków.

Nie inaczej ma się sprawa z Norwegią, tylko że tu jej najdawniejsze określenie znajdziemy tylko w jednym języku i to do tego już prawie że wymarłym, a mianowicie w szkockim. Szkoci nazywali Norwegię - Lochlainn.

Sami Szkoci zapewne nie wiedzą nawet dlaczego nazywają tak Norwegię, ale dla nas ta nazwa jest natychmiast rozpoznawalna, 

bo przecież nie sposób nie rozpoznać w niej określenia – Lechii lenno. 

Dla porównania, lenno w innym języku o powiązaniach skandynawskich, czyli estońskim to „lään“, co w wymowie jest identyczne.

To, że akurat Szkoci tę nazwę zachowali wynika z tego, że kontakty Szkotów z Norwegami (Słowianami) były bardzo intensywne i Szkoci nie mogli nie wiedzieć do kogo należał ten kraj w pradawnych czasach. Później kiedy szkocki język stracił na znaczeniu, nikomu nie zależało na tym, aby zacierać w nim ślady Lechii, tym bardziej że zapiski w tym języku znane są tylko wąskiej grupie tzw. „historyków”, a po nich nie można się spodziewać tego, że dobrowolnie wyjawią nam prawdę o historii Europy.

Norwegia zapewne już od czasów upadku Cesarstwa Rzymskiego była w ścisłym związku z państwem Wandali i Polan, zwanym przez "pomyłkę" królestwem Franków, zamiast prawidłowej nazwy - Lechia.





W poniższych linkach znajdziemy dużo ciekawostek o tych fascynujących czasach z punktu widzenia historii Brytanii, Szkocji, Walii i Kornwalii.



Aż się prosi aby przeanalizować tę historię pod względem możliwości zajęcia tych terenów przez naszych przodków i ukształtowaniu się tam systemu władzy, w którym Słowianie zajmowali najwyższe pozycje w hierarchii społecznej.

Dla przykładu weźmy postać „March ap Meirchiawn” znaną powszechniej pod imieniem Mark of Cornwal (tak na marginesie Kornwalia nazywana była wcześniej Kernow a więc nazwąo typowo słowiańskim pochodzeniu).

Z postacią tą związana jestLegenda o Tristanie i Izoldzie oraz menhira „Tristan Stone”.


Na tym kamiennym obelisku znajduje się napis o nieznanym znaczeniu.



Wprawdzie istnieje cała masa interpretacji tego napisu, pochodzącego najprawdopodobniej z 6 wieku naszej ery, ale żadna z tych interpretacji nie wygląda na prawdziwą, po prostu nie ma żadnego tematycznego związku z ludowym podaniem, że kamień ten upamiętnia legendę o Tristanie i Izoldzie.


Podaję tu link do strony niemieckiej, bo o dziwo znajdziemy tam powiązania ze słowiańskimi źródłami tej legendy w postaci imion ojca Tristana – Riwalin, jak i nazwy jego królestwa Lohnois czyli Lechii.
Oczywiście występuje tam znacznie więcej tych powiązań, ale o tym kiedy indziej.

Na stronie „polskiej” nie znajdziemy po tym najmniejszego śladu, co powinno dać czytelnikom do myślenia.

Na poniższej ilustracji zobaczymy najnowsząpróbęrekonstrukcji tego napisu.



Inne próby interpretacji tego napisu to:

CONOMOR & FILIUS CUM DOMINA CLUSILLA [Leland, 1542]

CIRVIVS HIC IACET / CVNOWORIS FILIVS [Camden, 1586]

CIRUSIUS HIC JACIT / CUNOWORI FILIUS [Lhwyd, 1700]

CIRVSIVS HIC IACIT / CVNOWORI FILIVS [Borlase, 1754]

CIRUSIUS HIC JACET / CUNOWORI FILIUS  [Lysons, 1814]

DRUSTAGNI HIC IACIT CVNOWORI FILIVS [Rhys, 1875]

CIRVSINIVSHICIACIT / CVNO{M}ORIFILIVS [Macalister, 1945]

[CIRV–V–NCIACIT] / CV[N]O[{M}]ORFILVS [Okasha, 1985]

{D}RVSTA/NVSHICIACIT / CVNO{M}ORIFILIVS [Thomas, 1994] 

Te interpretacje możemy sobie darować, ale spójrzmy za to na ten napis, interpretując go jako napis słowiański.
  
Oczywiście nie trzeba być nawet specjalnie spostrzegawczym, aby natychmiast dostrzec tu wyrazy o słowiańskim brzmieniu.

Aby nie przedłużać, bo już całkiem odeszliśmy od właściwego tematu, przedstawię od razu prawidłowy podział na poszczególne wyrazy oraz ich tłumaczenie na polski alfabet.



Zaznaczyć trzeba, że użyty w napisie alfabet należy do alfabetów starosłowiańskich ale już z elementami „cyrylicy” i to 200 lat przed Cyrylem

S IRU STA NUŻNI SIAS IT

CYNOW ORISZ I LIUŻ


W zasadzie, w tej formie tekst ten jest już zrozumiały dla Słowian.

Dla wyjaśnienia dodam ze słowo IRU wywodzi się ze skandynawskiego określenia żelaza. Podobne brzmienie ma też w angielskim „iron”.

STA” ma tu znaczenie „być”, „stać się”. Jest to jednocześnie doskonały wskaźnik mechanizmu tego, jak z języka słowiańskiego wykształcił się niemiecki czasownik „sein”, po polsku „być”.

NUŻNI” jest identyczne z rosyjskim „нужный” oznaczającym „konieczny” „nieodzowny”.

SIAS” ma swój odpowiednik również w rosyjskim w słowie „связь” oznaczającym „związek”

IT” to południowosłowiańskie „TEN lub TA”

CYNOW ORISZ” to oczywiście cynowy oręż, po polsku spiż. Z identycznym określeniem spotkaliśmy się już w innym tekście etruskim.


LIUŻ” to po chorwacku „skóra”

Tak więc tekst na tym kamieniu tłumaczymy na polski w formie:

Z ŻELAZA BYĆ MUSIAŁ ZWIĄZEK TEN, ZE SPIŻOWEGO ORĘŻA I SKÓRY


Oczywiście nasze tłumaczenie, w przeciwieństwie do tych oficjalnie przyjętych, ma nie tylko sens i rozsądną formę, ale przede wszystkim doskonale pasuje do lokalnych podań o związku tego kamienia z legendąo Tristanie i Izoldzie.

To tłumaczenie otwiera nam jednak kolejny fascynujący rozdział historii naszych przodków. A mianowicie ten o opanowaniu przez słowiańskie rody władzy nad terenami Wysp Brytyjskich i o słowiańskim pochodzeniu króla Artura i jego rycerzy „okrągłego stołu”.

Nie czas jednak teraz na rozwiniecie tego tematu i musimy wrócić do wyjaśnienia kolejnej nazwy państwa skandynawskiego.

Co do Danii to i tu rozpoznanie prawidłowego źródłosłowia tej nazwy nie jest dla nas trudne. Jedyne co potrzebujemy to spojrzeć na tę nazwę bez tych schematów myślenia do których przywykliśmy od dawna, oraz przypomnieć sobie z historii, jak przebieg miała ona na tym terenie, w tamtych czasach.

Otóż po upadku Rzymu teren półwyspu Jutlandzkiego stal się celem inwazji ludów z Wysp Brytyjskich, które wykorzystały słabość Imperium Słowian, wyludnionego po katastrofalnej epidemii dżumy i załamaniu władzy dynastii władców Wandali.



Saksończycy wywalczyli sobie prawo do osiedlenia się na terenie obecnej Danii w zamian za płacenie wiecznej daninyna rzecz Imperium Słowian. Na pamiątkę tego wydarzenia nazwano ludność saksońską „Denen” a zamieszkałe przez nich tereny Dania.

Jak na razie nie wyszliśmy w naszych rozważaniach poza samo określenie nazw tych państw, a czekają na nas jeszcze tysiące dalszych „żelaznych” dowodów, opowiadających historię tych państw w kompletnie zaskakujący dla nas sposób, którego nigdy byśmy się nie spodziewali.

Przymiarka do Armagedonu

$
0
0

Przymiarka do Armagedonu


Przed wielu laty napisałem krótki artykuł o konsekwencji wybuchu słonecznego skierowanego w kierunku naszej planety. Ten temat poruszałem wielokrotnie w powiązaniu z przeróżnymi zjawiskami geofizycznymi, ale wówczas skoncentrowałem się na aspekcie gwałtownych spadków ciśnienia atmosferycznego, co ma egzystencjalne znaczenie dla alpinistów wspinających się na bardzo wysokie góry.


O tym artykule prawie ze już zapomniałem i pewnie też zapomnieli o nim wszyscy jego ówcześni czytelnicy. Szczególnie, że teraz mamy okres minimalnej aktywności słonecznej i ten temat nie jest aktualnie na czasie.

Tak się jednak złożyło, że natrafiłem na bardzo interesujący artykuł o wyjątkowym zdarzeniu na Pacyfiku, które w roku 2012 po prostu umknęło mojej uwadze. Gdybym wtedy o tym usłyszał, od razu związałbym te dwie sprawy ze sobą. Teraz trwało trochę zanim sobie uświadomiłem, że przecież już o tym pisałem i to jeszcze zanim do tego wydarzenia doszło.

A więc po kolei:

Pasażerowie samolotu lecącego nad południowym Pacyfikiem w dniu 18.07.2012 nie wierzyli własnym oczom, pod nimi rozpościerała się wyspa i to nie jakaś byle jaka, ale tak wielka jak cała Belgia.

Załoga wezwanego do rozpoznania sytuacji nowozelandzkiego okrętu „HMNZS Canterbury" stwierdziła ze zdumieniem, że ta nieznana wyspa jest w rzeczywistości gigantycznym nagromadzeniem pumeksu pływającego po powierzchni oceanu. Natychmiast stolo się dla wszystkich jasne to, że pumeks ten jest rezultatem potężnego wybuchu jednego z licznych w tamtym regionie wulkanów.

Dalsze badania wykazały, że tym wulkanem był wulkan Havre, znajdujący się około 1000 km na północny wschód od Nowej Zelandii.


Teren ten stał się celem badań ekspedycji naukowej i wyniki tych badań ukazały się właśnie niedawno na łamach czasopisma „Science Advances”


Rezultatem były fascynujące zdjęcia komputerowe tego krateru.


Patrząc na to zdjęcie czujemy wprost jak kolosalny charakter miała ta eksplozja i że różniła się ona diametralnie od tego, do czego nas natura w przypadku wulkanów przyzwyczaiła. Podobne formy znajdziemy bardzo daleko, bo dopiero na innych planetach i księżycach naszego Systemu Słonecznego.

Na specyficzny charakter takich eksplozji zwracałem uwagę wielokrotnie np. tu:


oraz na to, że również na Ziemi ten rodzaj wulkanizmu stanowi realne zagrożenie.



W gruncie rzeczy mieliśmy tu do czynienia z identyczną sytuacją, którą opisałem w poniższym artykule,


z tym, że tym razem do przesycenia gazów doszło nie w wodzie jeziora, ale w powstałym wcześniej zbiorniku magmy.

Ten sam mechanizm jest również odpowiedzialny za wybuchy tak zwanych superwulkanów


i stanowi podstawowy instrument, który w przyszłości umożliwi przepowiadanie tego typu katastrof.



Wróćmy więc jeszcze raz do wulkanu Havre i spróbujmy prześledzić tok wydarzeń które doprowadziły do jego wybuchu.

Całe nieszczęście rozpoczęło się w dniu 11.07.2010 roku. W tym to właśnie dniu, tereny przyszłego wybuchu wulkanicznego znalazły się pod wpływem oddziaływania zaćmienia słonecznego.



To oddziaływanie było tym groźniejsze, bo objęło szczególnie intensywnie przypowierzchniowe części skorupy ziemskiej, właśnie te w których przejścia fazowe minerałów zachodzą ze szczególną łatwością i gdzie w ten sposób narodziła się nowa generacja minerałów o innych częstotliwościach oscylacji budujących je atomów niż minerały bezpośrednio sąsiadujące w półzastygłej z pozoru magmie.

W ten sposób rozpoczął się proces stopniowego samoistnego podgrzewania się skał, który w ciągu dwóch kolejnych lat doprowadził do powstania olbrzymiego zbiornika magmy pod tym już od tysiącleci zastygłym wulkanem.

Z racji specyficznego składu mineralogicznego, magma ta była niezwykle bogata w rozpuszczone w niej ciecze i gazy które znajdowały się w niej w stanie chwiejnej równowagi.

Wszystko gotowe było do normalnego wybuchu wulkanicznego, jaki znamy na tysiącach innych przykładów ale wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego.

W tym czasie również Słońce weszło w okres wzmożonej aktywności i raz za razem nasza gwiazda wstrząsana była gigantycznymi wybuchami. 

Jeden z najsilniejszych wystąpił w dniu 12.07.2012.



Wybuch ten był tym groźniejszy, bo skierowany w kierunku Ziemi i związana z nim anomalia Tła Grawitacyjnego osiągnęła Ziemie akurat w momencie w którym opisywany przez nas wulkan wystawiony był na ten front zmian.

Ta fala uderzeniowa anomalnych skoków TG doprowadziła natychmiast do katastrofy i w obrębie zbiornika magmy pod wulkanem Havre doszło do przesycenia rozpuszczonych w magmie gazów i cieczy.

Jak w butelce od szampana którym wstrząśniemy przed otwarciem, nastąpił prawie natychmiastowy wzrostu ciśnienia w zbiorniku magmy i zawarta w nim lawa uległa spienieniu. Po osiągnięciu wartości krytycznych ciśnienia doszło następnie do serii gigantycznych wybuchów, w rezultacie czego na powierzchnie oceanu wypłynęły kilometry sześcienne spienionych skał zwanych potocznie pumeksem.

Ten wybuch wulkanu nie był jedynym skutkiem tej katastrofalnej erupcji słonecznej. Spowodowała ona również równolegle niespodziewany wybuch nieczynnego od stu lat wulkanu Tongariro w Nowej Zelandii. Również i w tym przypadku mechanizm wybuchu był identyczny.

Najprawdopodobniej w tych dniach wystąpiły też dalsze katastrofy geofizyczne o których jeszcze nie wiem, a których przyczyną był ten niesamowicie silny wybuch na Słońcu.

Kto wie, może również alpiniści ucierpieli od tego wybuchu nie zdając sobie nawet sprawy co było prawdziwą przyczyną ich nieszczęść.

O Słowianach w Ameryce na 1500 lat przed Kolumbem

$
0
0


Przed pięcioma laty napisałem artykuł o niezwykłym znalezisku w rejonie pustyni Atacama.


Wskazałem tam na niezwykłość zachodzących w rym rejonie zjawisk związanych z wahaniami wartości Tła Grawitacyjnego oraz na ekstremalnie silny wpływ tych zmian na procesy epigenetyczne i mutacje genomu ludzkiego.


Ostatnio trafiłem na kolejną ciekawostkę z tego rejonu świata.


Ta ciekawostka jest jeszcze o tyle dla nas Słowian interesująca, bo badania materiału genetycznego znalezionych tam szczątków ludzkich wykazało obecność haplogrup żeńskich „H1, H2 i U2E”, a więc typowych dla kobiet o pochodzeniu słowiańskim. Nie ogłoszono wyników badan haplogrup męskich, co wskazuje na prymitywną próbę ukrycia faktu, że mężczyźni kultury Paracas byli zapewne nosicielami haplogrupy R1a lub I2.

Wiek znalezisk pasuje doskonale do fazy wędrówek ludności słowiańskiej i podboju przez nią olbrzymich obszarów Azji i Bliskiego Wschodu na przełomie epok brązu i żelaza.

Nie jest wykluczone, że przyjmowany przez nas zasięg tych wędrówek nie odzwierciedla ich prawdziwych rozmiarom nawet w przybliżeniu i nasi przodkowie nie zakończyli ich na Indiach i Chinach, ale pojedyncze grupy podjęły podróże oceaniczne osiągając wybrzeże Peru.

Nastąpiło to w czasie w którym w tym rejonie doszło do gwałtownych spadków TG, a tym samym do zmian fałdowania się białek w trakcie procesów rozrodczych. W efekcie wystąpił u tych ludzi proces błyskawicznej ewolucji i zmian ich wyglądu i budowy ciała. 

W trakcie okresów niskich wartości TG organizmy żywe zwiększają swoją wielkość lub też na drodze epigenetycznej wielkość tych organów, które w trakcie ich życia były szczególnie aktywne. Najbardziej aktywnym organem ludzkim jest nasz mózg, i stąd w omawianej sytuacji musi dochodzić do szczególnego wzrostu mózgu, a więc i do wzrostu czaszek w których ten mózg się znajduje.


W cytowanym linku z filmem podany jest przykład pochowka kobiety z jej nie narodzonym dzieckiem.
Również to dziecko wykazuje cechy wydłużonej i silnie zwiększonej czaszki. To znalezisko przeczy jednak „naukowej” tezie, że takie powiększenie czaszek wywołane zostało sztucznie.

Mamy tu dowód na to, że ten proces był powszechny i występował wielokrotnie w historii ludzkości.

Pozwala to również inaczej spojrzeć na znaleziska podobnych czaszek na wyspie Malta, w Rosji i w wielu innych rejonach Ziemi. 

Pozwala nam również na zmianę naszego przekonania o odrębności gatunkowej Neandertalczyków. Taka odrębność nigdy nie istniała i Neandertalczycy są po prostu tylko morfologicznie inną formą człowieka.

Pozwala nam też na uświadomienie tego, jak zdegenerowana i obrzydliwie zakłamana jest współczesna nauka razem z jej przedstawicielami.

Co nowego w genetyce

$
0
0
Co nowego w genetyce



Genetyka jest tą dziedziną nauki która jako jedyna jest w stanie jednoznacznie udowodnić fałszywości obowiązujących wśród historyków przesądów.

Niestety wiedzą o tym również ci, którzy od dawna już fałszują nasząhistorię i nie ma co się dziwić, że genetyka stała się teraz głównym celem ich manipulacji.

Niestety oszustów nie brakuje również wśród genetyków i coraz częściej daje się zauważać w niej degeneracyjne tendencje.

Oczywiście nie wszędzie fałszerze historii Słowian mogą ingerować na czas i mimo ich wysiłków czasami pojawiają się artykuły w których prawda o naszej historii przebija się mimo ich matactw.

Zajmiemy się dzisiaj dwoma takimi przykładami, gdzie przez przypadek możemy się coś nowego dowiedzieć o naszej przeszłości.

Pierwszy artykuł dotyczy wprawdzie genetyki koni, ale rezultaty tych badań maja też wpływ na rozpoznanie wkładu Słowian do dorobku naszej cywilizacji.

Chodzi o pytanie gdzie nastąpiło udomowienia konia i jaka kultura jako pierwsza podjęła się tego zadania.
Tak zwana oficjalna nauka bredzi już od dawna, że domestykacja konia nastąpiła albo na Bliskim Wschodzie przez Semitów, albo w najgorszym razie dokonały tego jakieś bliżej nie sprecyzowane azjatyckie ludy.

Dlatego odkrycie, że tak zwana kultura Botai w Kazachstanie już przed 5000 tysiącami lat udomowiła konia pasowało do tych założeń jak ulał.


Niewinne wydawałoby się badania genetyczne, jakie przeprowadzono na szczątkach koni znalezionych w trakcie wykopalisk w Botai, okazały się jednak dla tzw. zwolenników wyższości cywilizacyjnej zachodu wysoce problematyczne.


Okazało się, że geny koni Botai, nie są reprezentowane w informacji genetycznej współczesnych jak i wymarłych już ras koni. Co więcej okazały się one być przodkami konia Przewalskiego, które to są zapewne ich zdziczałymi potomkami.

Oznacza to, że kampania fałszowania historii na zachodzie musi być jeszcze bardziej zintensyfikowana i nie wystarczy już tylko zwykłe ignorowanie odkryć z terenów Europy Środkowej, coraz wyraźniej związanych z kulturą Słowian, ale tak zwana współczesna „nauka” musi aktywnie przejść do fałszowania datowania archeologicznych odkryć jak i niszczenia dowodów tego, że to właśnie Słowianie udomowili konie, tak jak i zresztą prawie wszystkie inne zwierzęta domowe terenów Europy, poza nielicznymi wyjątkami.

Te rozpowszechniane w nauce fałszerstwa będą jednak spotykać się z coraz większym oporem światowej opinii, która ma już po dziurki w nosie tej zachodniej degrengolady.

Niestety agentura w społeczeństwach słowiańskich trzyma się mocno i przeniknęła już do wszystkich newralgicznych elementów naszego życia.

Mam nadzieję, że jednak nie wszystko uda się utrzymać w tajemnicy i zachachmęcić coraz to bardziej wydumaną metodologią badań i od czasu do czasu znajdzie się jakiś gamoń, który nie zorientuje się w doniosłości tego co publikuje.

Kolejny artykuł który chciałbym zasygnalizować dotyczy badań genetycznych przedstawicieli kultury pucharów dzwonkowych.


Niezmiernie ważne w tym artykule jest to, że badania genetyczne przedstawicieli tej kultury wskazują jednoznacznie na to, że jej rozprzestrzenienie nie wiązało się z migracją tego ludu na tereny Europy Środkowej, ale jej przejęcie przez ludność tubylczą nastąpiło na drodze importu charakterystycznych dla tej kultury cech.

Ma to olbrzymie znaczenie dla interpretacji zmian kultur materialnych w dziejach Europy, ponieważ zaprzecza zdecydowanie propagowanym przez oficjalną naukę poglądom o wielokrotnej wymianie ludności na terenach Europy Środkowej i zastąpienia jej ludnością napływową.
Umacnia to jeszcze bardziej tezę, że Słowianie na terenie Europy są ludnością autochtoniczną żyjącą tu od „zawsze”.

Zima trzyma

$
0
0
Zima trzyma


Nikt już się tego nie spodziewał, że w tym roku będziemy mieli jeszcze prawdziwą zimę, ale jak to zwykle bywa natura splatała nam kolejnego figla.


U nas w Europie trzęsiemy się z zimna, a na Grenlandii gore. No może lekko przesadziłem, ale -10°C to jak na ten region świata prawie że upał.


Oczywiście ta niespodziewana roszada pogodowa przywołała natychmiast na plan klimatycznych szarlatanów wszelkiej maści, korzystających z okazji aby wmawiać ludziom bajeczkę o klimatycznym ociepleniu.

Mimo ich całkowitej ignorancji w temacie, nie brakuje im tupetu, aby wprowadzać w błąd społeczeństwo. Przychodzi im to dość łatwo, bo to już od lat jest kompletnie zdezorientowane ciągłą propagandą masowych mediów i tak już wytresowane, że łyka te głodne kawałki jak małpa kit.


Tymczasem jak zwykle, aby wytłumaczyć sobie te nagłe zmiany, nie trzeba sięgać wcale do takich bajeczek jak klimatyczne ocieplenie. Wystarczy po prostu spojrzeć trzeźwo na to, co się tak naprawdę dzieje poza czterema ścianami elitarnych gabinetów i biur.


Zacznijmy może od przytoczenia faktów.


Tegoroczna zima, globalnie patrząc, należy raczej do tych zimniejszych. Zarówno Ameryka Północna jak i Azja przeżywały okres silnych spadków temperatury jak i relatywnie obfitych opadów śniegu. Z tymi faktami każdy się już spotkał, ale propaganda masowych mediów zdołała już je zatrzeć w naszej pamięci, bombardując nas ciągle wiadomościami o klimatycznej katastrofie.

Czym było bardziej zimno, tym częściej musieliśmy wysłuchiwać tego propagandowego jazgotu. Tym gangsterom przychodziło to tym łatwiej, bo faktycznie w Europie zima była ciepła i nie wszystkim chciało się tam zawracać sobie głowę tym, że na Syberii mróz aż trzaska, a w Japonii 5 m śniegu.


Jednak ta komfortowa dla nas sytuacja nie trwała długo.

Wszystko zmieniło się z końcem stycznia. Nie tylko w troposferze, ale szczególnie w stratosferze doszło do gwałtownych przetasowań.


Trzeba bowiem wiedzieć to, że w okresie zimowym w stratosferze nad biegunem północnym tworzy się olbrzymi wir powietrzny.




W normalnej sytuacji jest on dość stabilny i charakteryzuje się temperaturami powierza do -80°C oraz prędkością wiatru do 80 m/s. Wir polarny w stratosferze ma również wpływ na kierunki wiatrów oraz temperaturę powietrza w troposferze.

Przy bardzo silnych prędkościach wiatru i przy niskich temperaturach powietrza w stratosferze, w Europie kształtuje się pogoda zdominowana przez silne wiatry znad Atlantyku, a tym samym o relatywnie wysokich temperaturach powietrza. W innych rejonach półkuli północnej oznacza to jednak siarczystą zimę.


W roku 1952 zauważono, że warunki w stratosferze nie są takie stabilne jak by się to wydawało i od czasu do czasu dochodzi tam do dramatycznych wprost zmian związanych z gwałtownym jej ociepleniem jak i z osłabieniem a nawet odwróceniem panujących w niej wiatrów.


Te zmiany pociągają za sobą rozbicie wiru polarnego na dwa lub więcej lokalnych wirów i prowadzą do tego, że masy zimnego powietrza kierowane są daleko na południe, a rejon bieguna ulega gwałtownemu ociepleniu.




Jak zwykle nauka nie ma pojęcia o przyczynach tego zjawiska , ale nie przeszkadza to lewakom w pieprzeni bzdur o klimatycznym ociepleniu.


Tymczasem, sprawa jest jak zwykle banalna.


Ocieplenie stratosfery jest rezultatem lokalnego zwiększenia częstotliwości oscylacji Tła Grawitacyjnego.


Przypadek tegorocznego załamania się wiru polarnego jest szczególnie łatwy do wytłumaczenia bo ściśle związany z zaćmieniem słonecznym w dniu 15.02.2018.


W podanym linku, do filmiku z symulacją wiru polarnego w roku 2009, ta zależność pomiędzy zaćmieniem słonecznym a zmiana cyrkulacji wiatru w stratosferze jest równie jednoznaczna. Wraz ze zbliżaniem się zaćmienia słonecznego w dniu 26.01.2009 widzimy stopniowe osłabienie wiru polarnego, co w efekcie doprowadziło do odwrócenia jego kierunku.


Mechanizm jaki tu występuje polega na tym, że koniunkcja Ziemi i Księżyca prowadzi do interferencji modulacji TG powodowanych przez te ciała niebieskie, a tym samym do zwiększenia oscylacji części składowych atomów czyli do zwiększenia oscylacji podstawowych jednostek z których składa się przestrzeń.


W efekcie w górnej stratosferze dochodzi do zmiany warunków brzegowych atmosfery i do wytworzenia się molekuł gazów o innej częstotliwości oscylacji własnych. Interferencje pomiędzy rożnymi generacjami takich molekuł zapoczątkowują proces spontanicznego narastania tych oscylacji, co rejestrowane jest przez instrumenty badawcze jako gwałtowny wzrost temperatury w górnej stratosferze.


Ta strefa wzrostów temperatury ogarnia coraz to nowe obszary, przesuwając się w kierunku powierzchni Ziemi. Już po kilku dniach osiąga jej powierzchnię ogrzewając atmosferę w rejonie bieguna do ekstremalnie wysokich temperatur oraz rozbijając zalegające tam warstwy zimnego powietrza na dwa lub więcej pojedynczych ośrodków wysokiego ciśnienia.


Te nowe centra przesuwają się wskutek tego na południe, otwierając jednocześnie obszary pomiędzy nimi dla napływu ciepłego powietrza z południa.


W gruncie rzeczy banalna historia która można, jeśli się tego chce, łatwo przewidzieć.


Pozwala mi to już teraz na prognozę, że w najbliższych dwóch latach oczekuje nas to samo zjawisko.


W przyszłym roku szczególnie zimny będzie okres stycznia.


Można też przypuszczać, że najzimniejszy okres zimy w sezonie 2019/2020 zacznie się już w grudniu 2019 roku.

Odczytanie tabliczek z Pyrgi

$
0
0

Odczytanie tabliczek z Pyrgi


Złote tabliczki z Pyrgi są jednym z najważniejszych znalezisk tekstów etruskich i to nie tylko ze względu na długość samego tekstu, co również dlatego, bo zawierają one napis zapisany dwoma rożnymi alfabetami.

Główna część napisu zapisana jest po etrusku i zajmuje dwie z tych tabliczek, natomiast napis na trzeciej tabliczce zapisany jest alfabetem fenickim.


Czego dotyczy ten napis, to tak naprawdę nie wiadomo, co nie przeszkadzało naukowym szamanom na produkowanie wołających o pomstę do nieba wymysłów.

Szczególnie w angielskiej Wikipedii mamy dobry wgląd w tę „tfurczość”.


Wprawdzie Etruskowie utrudnili nam odczytanie swoich tekstów poprzez ich szyfrowanie, ale ten fakt nie może być wytłumaczeniem katastrofalnej nieudolności środowiska historyków w ich odczytaniu.

Wielu historyków (wszyscy?) wykorzystało to, że te teksty nie można w prosty sposób odczytać, jako doskonałą okazję do zatajenia prawdy o słowiańskim pochodzeniu tego narodu i do propagowania, bez obawy o demaskacje, historycznych fałszerstw.

Wprawdzie muszę przyznać, że odczytanie tych etruskich tekstów nie jest bynajmniej banalnym zadaniem, ale skoro mi się to udaje, to tym bardziej powinno się to udać zawodowym językoznawcom i badaczom przeszłości, z ich dostępem do najnowszych zdobyczy techniki.

Jak widzimy po rezultatach, realia są całkiem inne i nie pozostaje nam nic innego jak samemu poszukiwać prawdy.

Poszukajmy jej więc również i w przypadku złotych tabliczek z Pyrgi i spróbujmy wyjaśnić znaczenie tego tekstu.

Na wstępie muszę jeszcze raz podkreślić to, że jak nauczyły nas już liczne przykłady z poprzednio odczytanych napisów, wśród Etrusków panował zwyczaj ich szyfrowania.

Wynikało to zarówno z przyczyn religijnych i obawy o ujawnienie tajemnic przed wszystkowidzącymi bogami, jak i stanowiło sposób na urozmaicenie sobie życia poprzez zabawy w rebusy i zagadki słowne.






Te doświadczenia Etrusków w technikach szyfrowania tekstów, pozwalały im również na wykorzystywanie ich w szczególnie poufnych zapiskach i korespondencji, dla ukrycia jej znaczenia przed niepowoływanymi do tego osobami.

Mając przed sobą taki zaszyfrowany napis, nie wiemy niestety, czego ten tekst dotyczy.

Możliwości poruszanej tematyki są tutaj nieograniczone i jej rozpoznanie stanowi główny problem w rozszyfrowaniu takiego tekstu.

Co gorsza nie wiemy nawet w jakim kierunku został ten tekst zapisany, nie mówiąc nawet o samym systemie szyfrowania.

Na podstawie licznych, rozwiązanych już przez nas etruskich (i nie tylko) zagadek, widzimy że nie istniały żadne ścisłe zasady szyfrowania takich tekstów, byłoby to też bezsensowne, bo sprzeczne z samym celem takich działań.

Jeśli do tego twórca takiego tekstu przygotował mam jeszcze parę podstępów i niespodzianek, to sprawa zaczyna być naprawdę poważna.

Kiedy przyszedł czas na zmierzenie się z poważniejszym zadaniem i zdecydowałem się na podjecie próby rozszyfrowania tabliczek z Pyrgi, to rozpocząłem to zadanie od poszukiwań jakiejś pierwszej pomocnej wskazówki.

Tą wskazówką okazał się być znak w dolnej części tekstu, w którym rozpoznałem strzałkę. Przyjąłem, że od 2500 lat znaczenie tego znaku jest identyczne i służy on do zwrócenia naszej uwagi na jakiś szczegół.


Aż się prosiło aby przyjąć, że chodzi tu o zaznaczenie początku tekstu.

Problem polegał jednak na tym, że natychmiast konfrontowani jesteśmy z kolejną trudnością, polegającą na znalezieniu brakującej pierwszej litery.

Jednym z ulubionych sposobów szyfrowania tekstów przez Etrusków było pomijanie pojedynczych liter w wyrazach.

Zjawisko to jest powszechne w starożytnych alfabetach na Bliskim Wschodzie.


W przypadku tych starożytnych języków „historycy” przyjęli, że pomijane są w poszczególnych wyrazach tylko samogłoski. To założenie jest najprawdopodobniej totalnie fałszywe i doprowadziło do kompletnego zakłamania historii, ale w naszym przypadku nie będziemy się przy tym temacie dłużej zatrzymywać.

Ważne jest to, że w przypadku Etrusków jest inaczej i takie wolne miejsce może zająć każda dowolna litera alfabetu.

Etruskowie ułatwili jednak odczytywanie tekstów, zaznaczając takie miejsce znakiem w formie kropki.

Dla czytającego było więc natychmiast jasne to, że musi w tym przypadku szukać brakującej litery.

Czasami jest to bardzo proste, czasami natomiast wymaga dłuższych poszukiwań, które utrudnione są tym, że nasza znajomość języka Etruskiego jest bardzo ograniczona.

W trakcie moich prób zrozumienia etruskich tekstów przyjąłem założenie, że nie wszystkie wyrazy z tego języka uległy zapomnieniu i że w poszczególnych, istniejących jeszcze, językach słowiańskich musiały się one ostać w mniej lub bardziej identycznej formie.

To podejście okazało się bardzo płodne i pozwoliło mi na rozszyfrowanie już znacznej ilości takich napisów.

Również i w przypadku tabliczek z Pyrgi narzucało się przyjecie tej samej metodyki.

Po wykonaniu szeregu prób z rożnymi literami, najlepiej pasowała w miejsce początkowej kropki litera „D”, bo pozwalała natychmiast wydzielić pierwszy wyraz tego zdania.

Po wstawieniu znanych już nam znaczeń etruskich liter otrzymaliśmy słowo „DASZ”, w którym natychmiast rozpoznaliśmy identyczne słowo w języku polskim.

Kolejne znane nam już ze znaczenia trzy litery tworzą wyrażenie „KMU”. W przypadku litery „U” jej forma jest wprawdzie nietypowa dla alfabetu Etruskiego, ale powtarza się konsekwentnie w całym tekście i ma odpowiedniki w innych, odczytanych już przez nas napisach.

W tym przypadku najlepszą zbieżność znajdziemy w języku rosyjskim, w wyrażeniu „к ему”, odpowiadającemu polskiemu „JEMU” lub „DLA NIEGO”.

Kolejny wyraz składa się z następnych trzech liter oraz kropki.

Pierwszą rozpoznajemy jako typową literę „L”. Drugą jako znane już nam „U”, natomiast trzecią zidentyfikowałem jako literę „G”. Odpowiada ona tej formie litery "G" jaka występowała w alfabecie fenickim, jak i do dzisiaj występuje w cyrylicy.

Trzeba zaznaczyć, że odwrócona litera „L” (bez utraty jej znaczenia) występuje również w imieniu Herosa „Lele”, stanowiąc tam zapewne graficzny element symetrii tego bóstwa z jego bratem „Polele”.

W przypadku kropki sensownym uzupełnieniem jest litera „A”.

W efekcie odczytujemy ten wyraz jako słowo „LUGA”.

Najbardziej odpowiada ono polskiemu określeniu „Ług”. Zapewne chodziło tu o roztwór wodny popiołu drzewnego, czyli o tzw. ług potasowy będący bardzo silną zasadą.

Dalej mamy spójnik „A”.

Kolejne wydzielone słowo widzimy poniżej


Pierwszą literą jest litera „S”, którą Etruskowie zapisywali zarówno głoskę „S” jak i głoskę „Z

Następne litery to „AINE” oraz kropka, zamiast której wstawimy literę „SZ”.

Daje to nam wyraz „ZAINESZ”. Z kontekstu zdania możemy się domyśleć, że chodzi tu o słowo „zanikniesz”, które współcześnie wyparte zostało z polszczyzny przez słowo „zlikwidujesz”.

Kolejne słowo wygląda tak:

Składa się ono z liter „LISZA”, kropki, oraz liter „ESZ”.


Odpowiada to polskiemu określeniu „LISZAIESZ

Z wyrazem tym spotkaliśmy się już w innych tekstach etruskich i wygląda na to, że określali oni nim stany zapalne skory, co odpowiada też w pełni polskiemu znaczeniu tego słowa.

Tak więc zdanie:


tłumaczymy na polski jako:

DASZ MU ŁUGU A ZLIKWIDUJESZ LISZAJE

Odczytanie tego zdania rozwiązuje nasz zasadniczy problem. Oznacza to bowiem, że w ten sposób udało się nam określić tematykę tego tekstu i że chodzi tu najwyraźniej o etruski podręcznik sztuki medycznej.

Pozwala nam to na zawężenie naszego pola dalszych poszukiwań i otwiera możliwość odczytania następnych zdań.

Oczywiście nie podejmuję się oceny prawidłowości kuracji, zastosowanej przez etruskich lekarzy, w przypadku tej choroby.

Można jednak przyjąć, że zmiana kwasowości skóry, w wyniku użycia ługu potasowego, może być w istocie dobrym sposobem dla zainicjowania leczenia chorób skóry.

Możliwe, że ta metoda przetrwała w medycynie ludowej Słowian do dziś, ale wymaga to dalszych poszukiwań.


CDN

Gwiezdne spotkanie

$
0
0
Gwiezdne spotkanie


Nasz Układ Słoneczny w przeciągu dziejów wielokrotnie musiał się znaleźć w sąsiedztwie innych gwiazd. Ostatnim takim zdarzeniem była wizyta gwiazdy Scholza w pobliżu naszego Słońca przed 70000 laty. Przynajmniej tak twierdzą tzw „naukowcy”


Przyjmują oni, że odległość pomiędzy gwiazdami była wtedy mniejsza niż 1 rok świetlny. Wprawdzie jest to i tak niewyobrażalnie wielki dystans, ale wg tzw. „naukowców” wystarczający aby wpłynąć na obiekty w wyimaginowanym tzw. „obłoku Oorta” i zaburzyć ich orbity tak, że zamieniły się one w tzw. długookresowe komety o ekstremalnie wydłużonej eliptycznej orbicie.

Według autorów orientacja tych orbit w przestrzeni wskazuje, w którym miejscu te dwie gwiazdy zbliżyły się do naszego Słońca najbardziej.

Z powyższego artykułu tylko jedna informacja wnosi coś istotnego do naszej wiedzy, a mianowicie ta, że rozkład orbit komet długookresowych nie jest chaotyczny, czego powinniśmy się spodziewać, jeśli przyjąć obowiązujące modele powstania US za prawdziwe, ale wykazują one dominującą orientację w przestrzeni i wskazują na ten sam jej kierunek. W tym przypadku na gwiazdozbiór Bliźniąt.

Oczywiście to wytłumaczenie w tym artykule to kompletna bzdura bez najmniejszego związku z realiami.

Aby zrozumieć to dlaczego długookresowe komety wykazują tę orientację trzeba najpierw wiedzieć, jak dochodzi do ich powstania.

Chore wyobrażenia astrofizyków doprowadziły do tego, że zarówno powstanie wszechświata jak i opis zachodzących w nim procesów jest przez nich totalnie fałszywie interpretowane.


Również powstanie komet i meteorytów nie ma nic wspólnego z obowiązującymi dogmatami.

Tak jak to opisałem tutaj:


Komety i meteoryty powstają w rezultacie wybuchów słonecznych, w wyniku czego stała materia skalista, z której w większości zbudowane jest nasze Słońce, zostaje wyrzucona tak silnie w przestrzeń kosmiczną, że może osiągnąć samodzielną orbitę. W przypadku słabszych wybuchów tworzą się meteoryty, w przypadku silnych wybuchów komety.

We wczesnym okresie istnienia Słońca takie ekstremalne wybuchy doprowadziły nawet do powstania protoplanet i protoksieżyców.

Cała aktywność słoneczna jest zależna od koniunkcji planet w naszym Układzie Słonecznym. Z racji regularności orbit pojedynczych planet, jak również na skutek koordynacji ich wzajemnych okresów obrotu, pojedyncze koniunkcje wykazują periodyczność ich zachodzenia. Czym więcej planet bierze odział w takiej koniunkcji i czym bardziej precyzyjne wzajemne ich ustawienie, tym rzadziej zachodzą odpowiednie koniunkcje ale za to tym silniejsze ich skutki.

Szczególnie rzadkie układy planet generują szczególnie silne erupcje słoneczne. Te wyrzucają z olbrzymią siłą materię z wnętrza Słońca w kosmos, tak że powstałe komety już od samego początku przyjmują charakterystykę komet długookresowych.

Ponieważ takie koniunkcje występują periodycznie, przy identycznej orientacji tych planet w przestrzeni, to nie może być po prostu inaczej jak to, że erupcje słoneczne muszą mieć taką samą orientację w przestrzeni a tym samym powstałe komety również.

Ale astrofizykom takie wytłumaczenie nie przychodzi nawet do głowy. Zamiast tego, pier...ą coś o zbliżeniach gwiazd i innych debilizmach. Najważniejsze jest to, aby nie można było sprawdzić i zweryfikować prawdy lub fałszu ich wymysłów.

W przeciwieństwie do tego naukowego bełkotu, moją teorię można sprawdzić również obecnie, poprzez obserwacje i przechwycenie przez satelity materii wyrzucanej przez Słońce w trakcie wybuchów słonecznych. Już obecnie możemy zaobserwować to, jaka materia jest tak naprawdę w trakcie takich wybuchów wyrzucana i czy wśród niej znajduje się również materia skalista.

Oczywiście takiej weryfikacji nigdy się nie doczekamy, ponieważ za jednym pociągnięciem cały ten naukowy domek z kart współczesnej fizyki rozpadłby się w pył.

Cała nadzieja w tym, że takie narody jak Hindusi czy też Chińczycy nie dadzą się zniewolić w tym systemie kłamstw propagowanych przez zachód i już wkrótce wyzwolą się one całkowicie z tej obłąkańczej ideologi, kreowanej przede wszystkim w USA, W. Brytanii i Niemczech.

Miejmy nadzieję, że również Polacy przejrzą trochę na oczy i spróbują nawiązać do osiągnięć swoich przodków, kiedy ci budowali zręby współczesnej cywilizacji. Kiedy stare pokolenie zdrajców wymrze, przyjdzie czas na nowy wiatr historii. Miejmy nadzieję, że młode pokolenie tej szansy nie zaprzepaści, i że Polacy przestaną w końcu żeglować dalej pod wiatr prawdy i wybiją się również duchowo i intelektualnie na niepodległość.
Viewing all 175 articles
Browse latest View live